Teneryfa, rajska wyspa w niepogodę

Po kilkudziesięciu rozmaitych podróżach, bliższych i dalszych, coraz częściej chodziło mi po głowie: a może by tak chociaż raz „wrzucić na luz”, zabookować jakąś zupełnie gotową podróż, najlepiej na rajską wyspę z palmami, i po prostu odpocząć. Okazja pojawiła się wcześniej, niż się spodziewałam (a zaczynałam już myśleć, że to całkiem niezły plan na emeryturę) – kiedy okazało się, że tak naprawdę to nie mamy co robić z tegoroczną przerwą świąteczną, a dłuższe wyszukiwanie możliwości w Internecie dało nam do zrozumienia, że zdecydowana większość komercyjnych lotów cenowo poszybowała w kosmos. Pociągiem z kolei nie udałoby nam się dojechać dostatecznie daleko, aby uciec od szarej i smutnej niemieckiej zimy. Poza tym, miejscówki w wagonach sypialnych były już wyprzedane.

Dlaczego by nie sprawdzić więc ofert biur podróży? Nie będę tutaj pisać, z którego skorzystaliśmy, ponieważ nikt tutaj za reklamę nie zapłacił, jednak dostępne opcje okazały się o wiele ciekawsze, niż się spodziewaliśmy, a pakiet z lotem, transferem z lotniska i całkiem nienajgorszym noclegiem wyszedł nas taniej, niż zapłacilibyśmy za sam lot ze „zwykłą” linią lotniczą. Padło na Teneryfę. W tym wpisie opiszę, jak ogólnie oceniam tego typu wakacje, z punktu widzenia osoby, która zawsze wszystko sama organizuje i co mnie najbardziej zaskoczyło. Oczywiście głównym wątkiem tego wpisu wciąż będzie sama wyspa wulkaniczna Teneryfa.

Pierwszą rzeczą, która odbiegała od moich dotychczasowych wyobrażeń na temat tego typu wakacji, było to, że biuro podróży nie prowadzi turystów „za rączkę”. Zawsze wydawało mi się, że tego typu wczasy po prostu składają się z albo bycia poganianym, albo czekania na spóźnionych współpasażerów. Tymczasem cała zakupiona podróż okazała się składać tylko z lotu, autobusu i hotelu, co nam oczywiście całkowicie odpowiadało. Każda z tych rzeczy była też zupełnie „normalna” – ze swoimi rozkładami i standardowym charakterem „przewozu”. Tylko autobus podrzucał ludzi pod hotele, żeby nie trzeba było nosić bagażu przez całe miasto, co w sumie też okazało się całkiem praktyczne. Szczerze mówiąc, trochę bałam się, że będzie to bardziej wyglądało tak, że „Nowakowie jeszcze nie dotarli do autobusu, musimy na nich poczekać”.

Nocowaliśmy w Puerto de la Cruz, największym mieście na Północy wyspy. Opinie w Internecie często podkreślały, że Północ jest bardziej chmurzasta i deszczowa niż Południe, ale na miejscu okazało się, że ta różnica wcale nie jest tak dotkliwa. W bardziej słoneczne dni ładnie było na całej wyspie, podczas gdy w niepogodę nie było miejsca, do którego można by uciec od deszczu. I niestety muszę przyznać – na idealną pogodę nie trafiliśmy i raczej musieliśmy zrezygnować z atrakcji typu snorkeling czy rejsy. Nad plażami górowały czerwone flagi, a ratownicy gwizdali za każdym razem, kiedy ktoś wszedł dalej do wody niż po kolana. Mimo to nie żałuję tego wyjazdu. Przecież Teneryfa ma tyle innych rzeczy do zaoferowania!

Hotel też na szczęście nie okazał się zamkniętym resortem, a całkiem normalnym obiektem turystycznym, z pokojami i restauracją. Jakieś tam baseny miał, ale niespecjalnie nas to interesowało. Obsługa oczywiście mówiła też po niemiecku, tak jak i wszelkie komunikaty tekstowe dla gości oprócz hiszpańskiego i angielskiego oferowały także swoją treść po niemiecku. Poza tym, po prostu dostaliśmy swój pokój i mogliśmy dalej robić, co tylko nam się podoba. A opcji na gorszą pogodę było aż nadto.

