W poprzednim wpisie z serii o Nowej Zelandii opisałam ostatnie dni na Wyspie Północnej, podróż promem i pociągami, odwiedzanie miast i wreszcie dotarcie na zachodnie wybrzeże Wyspy Południowej. Ten wpis skupia się na atrakcjach wokół miasteczka Franz Josef, znanym głównie z lokalizacji pod samym lodowcem o tej samej nazwie.
Jeśli nie widzieliście poprzednich wpisów z Nowej Zelandii, zdecydowanie polecam zacząć od początku:
Podróż autobusem przez las deszczowy była widowiskowa, zwłaszcza biorąc pod uwagę ulewę, która w którymś momencie urozmaiciła to doświadczenie. Na szczęście deszcz ustał do tego stopnia, aby udało nam się dostać do naszego miejsca zakwaterowania na kolejne trzy dni.
Ogólnie w okolicy znajdują się dwa miasteczka „bazy” – Franz Josef i Fox Glacier. Choć bez problemu dałoby się odwiedzić obydwa, mając ograniczoną ilość czasu warto wybrać jedno i z niego docierać na okoliczne trasy czy w nim zaczynać zaplanowane atrakcje. Ja wybrałam dla nas Franz Josef ponieważ miejsce jest minimalnie większe (lepsza oferta sklepów czy restauracji) oraz ze względu na bliskość tras wędrówkowych, na które nie trzeba dodatkowo dojeżdżać. Jednak oczywiście głównym powodem wizyty był lodowiec.
Niezależnie od wyboru miasteczka i lodowca, będzie to doświadczenie zdecydowanie unikatowe i… bardzo drogie. Kiedy kilkaset lat temu odwiedzanie lodowca zyskało na popularności, ludzie zaczynali kupować rejsy na lodowiec. Ta epoka zmieniła się w wycieczki autobusowe, nie ze względu na rozwój motoryzacji, a na cofanie się lodowca i odłączenie się jego od pobliskiej rzeki. W tym momencie jednak dotarcie autokarem na lodowiec również nie jest możliwe. Jedyny środek transportu, który pozwoli ci położyć stopę na wiecznym lodzie (o ile nie jesteś zawodowym wspinaczem), to… helikopter.
Tak więc w obu wymienionych miasteczkach rozwija się turystyka helikopterowa. Spacerując po nielicznych uliczkach, reklamy helikopterowych wycieczek i aktywności można zobaczyć dosłownie na każdym kroku. Jest jednak tylko jedna opcja, aby lodowca doświadczyć jeszcze lepiej niż przelatując nad nim i kilkuminutowy postój: wędrówka z przewodnikiem z Franz Josef Glacier Guides. Tego typu aktywność nosi nazwę „heli-hike”.
Wędrówka po lodowcu (heli-hike)
Tę aktywność zabookowałam nam z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, ponieważ – pomimo zaporowej ceny – cieszy się ona ogromną popularnością. Już chwilę później dowiedziałam się, że wybrana godzina nie jest dostępna i zaoferowano nam opcję bliżej środka dnia (zamiast porannej). Wtedy myślałam, że to praktycznie żadna różnica. Jak się okazało, różnica była ogromna, i mogła naprawdę negatywnie wpłynąć na możliwość uczestnictwa, czy nawet… ale wszystko w swoim czasie, zaraz dokładniej opiszę, co nas dokładnie spotkało na tym lodowcu.
Jak to przystało na wyprawę praktycznie luksusową, cały ekwipunek (buty i kolce, kaski, kijki, nawet kurtki) był już wliczony w cenę. Lot helikopterem również. Byłam niesamowicie podekscytowana, jednak trochę zasmuciło mnie to, że ze względu na niski wzrost posadzono mnie w samym środku helikoptera, czyli nie przy oknie. Widok miałam więc mocno ograniczony. Sam lot jest jednak czymś niesamowitym – o wiele bardziej przypomina podróż starą windą niż samolotem. A najbardziej podobał mi się moment lądowania helikoptera obok czekającej grupy – ta nagła fala powietrza, która mogłaby nawet strącić nieuważnego człowieka z nóg!
Podczas tego czekania usłyszałam jednak, że nasza przewodniczka ma złe przeczucia patrząc na taką zupełnie niedużą i niepozorną chmurkę formującą się wokół gór na lewo od lodowca. Nasza dwunastoosobowa grupa dotarła na miejsce na dwie tury, założyliśmy kolce na buty i od razu ruszyliśmy w drogę.
Szczerze mówiąc, początkowo trochę się bałam ześlizgnięcia się w przepaść. Trasa wybrana przez przewodniczkę była jednak zupełnie bezpieczna, a tempo powolne i pozwalające na dokładne przyjrzenie się lodowcowi czy wykonanie godnej liczby zdjęć. Planowo miała trwać od dwóch do trzech godzin i wydaje mi się, że mniej więcej tyle trwała, choć z ekscytacji totalnie zapomniałam spoglądać na zegarek, czy chociaż rozpocząć trackowanie trasy.
