Nowa Zelandia cz. 3 – w drodze przez Wellington i Christchurch

Ten wpis, wciąż należący do serii o Nowej Zelandii, będzie prawdopodobnie zawierał najwięcej opisów podróży w ruchu. Choć pomiędzy każdą parą lokalizacji trzeba było się przemieścić, czasem nawet przez wiele godzin, to zdecydowanie najwięcej kilometrów udało nam się zrobić między 8 a 12 dniem. W to wchodziło prawie 500 kilometrów autobusem, ponad 520 pociągiem i prawie 100 promem. Oraz niepoliczonych kilkadziesiąt na nogach. Mimo to, ten wpis będzie też o miastach. Jeśli nie przeczytaliście poprzednich wpisów z serii, zachęcam do rozpoczęcia od pierwszej części:

Autobus Turangi – Wellington

Jak już pisałam wcześniej, Nowa Zelandia nie ma bardzo rozwiniętej siatki połączeń autobusów i pociągów. Z tego powodu, decydując się na taki sposób podróżowania, trzeba dokładnie zaplanować podróż, i ograniczyć swoją elastyczność na miejscu. Na pierwszy rzut oka mogłoby się to wydawać męczące. Jak jednak pomyślę, jak męczące byłoby przejechanie tylu kilometrów, często po wąskich i zawiłych drogach, cieszę się, że postawiłam na zbiorkom.

Zwłaszcza, że miał on całą masę zalet. Zacznę od autobusu z Turangi do Wellington, zwykłego połączenia Intercity, z niedrogimi biletami i bez większych atrakcji dla turystów. Ten przejazd zaskoczył mnie jednak bardzo pozytywnie. Po pierwsze, autobus był bardzo wygodny i niezatłoczony. Ciekawszym aspektem był jego plan podróży. Jak się okazało, zawierał on całkiem sporo przystanków, głównie przy publicznych toaletach czy w miejscach, gdzie można zamówić kawę. I miał całogodzinny przystanek na lunch. Tak po prostu zatrzymał się przed wiejską restauracją, na całą godzinę, aby każdy mógł się posilić przed dalszą podróżą.

Ponieważ zupełnie się tego nie spodziewałam, a mój plecak pełen był „kanapek na drogę”, wykorzystałam ten czas na spacer po przestrzeni za budynkiem, która – jak się okazało – stanowiła coś pomiędzy farmą a małym zoo. Oczywiście tego typu przystanki przedłużyły znacznie całą podróż. Nam się jednak aż tak nie spieszyło, a odpoczynek, po wyczerpującej wędrówce poprzedniego dnia, był jak najbardziej na miejscu.

Wellington

Wellington to stolica Nowej Zelandii, pomimo bycia miastem kilkukrotnie mniejszym niż Auckland. Miasto zdecydowanie nadaje się do spacerów, a okoliczne wzgóza formują ciekawe punkty widokowe. Poza tym, biorąc pod uwagę historię i znaczenie polityczne, w mieście znajduje się mnóstwo ciekawych budynków i innych obiektów.

Dotarcie do Wellington dopiero koło osiemnastej teoretycznie wyeliminowało większe plany podróżnicze na ten dzień… Nieprawda! Jak się okazało, miasto świetnie nadaje się do spacerów, a część atrakcji otwarte jest nazwet do dwudziestej. Tak było w przypadku funicularu zabierającego podróżnych z centrum miasta do ogrodów botanicznych zlokalizowanych na wzgórzu. Sam funicular jest obiektem historycznym, posiada nawet swoje własne małe muzeum (to oczywiście już zamknięte o tej porze).

Ogrody botaniczne w Wellington zajmują naprawdę spory obszar na różnych wysokościach i podzielone są na mniejsze lokalizacje tematyczne, od bardziej dzikich miejsc z leśnymi ścieżkami, do zorganizowanych punktów czy obiektów upamiętaniających osoby czy wydarzenia. Choć ogrody zlokalizowane są na wzgórzu, zdecydowanie warto je odwiedzić dla ciekawej roślinności i obiektów historycznych, a mniej dla widoków z góry.