Plaże

Teneryfa ma naprawdę dużo do zaoferowania, niezależnie od pogody. Silny deszcz i wiatr oczywiście trochę ograniczają możliwości turystów i podróżników. Na samym początku naszego pobytu, na szczęście, udało nam się chociaż złapać trochę słońca. Nawet pomimo zakazu kąpieli, pokierowałam nas na Plażę Bollullo. Jest to niezwykła plaża wulkaniczna (z czarnym piaskiem), całkowicie otoczona wysokimi klifami. Prowadzi do niej przepiękna trasa piesza, poprzez rozległe plantacje bananowca oraz ruiny dawnego fortu. Widoki są po prostu fantastyczne i ci wszyscy, którzy decydują się zamiast tego podjechać jak najbliżej autem, totalnie nie wiedzą, co tracą.

Jest to jednak plaża strzeżona. W naszym przypadku oznaczało to zakaz wchodzenia do wody. I szczerze mówiąc, totalnie to rozumiem. Tylko stojąc w wodzie do kolan (a po odpływie fali w ogóle na piasku bez wody), nie raz udało się falom mnie zupełnie przewrócić. Bardziej niebezpieczne były jednak prądy morskie. Z takim wciąganiem w głąb oceanu jeszcze się nie spotkałam. Myślę, że nie bez powodu, nawet w okresie świątecznym zadbano o to, aby niesforni turyści byli skutecznie zniechęcani gwizdkiem do ryzykowania własnego życia. A stanie w tej wodzie i tak było dostatecznie przyjemnym i niezwykłym przeżyciem. To przeżycie do dzisiaj „przeżywam”, okazjonalnie znajdując w moich rzeczach drobinki czarnego piasku. Z kostiumu kąpielowego raczej już mi się nie uda ich usunąć, po tym, jak jakimś cudem dotarły pomiędzy warstwy materiału. Rada dla czytelników: nie bierzcie na Teneryfę swojego ulubionego kostiumu.

Kolejna plaża, jaką udało nam się odwiedzić, znajduje się po drugiej stronie miasta i w rzeczywistości składa się z kilku części — Playa del Castillo, Playa Chica i  Playa Maria Jiménez. Jest o wiele łatwiej dostępna pieszo, za to bardziej kamienista. Mocząc stopy, można mocno poczuć na skórze małe kamyczki podczas uderzeń fal. Pomiędzy wymienionymi plażami, jest jeszcze najbardziej „miejska” plaża, z której nie skorzystaliśmy, aczkolwiek wydawała się równie ciekawym wyborem, ze względu na falochron i możliwość wejścia prosto z niego do głębszej wody.

Gdyby pogoda była bardziej „kąpielowa”, pewnie pojechalibyśmy na południe wyspy, albo chociaż do nieodległej miejscowości Garachico, jednak ostatecznie skończyło się na skupieniu uwagi na innych urokach Teneryfy, między innymi jej niesamowitej roślinności.

Flora i fauna

Nie jestem w stanie uwierzyć, że ktokolwiek, kto odwiedza rajską wyspę, nie przywiązuje nawet najmniejszej uwagi do jej roślinności. Dla mnie to jeden z głównych powodów wyboru takiego celu podróży. Kocham rośliny tropikalne, a zobaczenie ich w ich oryginalnym środowisku zawsze było moim marzeniem. Palmy bananowe to jedno, ale trudno mi opisać, jak niesamowite jest doświadczenie tych wszystkich roślin w ich „prawidłowych” wymiarach. Te nasze wszystkie małe figowce czy monstery, o których mówi się, że są duże, jak wespną się metr po paliku, w swoim naturalnym środowisku osiągają monstrualne wymiary. Figowce jako przeogromne drzewa, płożące monstery z liśćmi wielkości ponad metra kwadratowego każdy. I te filodendrony pierzaste, tak zupełnie przypadkowo rozsiane przy ulicy, jak jakieś chwasty…

Prawdziwą kwintesencją tego doświadczenia jest jednak odwiedzenie ogrodu botanicznego. Ogród botaniczny w Puerto de la Cruz to istna dżungla. Te wszystkie niesamowite rośliny, skondensowane w jednym miejscu, zadbane i opisane. Do wielu przygotowano nagranie audio, dostępne po zeskanowaniu kodu QR. Najbardziej zafascynował mnie przeogromny figowiec, perła ogrodu, umieszczony w jego samym centrum i tak stary, że jego korzenie powietrzne, opadające do ziemi, totalnie zakryły główny pień.

Jeśli chodzi o zwierzęta. Totalnie zaskoczył mnie brak denerwujących insektów. Praktycznie zero komarów, nawet much, co najwyżej jakieś pojedyncze pszczoły. Na niektórych kaktusach pająki pobudowały swoje pajęczyny, a w okolicy tras pieszych, z dala od ulic, jaszczurki wygrzewały się na słońcu. W internecie znalazłam dużo ofert wycieczek i rejsów zorientowanych na oglądanie delfinów w ich naturalnym środowisku, z naszą pogodą (zagrożenie żółte), wszystkie tego typu aktywności musiały odpaść.

