Nowa Zelandia cz. 1 – Auckland i Rotorua

Nowa Zelandia znajduje się na niejednej liście marzeń podróżniczych. Ja miałam to szczęście, że i to marzenie udało mi się spełnić. Była to jak dotąd najpiękniejsza podróż w moim życiu i ta seria wpisów będzie zapisem wspomnień i galerią zdjęć z tego pięknego kraju.

Zacznę od tego, że mając mniej niż trzy tygodnie na zobaczenie Nowej Zelandii, na ogół poleca się wybrać sobie jedną wyspę, albo Północną, albo Południową (te wyspy naprawdę się tak nazywają, to nie jest placeholder). Należy wynająć samochód, a najlepiej kampera, bo inaczej nie da się dotrzeć do najważniejszych atrakcji. Ja jednak, jak zawsze na przekór, zrobiłam zupełnie inaczej i zaplanowałam nam trzytygodniową podróż po obu wyspach, bez samochodu. I absolutnie niczego w niej nie brakowało.

Aby łatwiej było zrozumieć naszą trasę i śledzić miejsca, o których będę pisać dalej, zacznę od bardzo krótkiego podsumowania w formie tabeli. Jak od razu widać, był to plan intensywny, nastawiony na to, że nothing can go wrong. I na szczęście, nic źle nie poszło.

DzieńNoclegGłówna aktywność
112:00 – 3:15 lot do Los Angeles
219:55 – 6:00 lot do Auckland
3AucklandFree walking tour, jetlag, Auckland Art Gallery Toi o Tāmaki, Sky tower
4Auckland Domain, War Memorial Musuem, Devonport, Sky Tower
5Rotoruatour z Auckland do Waitomo Caves, Te Puia, Rotorua, Redwoods Treewalk
6TurangiCanopy Tour 8:00 (3h total), autobus 13:05 do Turangi, Tongariro river hike
7Tongariro Alpine Crossing hike, powrót shuttle do Turangi
8Wellingtonautobus do Wellington, Wellington kolejka i ogrody botaniczne
9Museum of New Zealand, Free Walking Tour, Museum of Wellington, Mount Victoria
10ChristchurchFerry z Wellington do Picton, pociąg Coastal Pacific Train do Christchurch
11Free Walking Tour, muzea, plaża Sumner
12Franz JosefPociąg Tranzalpine do Greymouth, autobus do Franz Josef z przystankiem w Hokitika
13Franz Josef Heli Hike, Tatare Tunnels Walk
14Alex Knob hike
15Wanakaautobus do Wanaki, Mount Iron hike
16Roy’s Peak hike
17Rowery wokół zatoki do Albert Town, that Wanaka Tree
18QueenstownAutobus do Queenstown, SUP/kayak, City Gardens
19daytrip Milford Sounds przez Te Anau, bus-cruise-flight
20Ben Lomond hike
2120:15-11:15 lot do Los Angeles
2217:30-13:40 lot do Monachium

Lot na drugi koniec świata

Choć odwiedziłam już 29 krajów, muszę przyznać, że moje podróże w ogromnej większości skupiały się na całkiem niedalekich destynacjach, z bardzo nielicznymi wyjątkami. Kiedy mogę, wybieram też pociąg. Dlatego perspektywa spędzenia grubo ponad doby w samolocie (a dwóch jeśli wliczyć w to dojazdy na i z lotnisk, oraz dość wymagającą przesiadkę) nabawiała mnie wątpliwościami. Oczywiście wiedziałam, że jakkolwiek źle by nie było, na pewno będzie warto.

Jak wszystkim dobrze wiadomo, na drugi koniec świata można dolecieć równie dobrze kierując się na wschód i na zachód. W przypadku Nowej Zelandii, kierunek wschodni (przez kraje arabskie albo Singapur) jest szybszy, jednak zdecydowanie droższy. Nasz wybór, kierunek zachodni z przesiadką w Los Angeles, był decyzją budżetową, której w ogóle nie żałuję. Zaczynając z Monachium w południe, samolot ląduje w LAX wczesnym wieczorem, będącym środkiem nocy dla mojego organizmu. Na tym lotnisku każdy, niezależnie czy zostaje w Stanach, czy leci dalej, musi przejść przez kontrolę, pokazać Vizę/Estę i ponownie odprawić bagaż rejestrowany. Po tym wszystkim, zostały nam jakieś dwie godziny czekania pod bramką. Późna noc, a amerykański wieczór, sprawiła, że drugi lot w zdecydowanej większości udało mi się przespać.