Jak opisać spacer po lodowcu? Przede wszystkim, lodowiec to istny labirynt szczelin i lodowych jaskiń, gdzie czasami koniecznym jest „wydziobanie” sobie schodów na jego inne piętro. Lód ma różne kolory, struktury i faktury. Według przewodniczki, trasa też nie jest zawsze planowana na nowo, ponieważ za każdym razem inne przejście zapewnia więcej bezpieczeństwa. Lodowiec ma też kałuże oraz głębokie dziury wypełnione wodą. To zdecydowanie nie jest struktura jednolita. Dlatego zdecydowanie warto było wybrać dłuższy spacer – zobaczenia tego wszystkiego zdecydowanie nie zagwarantowałby krótki postój. W międzyczasie jednak, słoneczny dzień i błękitne niebo zamieniły się w zimną chmurę.
Wtedy mniej więcej dowiedzieliśmy się, że nasz helikopter nie będzie lądował w takich warunkach. Na lodowcu było kilka innych grup, ale my skończyliśmy trasę jako pierwsi. W perspektywie nocowania w temperaturach ujemnych, bez schronu czy jedzenia, jedyne co pozostało to czekać na rozwój sytuacji. Przewodniczka próbowała zaktywizować grupę ćwiczeniami i dowcipami, ale kilka osób wyraźnie nie skrywało przerażenia.
Ja czułam spokój połączony z napięciem. Tak naprawdę bardziej zaprzątały mi głowę wyobrażenia tego, jak i gdzie w razie czego można by było „skorzystać z toalety” niż myśl o zimowej nocy pod gwiazdami. Po jakimś czasie, kiedy chmura raczej zagęszczała się niż rozrzedzała, przewodniczka wyciągnęła awaryjny namiot, którego konstrukcja składała się z materiału opartego na centralnym kijku i nas, ułożonych w kręgu. Teoretycznie miało to zapobiec utracie ciepła, choć wydaje mi się, że ważniejszym był psychologiczny efekt nie patrzenia w chmurę, zasłaniającą cokolwiek innego.
Jakieś półtora godziny później, dotarła jednak do nas wiadomość, że helikopter jest w drodze. Choć chmura wciąż była gęsta, widocznie jej kształt umożliwił pilotom dotarcie do miejsca naszego oczekiwania. Pierwsza tura zabrała najbardziej potrzebujących – zziębniętych, wystraszonych, starszych czy chorych. Nas zabrał dopiero trzeci helikopter.
I to było doświadczenie! Lot trwał być może pięć minut, w mgnieniu oka byliśmy już na dole. Dokładnie pamiętam ostry skręt – widowiskowy manewr, którego prawdopodobnie nie wykonuje się bez potrzeby. Tym razem potrzeba była konkretna: dostarczyć z powrotem jak najwięcej grup, docelowo wszystkie, zanim stanie się to niemożliwe. Wsiadanie i wysiadanie z helikoptera było również pospieszne, nie było czasu na kombinowanie z pasami bezpieczeństwa – wskakuj, przewodnik cię szybko zapnie i następny. Muszę przyznać, że czułam się jak w filmie.
Później tego dnia lodowiec nie wyłonił się już zza chmury. Jestem przekonana, że wszystkie późniejsze wycieczki zostały odwołane. Tego zresztą się trzeba spodziewać. Choć nie znam dokładnych statystyk, gdzieś w pamięci leży mi jakieś 60% lub 2/3 jako proporcja wypraw, które zostają anulowane ze względu na warunki pogodowe. Z jednej strony byłam ogromnie wdzięczna, że nas to nie spotkało, i podobnie, że udało się wykluczyć mroźną noc w warunkach ekstremalnych, ale wciąż trochę czułam, że jednak fajniej by było mieć jednak lepsze miejsce w helikopterze… Tak, wiem, że wydziwiam.
Tatare Tunnels Walk
Choć chmura zasłoniła cały lodowiec, pogoda w miasteczku była jak najbardziej wędrówkowa. Aby trochę ochłonąć z emocji i rozprostować przemarznięte kończyny, wybrałyśmy się na krótki spacer trasą Tatare Tunnels Walk. Jest to dobra opcja na wieczór, ponieważ trasa zaczyna się w Franz Josef (nie trzeba nigdzie podjeżdżać), jest krótka i łatwa, a niezwykle piękna ze względu na klimat lasu deszczowego.
