Nowa Zelandia cz. 6 – Queenstown i Milford Sound

No i przyszedł czas na ostatni wpis z nowozelandzkiej serii.

Queenstown

Queenstown to prawdopodobnie najbardziej turystyczne miasto ze wszystkich, które odwiedziłyśmy w Nowej Zelandii. Widać to przede wszystkim po licznych sklepikach z pamiątkami i tłumach turystów. Nic dziwnego – miejsce jest przepiękne. Położone nad Jeziorem Wakatipu, otoczone górami i zielenią, oferuje mnóstwo możliwości aktywnego wypoczynku. W okolicy znajduje się również wiele miejsc ważnych historycznie i kulturowo. Jest co robić.

Zacznę od jeziora. Można tu pływać, wynająć kajak, SUP lub wybrać się na rejs różnymi środkami transportu wodnego. Najciekawszą opcją jest rejs historycznym statkiem parowym TSS Earnslaw, który można połączyć z obiadem i innymi atrakcjami. Sam statek robi niesamowite wrażenie. Dla nas wystarczyło obejrzeć go z portu – jest tyle innych rzeczy do zrobienia! Warto jednak pamiętać, że to jedna z tych atrakcji, które trzeba zarezerwować z wyprzedzeniem.

Wynajem SUPów i kajaków to kolejna opcja. Trochę zdziwiło mnie, że decydując się na nią, osoba z obsługi powiedziała nam, że możemy dopłynąć tylko do niezbyt dalekiej bojki i z powrotem, cały czas będąc na widoku z plaży. Zwykle jestem przyzwyczajona do większej swobody – wypożyczasz sprzęt i robisz, co chcesz, byleby oddać go na czas w takim stanie, w jakim trafił w twoje ręce. Ale no niech będzie i tak. Woda była stanowczo za zimna na pływanie, ale ostatecznie i tak do niej wskoczyłam. Po 15 minutach zaczęło to jednak bardziej przypominać cierpienie niż przyjemność. Grunt, że zaliczone!

Z dalszych atrakcji zdecydowanie warto wspomnieć Queenstown Gardens. To park miejski na cyplu w centrum miasta. Spacer wzdłuż brzegu jest oczywiście piękny, a wysokie drzewa zapewniają cień i ochronę przed upałem. W parku jest mnóstwo ławek i kilka ciekawych rzeźb. Najbardziej zaskoczyły mnie dziwne konstrukcje, które – jak się później dowiedziałam – służą do gry w disc golf. Każdy element gry ma mapkę i opis trudności. Gdybym miała więcej czasu, na pewno poszukałabym informacji, jak się w to gra, i spróbowała swoich sił.

Wielu turystów odwiedzających Queenstown decyduje się na wycieczkę na farmę w Walter Peak lub odwiedzenie Arrowtown. Te miejsca nie znalazły się na naszej liście, ale warto je rozważyć podczas planowania. Queenstown nie ma zbyt dużej oferty dla fanów muzeów – w końcu nie po to się to miejsce odwiedza, aby siedzieć wewnątrz! Jest kilka pomniejszych galerii sztuki, ale te również nie trafiły na naszą listę.

Jedną z popularniejszych atrakcji turystycznych w Queenstown jest podróż gondolą na pobliską górę. Oprócz restauracji i sklepów, znajduje się tam tor „saneczkowy” połączony z wyciągiem krzesełkowym, aby można było kilkukrotnie zjechać. Bilety zazwyczaj kupuje się na kilka przejazdów, które są zapisane na specjalnej karcie.

Napisałam „saneczkowy” w cudzysłowie, ponieważ te sanki wyglądają bardziej jak małe samochodziki na kółkach, z kierownicą i hamulcem, i zdecydowanie nie potrzebują śniegu, aby zjeżdżać w dół. Te pięć przejazdów (trzy z samego rana i dwa wieczorem), które sobie zafundowałyśmy, w zupełności nam wystarczyło. Ogólnie było fajnie, ale dwie rzeczy mi przeszkadzały: po pierwsze, każdy pojazd jest trochę „zjeżdżony” na swój sposób. Raz trafił mi się taki, który przy każdej nierówności tak trzeszczał, że myślałam, że wypadną mi wszystkie plomby. Innym razem hamulec piszczał tak strasznie, że przejechałam prawie maksymalną prędkością w dół, aby tylko tego nie słyszeć.