Dzięki temu, lądując o szóstej rano w Auckland, nie marzyłam o zakopaniu się pod kołdrą, a byłam w pełni gotowa do eksploracji. Oczywiście idealnie byłoby móc wziąć prysznic, ale możemy spokojnie zgodzić się, że podróże nie są idealne, niezależnie od tego, co próbują nam wcisnąć influencerzy na Instagramie.

Zanim opowiem o zwiedzaniu, chciałabym jednak wrzucić tu kilka przemyśleń na temat tego, jak Nowa Zelandia dba o swoją rodzimą faunę i florę. Po kilkuset latach ludzkiej dewastacji środowiska naturalnego tej części świata, postanowiono temu jak najskuteczniej zaprzestać. Obecnie robi się naprawdę wszystko, aby ochronić, co jeszcze się da. W tej serii wpisów postaram się poruszyć ten temat wiele razy, ale tutaj chciałabym opisać, jak odbija się to na podróżowaniu.

Przed przylotem, należy wypełnić Deklarację Podróżnego – na stronie internetowej, albo w aplikacji na telefon. Do Nowej Zelandii nie wolno przywozić jedzenia, zwłaszcza nasion, produktów zwierzęcych i wielu innych rzeczy. Akcesoria sportowe należy oczyścić z ziemi. Buty, którymi chodziło się po lesie, kostium kąpielowy, w którym pływało się po jeziorze, wełniany sweter z drewnianymi guzikami… to wszystko trzeba zadeklarować. Na szczęście zadeklarowanych przedmiotów z reguły nie trzeba wyciągać z bagażu – są one skanowane x-rayem na lotnisku.

Nowa Zelandia doskonale wie, jak tragicznie może się skończyć wprowadzenie nowego i nieznanego dotąd gatunku do odizolowanego wcześniej środowiska naturalnego. Pierwsi mieszkańcy wysp sprowadzili tu mnóstwo pozornie nieszkodliwych zwierząt i roślin, których dalsza, niekontrolowana aktywność, doprowadziła do prawdziwej dewastacji lokalnej flory i fauny. Aby podobnym sytuacjom zapobiec, obecnie bardzo dokładnie pilnuje się, aby nikt nie przywiózł niechcianego szkodnika czy pasożyta. Co ciekawe, do Nowej Zelandii nie można też zabrać kremu z filtrem UV, który nie ma specjalnego certyfikatu.

Auckland

Kiedy dotarłyśmy do centrum miasta, było jeszcze zbyt wcześnie, aby zameldować się w hotelu, kupić kartę SIM czy zobaczyć którąś z miejskich atrakcji. Nie było jednak zbyt wcześnie na pierwszy tego dnia Free Walking Tour. Jak już wielokrotnie pisałam na tym blogu, tego typu wycieczki to zdecydowanie najlepsza forma poznania nowego miasta, jego kultury i mieszkańców. Tour był bardzo ciekawy, w dużym stopniu skupiał się na sztuce w przestrzeni publicznej, ale przewodniczka również nie omijała ważnych informacji związanych z historią miasta i kraju, oraz wydarzeń, które odbywały się w poszczególnych miejscach.

Po zameldowaniu się w hotelu i krótkim odpoczynku, zostało trochę czasu na odwiedzenie jednego miejsca, więc zdecydowałyśmy się na Auckland Art Gallery Toi o Tāmaki – niesamowity nowoczesny budynek, z pięknymi drewnianymi stropami, usytuowany w centrum miasta. Wstęp na wystawę stałą jest dla wszystkich darmowy, i nie jest to jedyny powód, dlaczego warto tam zajrzeć. Wystawy są bardzo zróżnicowane, a eksponowane dzieła interesujące. Najbardziej zapadła mi w pamięć wystawa portretów Maorysów, z niesamowicie oddanymi malarsko tatuażami na twarzach.

Wieczorem udało nam się jeszcze odwiedzić Sky Tower. Wieża, którą widać z prawie każdego punktu miasta, oczywiście oferuje i niesamowite widoki na Auckland. Oprócz dwóch panoramicznych tarasów (oszklonych), dużo osób decyduje się na szczyptę adrenaliny w postaci skoku na bungee z wysokości. Dla nas widoki z tarasu były dostateczne, zwłaszcza że dopłacając ułamek ceny mogłyśmy dokupić drugą wizytę o innej porze kolejnego dnia. Nie będę jednak ukrywać, że niezbyt czyste szyby dość negatywnie wpłynęły na jakość tych wizyt.