Aby podziwiać miasto z góry, zdecydowanie lepszą opcją jest krótki spacer na górę Mount Victoria. Nie jest to wymagająca wędrówka, a gwarantuje panoramiczny widok na okolicę – jeśli wziąć pod uwagę zarówno główny taras, jak i górkę pod wieżą radiową. Z jednej strony widać centrum miasta i port, z drugiej okoliczne zatoki i lokalne lotnisko. To jest też świetne miejsce, z którego można podziwiać zachód słońca. Na szczęście taki pomysł nie wiąże się z nocnym spacerem powrotnym po nieoświetlonych ścieżkach – na samą górę podjeżdża także autobus miejski. Jechanie nim z powrotem było jednak dość dziwnym doświadczeniem – oprócz kierowcy i mnie, jechał zupełnie pusty.

Co natomiast można zobaczyć w samym Wellington? Chyba najważniejszym obiektem wartym odwiedzenia jest Muzeum Nowej Zelandii Te Papa Tongarewa. To ogromny budynek zlokalizowany przy samym porcie, w centrum miasta. W środku znajduje się wiele obszernych wystaw, związanych z naturą, historią i kulturą Nowej Zelandii. Jedna z wystaw stałych przedstawia geologię kraju, oraz różne aspekty związane z trzęsieniami ziemi i wybuchami wulkanów. Inna skupia się na ludności Maori. Nieduża wystawa, choć bardzo ważna, skupia się na historii traktatu Waitangi. To ten dokument, sprawił, że maoryskie ziemie trafiły w ręce brytyjszyków w 1840 roku. Winą było złe tłumaczenie, przez które ludność lokalna nie miała świadomości o zgodzie na swoją podległość. To tylko opisy kilku wystaw z wielu – muzeum jest tak obszerne i ciekawe, że nawet trzy godziny zaplanowane na jego odwiedzenie okazały się niewystarczające.

O wiele mniejszym obiektem jest Wellington Museum. Znajduje się ono w przepięknym, starym gmachu, a wstęp jest darmowy, więc warto odwiedzić nawet dla samej architektury. Spośród jego wystaw najbardziej zaciekawiła mnie ta opowiadająca o katastrofie statku Wahine w 1968. Na odwiedzenie miejskiej galerii sztuki już nie starczyło nam czasu.

Poza tym, jak już pisałam, Wellington to miasto kompaktowe, co zdecydowanie zachęca do spacerów. Obszary portowe to ciekawa piesza promenada, na której spotkać można artystów, na przykład grających na nietypowych instrumentach muzycznych. Centrum ma typowy wielkomiejski charakter, z wysoką zabudową i licznymi sklepami czy biurami. Zdecydowanie wyróżniają się jednak obiekty rządowe i polityczne. Ostatnim miejscem, o którym chciałam jednak wspomnieć jest zlokalizowana pod ziemią przestrzeń sklepowo-gastronomiczna, połączona z przyziemiem o podobnej funkcji, na terenie dawnego banku. W ciekawy sposób zachowano tam elementy przypominające o poprzedniej funkcji.

Interislander

Kolejnym punktem podróży było drugie duże miasto – Christchurch. Choć prawdopodobnie dałoby się tam dolecieć lokalnym samolotem, zdecydowanie najlepszą i najciekawszą opcją jest połączenie rejsu Interislander i pociągu Coastal Pacific. Decydując się na taki zestaw, można zapomnieć o męczeniu się z dużym bagażem – oddając go przed wejściem na statek, zostanie on zabrany aż na dworzec w Christchurch, bez waszego udziału.

Rejs był ekscytujący. Pomimo raczej niskiej temperatury i drobnych deszczy, zdecydowanie pozwalał relaks obcowania z wodą i widokiem okolicznych wysepek. Nieco ponad 3 godziny minęły bardzo szybko, dla mnie w dużej części na prawie pustym decku. Ogólnie, jeśli ktoś lubi „all inclusive”, można sobie na tę podróż wynająć własną kabinę z łóżkami i prysznicem, ale szczerze mówiąc, trochę nie rozumiem takiego wyboru. Wewnątrz promu było tak dużo przestrzeni, że można było spokojnie znaleźć stolik, czy chociaż miejsce do siedzenia.

Picton

Portem docelowym promu Interislander jest miasto Picton. Mając więcej czasu, na pewno jest co zwiedzać w jego okolicy, samo centrum nie ma raczej wiele więcej do zaoferowania niż kilka knajpek przy dworcu i nieduży park. Godzina, która została nam do odjazdu pociągu, zdecydowanie wystarczyła na rozprostowanie nóg.