Najgorsze są jednak tłumy i czekanie w długich kolejkach przed każdym zjazdem, zwłaszcza przed pierwszym, wymagającym instrukcji od pracownika atrakcji, po którym dostaje się pieczątkę na ręce. Zdecydowanie polecam zrobić tak jak my – zjechać kilka razy tuż po otwarciu rano, zanim tłumy dotrą na miejsce, i ewentualnie wieczorem, tuż przed zamknięciem, kiedy większość osób już zdążyła wyjeździć swoje kupony.

Dla nas ten wybór był oczywisty jeszcze z jednego powodu – główną atrakcją tego dnia była wędrówka na Ben Lomond.

Ben Lomond

Trasa na Ben Lomond ma w całości około 1350 metrów przewyższenia i około 14,5 kilometra długości. Można ją nieco skrócić, jeśli skorzysta się z gondoli, tak jak my. Wtedy pozostaje około tysiąca metrów w górę i 11 kilometrów w obie strony. To oznacza, że pierwszy odcinek, z miasta do górnej stacji gondoli, musi być całkiem wymagający. Naszą decyzję o jego pominięciu wzmocniły prognozy pogody, które sugerowały deszcz pod koniec dnia.

Jak wygląda trasa od górnej stacji gondoli? Przede wszystkim, jest zmienna i ciekawa. Zaczyna się w gęstym lesie, zapewniającym cień i spokój. Potem prowadzi przez pola i pastwiska z coraz rozleglejszymi widokami. Im wyżej, tym mniej drzew, więcej traw i kamieni. Coraz piękniej prezentuje się też widok na jezioro Wakatipu. Okoliczne góry i lasy, przy dobrej pogodzie, ukazują różnorodność nowozelandzkiej przyrody.

W pewnym momencie dociera się do punktu zwanego Ben Lomond Saddle (Siodło). To dobre miejsce na odpoczynek przed ostatnim fragmentem. Do tej pory trasa była bajecznie prosta, szeroka i z przyjemnym nachyleniem. Dalej zaczyna się bardziej wymagający fragment, gdzie trzeba już patrzeć pod nogi, a czasem nawet podciągnąć się na kamieniach.

Czytając opisy w internecie, spodziewałam się, że ten fragment będzie dla mnie trudny. Mam bardzo silny lęk wysokości, który często daje się we znaki w górach. Na szczęście tutaj nie było miejsc niebezpiecznych, które mogłyby mnie zablokować na dłużej. Okazjonalne wspinanie się po kamieniach nie wymagało też nadzwyczajnej ostrożności. Myślę, że prawie każdy zdrowy człowiek byłby w stanie pokonać tę trasę bez problemu. Nie ma co się bać opisów w internecie – ważniejsze jest sprawdzenie pogody i przygotowanie na różne scenariusze.

Szczyt był absolutnie wart tego wysiłku! Niesamowity panoramiczny widok spokojnie konkurował z opisanym w poprzednim wpisie Roys Peak. Dzięki różnorodności trasy na Ben Lomond, podobała mi się ona bardziej niż Roys Peak. Jej urozmaicenie nie tylko pozwalało na odpoczynek i ulgę od monotonii, ale także oferowało rozmaite kontakty z fauną i florą Wyspy Południowej. Poza tym, mimo turystycznego charakteru Queenstown, na szlaku nie było też zbyt wielu ludzi.

Milford Sound

Wycieczka na Milford Sound, choć była praktycznie na samym końcu naszej nowozelandzkiej przygody, była jedną z rzeczy, które zabookowałam na samym początku planowania. Mimo że wiele firm oferuje wyjazdy do tego regionu, te najlepsze i w najmniejszej grupie szybko się wyprzedają. W końcu to jedna z najpopularniejszych atrakcji Nowej Zelandii.