Zamiast tego więc wybraliśmy się do zoo. Mam bardzo mieszane uczucia na temat Loro Parque, czyli największego Zoo na wyspach kanaryjskich. Po przeczytaniu niezwykle pozytywnych opinii spodziewałam się czegoś… może po prostu lepszego. Na początku wszystko wydawało się w porządku – przynajmniej na tyle, jak dalece w porządku może być zoo. Dawno nie byłam w tego typu przybytku, ale chyba lepiej zapamiętałam, ile miejsca przypada na każdego zwierzaka. Choć niektóre gatunki wydawały mieć całkiem wygodnie, zdecydowana większość otrzymała wielokrotnie za mało miejsca. Przykłady? Ogromna ławica ryb pływająca w kółko po niewielkim walcowatym akwarium, ptaki pozamykane w klatkach wielkości jednej kabiny w toalecie i „pokazy”, których zdecydowaliśmy się już nawet nie oglądać… Fajnie, że dba się o dobre żywienie i opiekę weterynaryjną tych stworzeń, ale jednak mając ograniczone miejsce na ich przetrzymanie, można by było po prostu ograniczyć ich liczbę. Chyba jedyną naprawdę fajną przestrzenią w tym zoo był spory obszar zamknięty siatką, gdzie można było doglądać rozmaite ptaki (głównie papugi) puszczone luzem. Wewnątrz można było wejść na wysoką drewnianą konstrukcję, aby móc lepiej się im przyjrzeć. Wydaje mi się, że tylko w tej części zwierzęta rzeczywiście mogły mieć jako-takie życie w tej niewoli. Po wyjściu z Loro Parque zdecydowaliśmy, że już nigdy więcej nie pójdziemy do zoo.

Park Narodowy Teide

Jedną z rzeczy, na których naprawdę mi zależało, było zobaczenie wulkanu Teide, zajmującego centrum wyspy. Na jego wierzchołek prowadzi dość długa trasa piesza, natomiast jej większość można też pokonać za pomocą kolejki linowej. Ta była niestety zamknięta przez cały czas trwania naszego pobytu na wyspie. Aby móc wejść na sam szczyt i tak potrzeba specjalnego pozwolenia, którego my nie zdążyliśmy zarezerwować (jest bezpłatne, ale trzeba o tym pomyśleć z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem).

U podnóża wulkanu znajduje się jednak cała siatka tras wędrówkowych z nieziemskimi widokami, ciekawymi skałami i niezwykłą roślinnością. Wiedząc już, że z wulkanu nici, i tak zaplanowałam odwiedzenie Parku Narodowego u jego podnóży. Wtedy pojawiły się kolejne komplikacje – jedyny miejski autobus, jakim da się tam dojechać, po prostu nie przyjechał. Później dowiedziałam się, że drogi do Parku Narodowego zostały zupełnie zablokowane. Dopiero kolejnego dnia sytuacja się poprawiła i bus zabrał nas do niezwykłej krainy skał wulkanicznych.

Nie była to jednak podróż bez wrażeń. Pokonując w zaledwie godzinę ponad dwa tysiące kilometrów przewyżki, autobus przemieszczał się po wąskich i krętych drogach, często centymetry od stromych przepaści. Kamienne ściany wydawały się prawie rysować jego szyby, za to wystające gałęzie nieraz szorowały po karoserii. Na każdym zakręcie kierowca (a raczej kierowczyni) musiał trąbić, aby ostrzec potencjalne samochody z naprzeciwka. Widoki z okna autobusu były po prostu fantastyczne.

Spośród paru możliwych szlaków, wybraliśmy chyba jeden z najpopularniejszych i najłatwiejszych — Roques de García. Tutaj wtrącę taką małą ciekawostkę: wulkan Teide znajduje się wewnątrz starszego wulkanu, Las Cañadas, który był o wiele większy, ale zapadł się, pozostawiając dość płaski, kamienisty krajobraz. Dobrze to widać na tym obrazku. To w nim zlokalizowane są liczne piesze trasy i wewnątrz niego znajduje się wulkan Teide oraz drugi, trochę mniejszy, Pico Viejo. Wulkan majestatycznie rysował się w tle Roques de García, pokryty prawie w całości śniegiem, co wydaje się trochę kontrastować z tropikalną naturą Teneryfy. Na naszej trasie też było trochę śniegu, choć głównie w obszarach zacienionych. Jego większość zdążyła się roztopić w całkiem mocnym słońcu. Ciekawym elementem krajobrazu są też pozostałości zastygłej lawy oraz kamienie uformowane przez siły natury w fantastyczne kształty.