Drugi dzień zaczął się wcześnie, ponieważ bardzo zależało mi na dotarciu do Auckland War Memorial Museum na jego godzinę otwarcia, zanim zbiorą się wewnątrz tłumy. Plan był o tyle ambitny że zakładał dojście tam pieszo, przez dwa niemałe parki miejskie. Park numer dwa, Auckland Domain, okazał się istną dżunglą, pełną paproci i palmopaproci (dorosłych paproci, które wyglądają jak palmy, nazwa własna) i naszym pierwszym prawdziwym doświadczeniem niezwykłej nowozelandzkiej natury.

Paproć, będąca jednym z najważniejszych symboli Nowej Zelandii, ma szczególne znaczenie w kulturze tego kraju. Historia mówi, że kiedy pierwsi Maorysi zaczęli zasiedlać nieznane dotąd tereny, spostrzegli, że spód dorosłych liści ma srebrny kolor, który niezwykle odbija światło. Wykorzystywali więc liście do oznaczania swojej drogi – w ciemności odbijało się od nich światło księżyca. Młode liście można rozpoznać po tym, że nie posiadają srebrnego koloru na spodach.

Nazwa Auckland War Memorial Museum odnosi się do pomnika zlokalizowanego przed budynkiem, a tematyka to historia i kultura kraju ogólnie. Muzeum jest ogromne i prawdziwie niesamowite, być może było to jedno z najciekawszych muzeów jakie odwiedziłam w ciągu ostatnich lat. Szczególnie zainteresowały mnie części ekspozycji poświęcone kulturze i historii Māori (Maorysów). Ogromnie zachwyciły mnie ich asymetryczne okręty, tak inne od tych, które znam z Europy. Jeden trójkątny żagiel, rozciągnięty na dwóch skośnych masztach… a może to maszt i bum w takiej niezwykłej konstrukcji. Sztuka i budownictwo zostały niesamowicie przedstawione, wraz z odpowiednimi opisami. Kolejną wystawą, która szczególnie zapadła mi w pamięć, była ekspozycja realistycznych modeli natywnego ptactwa – zarówno obecnie żyjącego (jak kiwi), jak i już wymarłego (np. moa).

Devonport

Chociaż Devonport wciąż znajduje się w Auckland, postanowiłam, dla porządku, oddzielić tę część nowym nagłówkiem. Przedmieście największego miasta w Nowej Zelandii zlokalizowane jest na półwyspie, pół godziny miejskim promem na północ od centrum. Pomimo całkiem zatłoczonej łodzi, lokalizacja przywitała nas ciszą i spokojem.

Wyznaczyłam nam tutaj dwa cele – zobaczyć Północny Pacyfik, i zobaczyć Auckland ze wzgórza Mount Victoria. Druga atrakcja była raczej prostym spacerkiem i zaoferowała piękny, choć przewidywalny widok. To pierwsza z wymienionych prawdziwie skradła moje serce.

Plaża podczas odpływu była zupełnie pusta. Późnym latem, jeszcze długo przed zachodem słońca, z przyjemną temperaturą i dość agresywnym wiatrem. Zero żywej duszy. Zamiast tego na plaży można było znaleźć ciekawe martwe drzewa, kamienie z dziurami i morskie organizmy, które fale wyrzuciło na brzeg. Było to niezwykłe doświadczenie i zdecydowanie warte dłuższego spaceru od przystani promowej.

Dużo osób, zwłaszcza mając więcej czasu w Auckland, decyduje się na wizyty w okolicznych winiarniach i dłuższe rejsy po zatoce. Ja byłam zupełnie szczęśliwa, że w naszym przypadku padło na wyżej opisany dobór atrakcji. Do szczęścia brakowało mi już tylko przejechania się rowerem po słynnej różowej trasie, ale trzeba było ruszać w dalszą drogę – reszta kraju czeka!

Waitomo i święcące robaki

Jedną z rzeczy, które naprawdę bardzo chciałam zobaczyć w Nowej Zelandii, były świecące robaki. Organizmy te mieszkają w ciemnych jaskiniach i żywią się innymi owadami. Ich świecenie wabi ofiary, myślące że znalazły wylot z jaskini. Nie wiedzą jednak, że poniżej światełka, znajdują się niewidoczne w ciemności zwisające gluty, w których owady te dokonują żywota, pożywiając swojego kata. Tak to mniej więcej wygląda z mojej perspektywy – prawdopodobnie doświadczony biolog opisałby ten proces w sposób o wiele bardziej prawidłowy.