Coastal Pacific

Pociąg tej linii, pomiędzy Picton a Christchurch, to usługa sezonowa – zupełnie zawieszona w okresie zimowym, poprzez dwu-/czterodniowy tryb aż do codziennego kursowania w szczycie sezonu. Każdy pasażer ma przydzielone miejsce siedzące, dzięki czemu nie ma problemów ze staniem w przejściu.

Są jednak powody, aby stać. Na przodzie i tyle pojazdu znajdują się otwarte wagony panoramiczne. W każdym momencie można do nich przejść, aby cieszyć się niezakłóconymi szybą widokami za oknem. Czyli można obserwować nie tylko okoliczne wzgórza, zieleń i pastwiska, ale już po chwili mieć niesamowitą perspektywę Południowego Pacyfiku. Dzięki niskiej częstotliwości kursowania pociągu, nawet łatwo spostrzec reprezentantów rozmaitych gatunków lokalnej zwierzyny.

Christchurch

Christchurch pachnie nowością. Miasto nocą nie śpi, a za dnia żyje pełną piersią. Powstają nowe biurowce, ciekawe przestrzenie publiczne, nowoczesne hotele i nietypowe miejsca. To wszystko jest niesamowite, biorąc pod uwagę ogrom zniszczeń, które wynikły z trzęsień ziemi na początku poprzedneij dekady. To przyczyniło się do całkowitej transformacji struktur miejskich, licznych wyburzeń i napraw.

Mimo wciąż istniejącego zagrożenia, Christchurch jest wciąż drugim największym miastem Nowej Zelandii (po Auckland) pod względem liczby mieszkańców. To podkreśla znaczenie miejsca oraz wytrzymałość i opór jego mieszkańców, brak strachu i siłę. Jeśli atmosfera miejska może być opisana za pomocą jakichkolwiek ludzkich emocji, te tutaj zdecydowanie były – mimo wszystko – pozytywne.

Jedną z najpopularniejszych atrakcji miejskich jest zabytkowy tramwaj turystyczny. Jest to obiekt zdecydowanie fotogeniczny, choć nie zdecydowałyśmy się na przejażdżkę. Historię miasta poznałyśmy na Free Walking Tourze.

Choć miasto obecnie nie ma wielkich muzeów czy galerii, w których można by było spędzić co najmniej połowę dnia, wciąż jest kilka ciekawych miejsc wartych odwiedzenia. Są to, na przykład Arts Centre, Art Gallery i The Canterbury Museum. Wszystkie trzy można obejrzeć w ciągu zaledwie kilku godzin. Jestem jednak przekonana, że już wkrótce o wiele większe ekspozycje będą ponownie otwarte dla odwiedzających.

Z tego powodu zostało nam jeszcze na tyle dużo czasu, aby zobaczyć coś w okolicy. Oczywistym wyborem byłoby skorzystanie z gondoli aby dotrzeć na punkt widokowy. Ja miałam jednak zupełnie inny pomysł: chciałam chociaż raz wskoczyć do pacyfiku zanim ruszymy do tej „zimniejszej”, zachodniej, połowy wyspy. Dlatego wpakowałam nas w autobus na plażę Sumner.

Nie było dostatecznie ciepło, aby pływać. Silny wiatr sprawiał, że bardziej miałam ochotę otulić się ciepłą kurtką, albo przynajmniej zasłonić się od wiatru. Mimo to, cel musiał być spełniony. Na szczęście woda wciąż miała blisko dwudziestu stopni – na tyle zimno, aby po dwudziestu minutach mieć dość, ale na tyle ciepło aby te dwadzieścia minut pływania przeciwko prądom w całości docenić.

TranzAlipine

Napisałam, że ten wpis będzie o podróży w ruchu, ale dopiero jesteśmy w połowie drogi. Kolejny środek transportu, pociąg TranzAlpine, jest tak niesamowity, że awansował do miana atrakcji turystycznej samej w sobie. Zupełnie standardowe są wycieczki z Christchurch zawierające przejazd tym pociągiem, na przykład do wioski Arthur’s Pass, aby chwilę później odbyć podobną podróż powrotną. Moje planowanie tego nie uwzględniało – zamiast tego zawierało przejazd całą trasą, od wschodniego do zachodniego brzegu wyspy.

