Nowa Zelandia cz. 2 – Tūrangi i Tongariro Alpine Crossing

Czasami z planowaniem podróży trzeba się trochę pogimnastykować. Zwłaszcza, kiedy odpowiedzią na pytanie „Chcesz zobaczyć A czy B” jest: „A i B”. W przypadku Nowej Zelandii wyglądało to jednak bardziej jak „Chcesz zobaczyć A, B, C, D, E, F czy G? Wybierz jedno” i odpowiedź: „A czy mogę chociaż A, C, D i G?”. Na szczęście dobry plan i brak spontaniczności w takiej sytuacji potrafi naprawdę pomóc.

Jeśli jeszcze nie widzieliście, kliknijcie w poprzedni wpis!

Jedną z kluczowych rzeczy, które chciałam zrobić w Nowej Zelandii, było przejście trasy Tongariro Alpine Crossing. Powody do jej zrobienia odkryjecie, czytając ten wpis. Najpierw jednak opiszę, jak trudno było to zorganizować logistycznie i jak ostatecznie się udało. Pierwszym i prawdopodobnie najbardziej oczywistym sposobem dostania się do Parku Narodowego Tongariro, dla osób bezsamochodowych, jest wykorzystanie pociągu Northern Explorer. Szkicując inicjalny plan podróży, dokładnie tak sobie wyobrażałam początek podróży: Auckland – National Park – Wellington, całość pociągiem.

Jakie byłyby plusy takiego rozwiązania?

Przede wszystkim wygoda. Pociąg jedzie z Auckland do Wellington, a National Park to jedna ze stacji po drodze. Kupując bilet na całą trasę, można od razu wliczyć kilkudniowy postój na wybranej stacji i taka przerwa kosztuje minimalnie więcej niż przejechanie całej trasy na raz. Pociąg jest też prawdopodobnie najszybszą metodą pokonania tej trasy poza samolotem (no chyba, że ktoś jest w stanie wytrzymać w samochodzie osiem godzin bez przerwy). W pociągu panuje spokój, można relaksować się, patrząc przez szybę, nic nie telepie na krzywych drogach…

Wady takiego wyboru przyćmiły jednak te zalety. Po pierwsze, wymagałoby to rezygnacji z odwiedzenia jaskini ze świecącymi robakami Waitomo. Po drugie, pociąg nie zatrzymuje się w Rotorurze, więc ominęłyby nas wszystkie atrakcje okolic tego miasta, opisane w poprzednim wpisie. Co więcej, częstotliwość kursowania pociągu Northern Explorer – trzy razy na tydzień – dość mocno utrudnia układanie planu. Trudno by było dobrze wykorzystać te „połówki dnia” po przyjeździe i przed dalszą podróżą. Nawet rozważałam przejechanie z Parku Narodowego połowy trasy do Wellington, ale ostatecznie wyszło na to, że ten pociąg wypadł zupełnie z planu podróży.

Alternatywa znalazła się po bardzo wnikliwej analizie możliwości i siatki połączeń zupełnie nieturystycznych autobusów Intercity. Ten właśnie środek transportu posłużył nam w całej dalszej podróży na Wyspie Północnej. Z Rotoruy pierwszy autobus zabrał nas do Taupō – urokliwego miasteczka nad pięknym jeziorem o tej samej nazwie. Tam, zaledwie pół godziny później (szkoda, bo chętnie zostałabym chwilę dłużej), kolejny autobus zabrał nas do Tūrangi, jeszcze mniejszego miasteczka nad rzeką Tongariro, jak się pewnie domyślacie całkiem niedaleko Parku Narodowego o tej samej nazwie.

Tūrangi

Od miasteczka  Tūrangi nie oczekiwałam wiele – noclegu, odpoczynku, może supermarketu, aby uzupełnić zapasy przed wędrówką… No i oczywiście dobrej dostępności do głównej atrakcji podróży. O tym napiszę jednak później, ponieważ, jak się okazało Tūrangi miało o wiele więcej do zaoferowania, niż zdążyłam znaleźć podczas projektowania planu podróży.

Zacznę jednak od zakwaterowania. Z reguły nie opisuję tutaj miejsc, w których się zatrzymujemy, ponieważ bookując je, kieruję się zasadą „najtańsze najbliżej centrum, najlepiej z własną łazienką”. Tutaj zrobię wyjątek – choć wybrany hotel był najtańszym podczas całej podróży, zapamiętałam go jako zdecydowanie najlepszy. Miejsce o nazwie „Riverstone Backpackers” to niewielki domek, w którym znajduje się zaledwie kilka pomieszczeń. Część wspólna – spora kuchnia, ciekawie udekorowana jadalnia, i niesamowity ganek z miejscami do siedzenia w zaciszu pełnym roślin – nie jestem w stanie opisać, jak relaksujące było spędzenie tam dwóch noclegów. Kolejny powód, dlaczego warto było kombinować, zamiast bezpośrednio nocować w Parku Narodowym, gdzie hotele z całą pewnością oblegane są przez tłumy.