Dla mnie jednak takie wytłumaczenie, w połączeniu ze zdjęciami znalezionymi w internecie, było dostateczne, aby umieścić świecące robaki na liście życzeń. Prawdopodobnie najbardziej znaną jaskinią ze świecącymi robakami jest Waitomo, jakieś 2-3 godziny drogi samochodem na południe od Auckland. Całkiem wykonalne w ramach jednodniowej wycieczki (i często też tak oferowane), jednak bardziej sensowne jako „przystanek po drodze”, kierując się wgłąb Wyspy Północnej.

Łatwo powiedzieć, kiedy ma się samochód. Bez samochodu jednak również udało się to ogarnąć. Na jednym z popularnych serwisów znalazłam gotową wycieczkę z Auckland, gdzie po dotarciu do Rotoruy można tam zostać lub spędzić kilka kolejnych godzin w powrocie do Auckland. I pierwszym przystankiem była właśnie jaskinia Waitomo.

Zdjęcie autorstwa Манько Марко, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=64372157

Uwierzcie mi, bądź nie, ale brak własnych zdjęć pod tym wpisem jest dla was mniej rozczarowujący niż dla mnie był zakaz ich robienia. Doświadczenie zobaczenia świecących robaków na żywo wynagrodziło jednak wszystko. Trasa po jaskini odbywa się w dużych grupach, z przodownikiem. Przedownicy, oprócz oprowadzania i opowiadania, dbają także, aby żaden turysta nie zniszczył drogocennej natury jaskini. Zdecydowaną większość świecących robaków na trasie zwiedzania można zobaczyć siedząc na łodzi w zupełnej ciemności. Przewodnik prowadzi łódź po sznurze, a w ciemności jedyne co można zobaczyć, to gwiazdy na niebie.

Tak właśnie wyglądają świecące robaki od dołu. Jak niesamowite konstelacje gęsto zlokalizowanych gwiazd, mieniące się kiedy zmienia się kąt ich oglądania. Nie wiem czy bardziej niezwykła jest ich natura, czy ten ogrom całej kolonii, wiszącej gdzieś nad głowami odwiedzających i czekających na ofiary, być może zbawione nie potrzebą opuszczenia jaskini, a oślepione fascynującym pięknem natury tutaj urzeczywistnionym.

Rotorua

Drugim i ostatnim punktem wycieczki zorganizowanej było miasto Rotorua i miejsce o nazwie Te Puia. Zacznę opis od samego miasta i być może będę jedyną w tej opinii, ale wydało mi się ono całkiem nieinteresujące. Trochę przypominało opuszczone miasto z amerykańskiego Westernu, tylko z tym dodatkiem, że wszędzie unosił się zapach siarki. Rotorua mimo to jest miejscem wyjątkowym, zarówno pod względem kultury i historii, jak i otaczającej przyrody.

Te Puia

Miejsce o krótkiej nazwie Te Puia to tak naprawdę New Zealand Māori Arts and Crafts Institute (NZMACI) – centrum kultury i sztuki Māori. Zlokalizowane na obszarach geotermalnych, będących miejscem dawnej osady Maorysów. Te Puia jest prawdziwie niezwykła z obu względów – naturalnych i kulturowych. Wybuchające gejzery, stawy kwasowej wody, czy bulgotające błoto o leczniczych właściwościach, to tylko kilka malowniczych elementów tego krajobrazu.

Instytut jest miejscem szczególnie ciekawym, ponieważ sztukę i rzemiosło Maorysów można oglądać w trakcie procesu powstawania. To tutaj kształcą się twórcy sztuki ludowej. Ich warsztaty są otwarte dla odwiedzających, dzięki czemu mogłam podziwiać powstawanie maoryskiej rzeźby z drewna, biżuterii z jadeitu i tkaniny. Wszystkie te formy sztuki totalnie mnie zachwyciły – te zdobienia na przełomie figuratywizmu i abstrakcji, często bogato dekoracyjne, a jednak nigdy nie wpadające w przesyt… Ta sztuka była, co więcej, tak inna od znanej mi dotychczas, że chłonęłam ją jak tylko mogłam.

Ahh, i nie mogłabym zapomnieć – Te Puia gości także sanktuarium kiwi, gdzie można zobaczyć te niesamowite ptaki na własne oczy.

Las Sekwojowy (Whakarewarewa Forest), Redwoods Treewalk

Sekwoje nie są natywnymi drzewami Nowej Zelandii. Zostały sprowadzone i posiane na początku ubiegłego stulecia, kiedy ustalono, że tutejszy klimat całkiem przypomina ten w Kalifornii. Drzewa przyjęły się całkiem dobrze, po niemal wieku osiągając nawet do 160 metrów wysokości. Oczywiście, że chciałam je zobaczyć.