Czym jest Milford Sound? Czytałam w wielu miejscach informacje na temat różnicy pomiędzy fiordami a soundami i szczerze mówiąc, do dziś tego nie wiem. Możecie więc sobie wyobrazić takie nowozelandzkie fiordy. Milford Sound jest jednym z nich, najbardziej znanym i zachwycającym. Można się tam wybrać na więcej dni, a nawet przejść wielodniową trasę hikingową w okolicy. Dla nas musiał wystarczyć jeden dzień, więc trzeba było poszukać najlepszej opcji.

Czas zawsze gra rolę. Choć w linii prostej Milford Sound znajduje się zaledwie 70 kilometrów od Queenstown, dojazd odbywa się zupełnie naokoło i wynosi prawie 300 km po wąskiej i krętej drodze. Taka trasa autobusem potrafi zająć dobrych sześć godzin, a z przystankami nawet więcej. Milford Sound najlepiej podziwiać z wody – docierając na miejsce, oczywistym kolejnym etapem jest wejście na pokład większego lub mniejszego statku. Zasada ogólnie brzmi: im mniejszy statek, tym lepiej.

Powrót wymaga pokonania tej samej trasy ponownie, czyli teoretycznie kolejnych sześciu godzin w autobusie. Turystyka lotniczo-helikopterowa znalazła tutaj swoje miejsce. Wiele stron internetowych promuje lot małym samolotem nad Milford Sound jako jeden z najpiękniejszych lotów na świecie. Aby doświadczyć wszystkiego po trochu, firmy oferują pakiety typu „coach + cruise + flight” i inne kombinacje. To był również nasz wybór.

Milford Sound jest znany ze swojej kapryśnej pogody. Około 200 dni w roku to dni deszczowe, i takich warunków należy się spodziewać planując podróż. Bez płaszcza przeciwdeszczowego można co najwyżej podziwiać sound przez okno statku. Spodziewany deszcz uznałam więc za część ekspozycji tego miejsca, a nie za negatywny element tej przygody.

Podróż busem była męcząca. Choć był to mały autobus na około 20 osób, trafiłyśmy na najgorsze miejsca z tyłu, gdzie zamiast zestawu 1+ korytarz + 2 były ściśnięte cztery krzesła. Liczba przystanków była „w sam raz”, aby rozprostować nogi, ale szybko zrozumiałam, że piękne widoki czekają nas dopiero po wysiadce z autobusu.

Dotarcie na statek odbyło się bez problemów. Większość osób schowała się przed wiatrem w zamkniętej części, ale ja wolałam cieszyć się widokiem bez brudnej szyby dzielącej mnie od niego. Rejs był niesamowity – statek podpływał pod same wodospady, dając chętnym możliwość skorzystania z naturalnego prysznica. Góry otoczone gęstymi chmurami, szarpiący włosy wiatr… Można było podziwiać naturalną faunę i florę. Mimo deszczowej pogody, lokalne ptaki przelatywały nam nad głowami. Na kilku kamieniach odpoczywała także grupa lwów morskich.

Do końca życia nie zapomnę widoku na końcu fiordu. Tego nie da się opisać, a zdjęcia tego nie oddają: wejście w ocean wyglądało jak krawędź świata. Horyzont urywał się na wysokości ostatnich wzgórz po obu stronach. Miałam wrażenie, że jeśli podpłyniemy dalej, spadniemy z ogromnym wodospadem w dół. Statek jednak zawrócił, a ta chwilowa myśl pozostała wspomnieniem.

Jeśli pamiętacie mój wpis z Franz Josef, być może spodziewacie się, jak może dalej potoczyć się ten wpis. Tutaj również, jak poprzednio, chmury zaczęły się zbierać i coraz więcej sygnałów potwierdzało groźbę: samolot dzisiaj nie poleci, przygotujcie się na długą podróż powrotną autobusem. Na koniec rejsu ta prognoza była już rzeczywistością.

Jak jednak wcześniej wspomniałam, ta wycieczka miała wiele różnych konfiguracji. Okazało się, że jeden członek grupy wybrał opcję „autobus + rejs + helikopter”. Ponieważ był on jedynym pasażerem helikoptera, a lot był już potwierdzony, od razu pomyślałam, aby dopłacić i dołączyć do niego.