Tutaj chciałabym zrobić krótką dygresję na temat przyrody Nowej Zelandii. Okolice Christchurch to region najbardziej zmieniony przez człowieka. Nie pamiętam dokładnej liczby, ale dziewięćdziesiąt parę procent roślinności to roślinność sprowadzona z innych stron świata, niestety niekoniecznie dobrze dostosowana do klimatu Nowej Zelandii. Taki widok zresztą pokazywał się na początku podróży – łyse góry i smutne pola.

Na szczęście jakiś czas później, pociąg wjechał w tereny alpejskie. „Alpy Południowe” to prawdziwa nazwa łańcucha górskiego dzielącego Wyspę Południową na dwie części, a pociąg TranzAlpine, jak wskazuje nazwa, przecina je swoją trasą. Chyba nie muszę mówić, że widoki z okien pociągu są fenomenalne. Jeszcze lepsze obrazy gwarantują wagony otwarte, tym razem już nie tak bezludne jak w pociągu Coastal Pacfic.

Z Greymouth do Franz Josef

Stacją końcową pociągu jest miasteczko Greymouth. Prawdopodobnie w okolicy jest dużo ciekawych miejsc, ja najbardziej żałuję, że nie zaplanowałam nam przejazdu na północ – do Punakaiki i „naleśnikowych” skał. To by wymagało dodania dwóch czy trzech dodatkowych dni, a przecież jest jeszcze tyle do zobaczenia! Więc, zgodnie z planem, bezpośrednio z dworca ruszyłyśmy w dalszą trasę, tym razem autobuswm.

Autobus firmy GreatSights to coś pomiędzy busami Intercity a zorganizowaną wycieczką. Z jednej strony zabierze was z punktu A do punktu B. Z drugiej, zatrzyma się w paru miejscach, w punktach widokowych, nawet czasem kierowca rzuci od siebie kilka słów na temat mijanych krajobrazów. Oczywiście wiąże się to z wyższą ceną, ale nie mając innego wyboru, był to wybór najlepszy.

Dzięki „turystyczności” usługi, jedyny bus w ciągu dnia był tak dopasowany do rozkładu pociągu, aby zdążyć odebrać bagać (to jest też całkiem ciekawy aspekt podróży pociągiem w Nowej Zelandii – bagaż jest nadawany i odbiera się go z taśmy, jak na lotnisku; z tą różnicą że taśma jest na peronie), skoczyć do łazienki i znaleźć autobus, który nieprzypadkowo znajduje się nie więcej niż pięć metrów od pociągu (konkretniej, stoi przy samym peronie).

Podróż była również przyjemna, choć – szczerze mówiąc – spodziewałam się trochę ciekawszych widoków na tym wybrzeżu. Najciekawszym przystankiem było miasteczko Hokitika. Dużo osób w internecie polecało spędzenie tam co najmniej kilku dni, ja się jednak cieszę, że się na to nie zdecydowałam. Miasteczko jest ładne i ma ciekawą plażę, ale przy tej pogodzie (wiatr i chłodno) zdecydowanie lepiej było kontynuować dalszą podróż. Kiedy tylko autobus wjechał w las deszczowy, od razu lunęło, co oczywiście (biorąc pod uwagę siedzenie wygodnie w zamkniętym pojeździe) tylko dodało wyjątkowości do tego doświadczenia.

Ponieważ w kolejnych wpisach będę miała o wiele ciekawsze tematy niż podróż autobusem, jeszcze tylko krótko opiszę dalszą drogę. Z Franz Josef, trzy dni później, również autobusem GreatSights, dotarłyśmy do Wanaki. Po kolejnych trzech dniach, do Queenstown zabrał nas autobus Ritchies, który był zdecydowanie najmniej atrakcyjnym środkiem podróży w czasie tych wakacji – mimo że trasa była niezwykle malownicza, a widoki za oknem nieziemskie. Kolejne wpisy będą zawierały jednak tyle niesamowitych rzeczy, że każda sekunda spędzona w trzeszczącym autobusie była tego warta.

Jedyne czego żałuję, to że nie udało mi się na tyle zahartować organizmu, aby po tych wszystkich opisanych wyżej akcjach (prom, kąpiel w oceanie i wiele godzin w otwartym wagodnie pociągu) nie skończyć z mocnym przeziębieniem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę kolejne przygody… Ale o tym już wkrótce!

You May Also Like