Sama trasa była naprawdę fantastyczna i niewymagająca. Planowo miała zająć półtorej godziny, jednak w naszym wykonaniu ten czas był bardziej zbliżony do jego dwukrotności. Bo jak można by było tak po prostu gnać po szlaku, bez ciągłego zatrzymywania się, wypatrywania śladów dawnych erupcji wulkanu i oczywiście robienia zdjęć? Zwłaszcza że czas nas nie gonił, a wybór jakiejś innej trasy spaceru najprawdopodobniej poskutkowałby niezdążeniem na autobus. Wewnątrz Parku Narodowego jeździ jeszcze bardziej lokalny autobus, jednak niestety co godzinę, więc planując zwiedzić więcej miejsc jednego dnia, a polegając na komunikacji publicznej, trzeba się liczyć z tym, że niekoniecznie się to czasowo złoży. Pozostały czas można było wykorzystać w naprawdę ciekawym muzeum poświęconym naturze Parku Narodowego albo w koszmarnej sklepikorestauracji.

La Orotava

La Orotava była spontanicznym wyborem, w momencie, kiedy posypały nam się inne plany. Miasteczko położone jest o wiele wyżej niż Puerto de la Cruz i dlatego z jego ulic rozciąga się piękny widok na wyspę. Warto je jednak odwiedzić dla niezwykle urokliwej architektury starych zabudowań. Jednym z najciekawszych miejsc jest muzeum w La Casa de los Balcones, gdzie w zachowanym budynku mieszkalnym z XVII wieku prezentowane są wnętrza z epoki i śliczny dziedziniec wewnętrzny.

Kolejną rzeczą, którą można znaleźć na niemal każdej pocztówce z La Orotavy są niezwykłe drzewa z charakterystyczną koroną. Muszę się teraz przyznać do jednej rzeczy: przez tę wszechobecność języka niemieckiego na Teneryfie, cały czas kojarzyłam je jako „smocze drzewa” i dopiero teraz, robiąc lepszy research do tego wpisu, zorientowałam się, że przecież to są draceny! Tak, te małe „palemki” w doniczkach dokładnie tak są w stanie się rozrosnąć, kiedy nie muszą cierpieć w naszych suchych i ciemnych europejskich wnętrzach!

Oprócz tego, w miasteczku La Orotava znajduje się kilka ogrodów, wiele innych historycznych budynków oraz zupełnie współczesne Centro de visitantes Telesforo Bravo – muzeum opowiadające o geologii wyspy i wulkanu.

 Santa Cruz De Tenerife

W momencie, kiedy pogoda już zupełnie zniechęcała do wędrówek (o siedzeniu na plaży nie wspominając), wsiedliśmy do miejskiego autobusu w stronę największego miasta na wyspie. Kilka popołudniowych godzin absolutnie wystarczyło na niedługi spacer po miejskich ulicach oraz odwiedzenie muzeum archeologicznego. Museum of Nature and Archaeology to zdecydowanie dobry wybór, kiedy pogoda nie dopisuje, ponieważ można uzupełnić swoją wiedzę na temat wyspy i jej fauny i flory. Dużym zainteresowaniem wydawały się też cieszyć eksponowane tam mumie. Minusem było to, że spora część tekstów nie została przetłumaczona na język angielski (a nawet i na język niemiecki) i tej próby moja podstawowa znajomość hiszpańskiego nie była w stanie przejść. Mimo to, nie żałuję wizyty.

To co, jeszcze raz?

Bardzo rzadko zdarza mi się odwiedzać ponownie miejsce, w którym już byłam. Mimo to, na Teneryfę zdecydowanie chciałabym kiedyś wrócić. Te pięć dni minęło jak z mrugnięciem oka, zwłaszcza biorąc pod uwagę niepogodę. Te krótkie wakacje jednak zmotywowały mnie do dowiedzenia się czegoś więcej o Teneryfie i Wyspach Kanaryjskich. Już teraz moja lista nieodwiedzonych miejsc jest spora, a mając więcej czasu na organizację i research, na pewno dodałabym do niej kolejne pozycje. Podstawa to planowanie z dużym wyprzedzeniem i rezerwacja wejść do rezerwatów objętych ochroną przyrody na samym początku planowania.

You May Also Like