Ostatni, prawdopodobnie najciekawszy fragment, sobie jednak darowałyśmy. Przejście tunelem na końcu wymaga spaceru w lodowatej wodzie po kostki, w zupełnej ciemności. Jest to oczywiście świetna okazja, aby zobaczyć świecące robaki (te same o których pisałam we wpisie pierwszym). Biorąc pod uwagę nasze świeże doświadczenia z lodowca, zawróciłyśmy. Na wejściu do tunelu zostawione jednak były czyjeś buty. Ponieważ powrót odbywa się tą samą drogą, można i tak zrobić. Gdybym miała jednak okazję iść tam po raz drugi, po prostu zrobiłabym całą trasę w wodoodpornych sandałach.
Alex Knob
Tak naprawdę drugiego pełnego dnia w Franz Josef zaplanowałam nam inną trasę – popularną ścieżkę wędrówkową Robert’s Point. Jest to trasa prowadząca po licznych mostach wiszących do balkonu widokowego na lodowiec. Choć nie jest długa, i nie ma znaczącej przewyżki, jest oceniana jako bardzo trudna i wymagająca dobrej równowagi, zawiera kilka niebezpiecznych punktów i zdecydowanie nie nadaje się dla początkujących.
Alex Knob to trochę jej przeciwieństwo: trasa bardzo prosta, jednak długa i ze znaczną różnicą elewacji do pokonania. Powodem zmiany planów było to, że ostatecznie wyruszyłam w drogę sama. Nowa Zelandia jest absolutnie bezpieczna, nawet spacer przez dziki las deszczowy nie wydaje się oferować większych niebezpieczeństw dla samotnego wędrowcy. Dla własnego bezpieczeństwa, i spokoju pozostałej w hotelu, chorej drugiej połówki, poszłam na Alex Knob.
Trasę tak naprawdę można zacząć z Franz Josef, ale lokalny autobus, za symboliczną opłatą, oferuje darowanie sobie kilku kilometrów wzdłuż asfaltu. Stąd szczegóły trasy wyglądają następująco: 19 kilometrów spaceru po bardzo dobrze widocznej i oznakowanej trasie w lesie deszczowym, pokonując 1150 metrów elewacji i powrót taką samą drogą. Bez żadnych punktów niebezpiecznych, za to z niesamowitą roślinnością, wiecznie towarzyszącym śpiewie ptaków i nagrodą w postaci widoku na lodowiec z łąki na górze naprzeciwko niego.
Ten spacer przez las był dla mnie niesamowicie relaksującym doświadczeniem. Choć okazjonalnie spotkałam innych ludzi, przez większość czasu to byłam tylko ja i las. Pomimo słonecznej pogody, klimat w cieniu wiekowych drzew był fantastyczny. Trasa prowadziła po udeptanym piachu, kamieniach, korzeniach drzew. Choć tylko okazjonalnie drzewa ustępowały miejsca widokom na lodowiec czy okolice, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Spacer po tej trasie był jak mantra, a kilometry i przewyżka robiły się same.
Jeśli czytacie mój wpis planując wędrówkę na Alex Knob, chciałabym tutaj zaprzeczyć kilku informacjom, które można przeczytać w internecie, m.in. pośród opinii na Google Maps. Sama zdecydowałam się na ten spacer po rozmowie z osobą w punkcie informacji w Franz Josef i zdecydowanie mogę potwierdzić to, co zostało mi powiedziane, a zaprzeczyć temu, co wypisują ludzie w internecie. Nie, nie jest to w ogóle trudna trasa. Oczywiście trzeba patrzeć pod nogi, aby nie potknąć się o korzeń. Ale ścieżka jest szeroka, niewyeksponowana i bezpieczna. Jest to wędrówka długa i wymagająca, ze względu na przewyżkę, ale nie trudna. Rozśmieszyły mnie też opinie o denerwującym hałasie helikopterów. To prawda, trasa helikopterów krzyżuje się z tą drogą, jednak jest to tylko krótki fragment, a w zdecydowanej większości jedynym hałasem jest świergot ptaków. I oczywiście warunki pogodowe mogą wszystko utrudnić czy zepsuć widoki, ale to dotyczy absolutnie każdej trasy na świecie. Alex Knob to trasa zdecydowanie warta pokonania, ze względu na jej relaksacyjny charakter, jak i widoki z góry.
Na szczycie nawet zebrało się trochę ludzi, regenerujących się w słońcu przed drogą powrotną. Widok na lodowiec – choć z daleka, niesamowity. Jednak żadne zdjęcie i żaden film w pełni nie oddadzą jego ogromnej wielkości. Przelatujące przed nim helikoptery były wielkości jednego piksela, a chodzących po nim grup nie było widać w ogóle. Jak ogromny musiał być zanim zmiany klimatu uniemożliwiły dotarcie na niego innym środkiem transportu!
Za mniej niż sto lat, nie pozostanie po nim nic.