Zacznę od tego, że ogromnym błędem jest decyzja o dotarciu do lasu sekwojowego na piechotę, ponieważ wymaga to bardzo długiego spaceru wzdłuż ruchliwej ulicy. Nie pytajcie, skąd wiem. O wiele wygodniejszą metodą, dla niezmotoryzowanych, jest skorzystanie z autobusu miejskiego linii nr 3, do przystanku o wdzięcznej nazwie „Fenton Street – Fronting No. 1241” i pokonanie pozostałych kilkuset metrów pieszo. Choć Google Maps sugeruje trasę wzdłuż ulicy, uważny obserwator na miejscu zlokalizuje ścieżkę wędrówkową – jedną z wielu w Whakarewarewa Forest. I nią można dotrzeć do atrakcji nazwanej, nie bez przyczyny, Redwoods Treewalk.

Na pniach gigantycznych sekwoi, w sposób niedestrukcyjny, umieszczono drewniane balkony i wiszące mosty, po których można spacerować, aby zobaczyć drzewa z innej perspektywy. Chyba nie muszę mówić, że to doświadczenie niezwykłe i rzeczywiście przypomina wspinanie się po gałęziach – z tym że bez wysiłku i ryzyka upadku. Treewalk warto też odwiedzić po zmroku, kiedy atrakcja jest podświetlona, a w tle gra muzyka. Nam musiał wystarczyć spacer za dnia, zwłaszcza biorąc pod uwagę brak samochodu i konieczność wstania bardzo wcześnie rano, na atrakcję, którą prawie anulowałyśmy ze strachu, a okazała się jednym ze zdecydowanie najlepszych momentów całej podróży.

Canopy Tour

Choć nigdy w życiu nie byłam w parku linowym, przytłaczająco pozytywne opinie o Canopy Tour w internecie, przekonały mnie, że Nowa Zelandia to dobre miejsce, aby spróbować tego po raz pierwszy. W końcu kiedy następnym razem będzie okazja, aby tak po prostu skoczyć w gęstą dziewiczą puszczę na drugim końcu świata?

Zabookowałam nam tour na 8 rano, tak aby zdążyć na autobus do kolejnej lokalizacji, o 13. Na szczęście ludzie z Canopy Tour zaoferowali się nas odebrać spod motelu i odstawić z powrotem w centrum miasta. Do miejsca startu i tak trzeba było dojechać busikiem, ponieważ znajduje się ono w odizolowanym od świata antycznym lesie. Tour zaczął się od spaceru, ale już po chwili grupa znalazła się na balkonie, z przerażającą odległością pod stopami i perspektywą przekonania się, czy aby na pewno nie potrafi się latać.

Gdyby nie to, że przewodnicy naprawdę postawili na bezpieczeństwo i zapewnili, że nikomu nic się nie zdarzy, nie wiem, czy bym się odważyła skoczyć. Jednak to uczucie szybkiego mknięcia, w towarzystwie ślizgu haka po metalowej lince… W jakimś stopniu uzależnia. I każda kolejna linka, każdy kolejny skok, oferował zupełnie inne widoki i doświadczenia. Od obracania się wokół własnej osi, jazdy tył na przód do prób utrzymania się do góry nogami… trzeba przyznać, że adrenaliny nie brakowało. Najciekawsze jednak były najdłuższe linki, gdzie drugi koniec schowany był gdzieś daleko za drzewami. Niesamowite doświadczenie, które zdecydowanie chciałabym powtórzyć, najlepiej i wielokrotnie.

Przewodnicy z Canopy Tour zadbali także o edukacyjne walory tej aktywności. Przechodząc po lesie, zapoznali nas z mieszkającymi w nim ptakami, oraz opowiedzieli o ich największym problemie. Possum (byłam today years old, kiedy dowiedziałam się, na potrzeby tego wpisy, że possum to po polsku kitanka lisia) i inne gryzonie sprowadzone przez Europejczyków, doprowadziły do masowego wymierania gatunków ptaków. Nowozelandzkie ptaki nie znały tego typu drapieżników, spora część z nich nawet nie potrafiła latać, nie mówiąc już o jakiemukolwiek zrozumieniu zagrożenia. Obecnie w całej Nowej Zelandii można znaleźć coraz to bardziej wymyślne urządzenia pozwalające zredukować liczbę gryzoni. Część z nich została również przedstawiona podczas tej wycieczki.

Ten wpis znowu się rozrósł, dlatego zatrzymam go w tym miejscu. Trzymajcie się i czekajcie na kontynuację! Będzie tylko lepiej!

You May Also Like