Jak się jednak okazało, ten sam pomysł mieli wszyscy pozostali członkowie grupy. Pierwszeństwo otrzymały osoby starsze, którym długa podróż autobusem mogłaby zaszkodzić. Kiedy grupa do helikoptera była już ustalona, pojawiła się nowa nadzieja: drugi helikopter. Niestety, i tym razem nie udało nam się załapać na miejsca – ktoś inny był chory, źle się czuł lub musiał wcześniej wrócić do domu z nieznanych nam powodów.

Niespodzianka na koniec

Nasza pozostała, mocno zredukowana grupa, ruszyła w kierunku autobusu. Mając więcej miejsca, podróż powrotna wydawała się mniej denerwująca, jednak jej początek zaczął się coraz bardziej opóźniać. Zmiana rezerwacji części członków grupy na najpierw jeden helikopter, a potem dwa, zajęła naszej przewodniczce mnóstwo czasu. Kiedy wreszcie do nas wróciła, przyniosła nam dobrą nowinę: jeśli zbierze się co najmniej sześć osób chętnych, uda się zamówić jeszcze jeden helikopter. Oczywiście, że się zebrało, tym razem wreszcie wliczając nas!

Ten zupełnie niespodziewany lot, na sam koniec nowozelandzkiej przygody, był totalnie najpiękniejszy. Tym razem postanowiłam ustawić moją asertywność na absolutnie najwyższy poziom i przy podawaniu danych osobowych od razu spytałam, czy byłyby szanse na miejsce z przodu. Nie było przeciwskazań. Dostałam siedzenie na samym środku pierwszego rzędu, obok pilota. Mogłam wszystko dokładnie widzieć przez duże przednie okno, a także obserwować poszczególne działania pilota podczas sterowania pojazdem. To było najbardziej niezwykłe przeżycie na świecie.

Ten lot był też o wiele bardziej „casual” niż ten „masowy” w Franz Josef. Nie tylko trwał dłużej, ale pilot wybierał najciekawsze trasy, bez cienia strachu wznosząc się ponad i pomiędzy ciasnymi labiryntami fiordów. Może słoneczna pogoda ofiarowałaby nam rozleglejsze widoki, ale zamiast tego mogłam zaobserwować chmury majestatycznie okalające kanciaste zbocza skał i kamienne formacje szczytów.

Ponieważ ten lot nie był w ogóle zaplanowany, nie spodziewałam się też jego najciekawszego elementu – przystanku na trasie, przy jeziorze Erskine. Ale może opiszę, jak to konkretnie wyglądało. Lecieliśmy sobie ponad skałami i w pewnym momencie ukazało nam się umieszczone wysoko w górach niewielkie jezioro. Pilot zataczał kręgi wokół niego, abyśmy mogli mu się lepiej przyjrzeć. I w pewnym momencie mówi: „No to sobie tutaj wylądujemy na 10 minut.” Ja naprawdę myślałam, że to dowcip.

Jak się okazało, do lądowania helikopterem nie potrzeba wiele miejsca – wystarczył trochę większy płaski kamień. A wyjście w tym miejscu – tak niezwykle niedostępnym i tak niezwykłym pod każdym względem – było po prostu czymś niesamowitym. Nigdy nie zapomnę tej radości z tej chwili – niezwykłego koloru wody, widoków z urwiska za plecami i dźwięku śmigieł helikoptera w tle. Odhaczyłam marzenie, które pojawiło się na mojej liście marzeń w momencie odhaczenia.

Oczywiście potem wielokrotnie miałam te myśli: kurde, to było tyle kasy. Nawet jeśli udało nam się odzyskać ponad połowę z tego, ze względu na anulowany samolot, wciąż była to zupełna fanaberia. Jednak czy w życiu nie są naprawdę piękne tylko chwile? Dla tych chwil raz na jakiś czas można być szaleńcem, nie patrzącym na konsekwencje.

Ptak weka, jeden z nowozelandzkich nielotów.
You May Also Like