Wydawało mi się też, że w Tūrangi tak do końca nie ma co robić. Pierwsze spojrzenie na mapę jednak zaprzeczyło temu twierdzeniu. Bezpośrednio z miasteczka prowadzi trasa piesza wzdłuż rzeki Tongariro. Trasa ma 13,2 km długości i jest prosta – wyjście po jednej stronie rzeki i powrót po drugiej. Można ją znacznie skrócić, korzystając z wiszącego mostu przed połową jej długości. Zdecydowanie najciekawszym jej punktem jest punkt widokowy, na który nie trzeba się wysoko wdrapywać, a wciąż oferuje piękne widoki na okolice. Zdecydowanie jest to dobra trasa na rozprostowanie nóg po długim siedzeniu w autobusie i jeszcze lepsza rozgrzewka przed długą wędrówką kolejnego dnia.

Tongariro Alpine Crossing

Park Narodowy Tongariro to niesamowite miejsce. Jeden z najstarszych parków narodowych na świecie, obecnie podwójnie wpisany na listę UNESCO – zarówno za znaczenie kulturowe jak i naturalne. Kulturowo jest to miejsce święte dla Maorysów, naturalnie natomiast obszar aktywnych wulkanów, z odpowiednio niesamowitym krajobrazem.

Trasa wędrówkowa, niespełna 20-kilometrowa, to jedna z najpopularniejszych tras w Nowej Zelandii. Jest to trasa jednostronna – z początkiem na parkingu w Mangatepopo i końcem w Ketetahi. Odwiedzający powinni wcześniej zarezerwować timeslot na oficjalnej stronie, a przybywając samochodem, trzeba zorganizować sobie dojazd z jednego parkingu na drugi. Ja zabookowałam nam autokar, który ogólnie miał dwie wady, ale był tak naprawdę jedyną opcją. Wady autokaru były następujące: przyjazd i powrót. Ogólnie to ten autokar, tak na tle wszystkiego na wyspie północnej, był strasznym niewypałem.

Wyjazd był o piątej trzydzieści nad ranem, więc trzeba było wstać o czwartej w nocy. Krótki sen przed długą wędrówką nie jest idealnym rozwiązaniem, jednak da się to przełknąć. Powrót: czternasta trzydzieści. Szczerze mówiąc, myślałam, że to jakiś błąd na stronie, kiedy zamawiałam nam bilety. Podczas wędrówki, kiedy okazało się, że rzeczywiście mamy tak mało czasu, kobieta reprezentująca firmę pod telefonem zaczęła nam grozić karami pieniężnymi jeśli nie zdążymy na przystanek końcowy na umówioną godzinę. Z tego powodu ostatnich kilka kilometrów zrobiłyśmy praktycznie w biegu. Ale dobra, koniec narzekania, przejdźmy do tematu głównego: Park Narodowy Tongariro i niesamowita wędrówka po najpopularniejszym szlaku.

Spacer jeszcze przed świtem po jeszcze dość płaskiej i całkiem łatwej części początkowej, był całkiem unikatowym przeżyciem. Początkowo ścieżka wokół suchych traw, po chwili zamieniła się w spacer pomiędzy zupełnie gołymi skałami. Gdzieniegdzie natura została zabezpieczona przez specjalne konstrukcje drewniane, z których oczywiście nie powinno się schodzić.

Ta część szlaku została też dość zabawnie oddzielona od dalszej drogi punktem postojowym. Niestety nie zrobiłam zdjęcia, ale doskonale pamiętam, co się na nim znajdowało: pierwszy duży plakat z informacją, że to tu się kończy łatwa trasa i jeśli czujesz zmęczenie lub niepewność, zawróć. Obok drugi plakat, ze zdjęciem tego co się znajdowało za nim, tylko że pokrytego mgłą, i napis „Jeśli tak wygląda widok przed tobą, zawróć”. Punkt informacyjny uzupełniały kolejne tablice informacyjne na temat odpowiedniego ekwipunku, zasad, oraz przyrody i kultury miejsca. Okazjonalnie też na trasie pojawiały się suche toalety wielkości budki telefonicznej. Osobiście wyznaczyłam sobie za cel nie musieć ani razu z nich skorzystać.

Dalej trasa rzeczywiście zaczęła być wymagająca, aczkolwiek nie ze względu na skały czy szerokość ścieżki, a na bardzo silny wiatr, przed którym nie dało się nigdzie ukryć. Z góry rozpościerał się niesamowity widok na wulkany i niesamowite formacje skalne. Choć wejście było stosunkowo strome, technicznie było mniej wymagające, niż się spodziewałam. Spokojnie można by je było zrobić w zwykłych trampkach, co byłoby jednak głupotą, biorąc pod uwagę dalszą trasę.

Jak tylko wejście w górę zmieniło się w zejście, cała trudność trasy była widoczna w sposobie, w jaki ludzie męczą się, schodząc. Bardzo strome zejście, choć szerokie i bez większego ryzyka wypadnięcia, całe pokryte wulkanicznymi kamyczkami i piachem zsuwającym się w dół razem ze stopą. Przejście tych zaledwie pięciuset metrów zajęło nam naprawdę mnóstwo czasu – po prostu nie było gdzie postawić bezpiecznie stopę!

Poza tym to właśnie to miejsce oferowało najpiękniejsze widoki na jeziora położone poniżej. Mieniące się niezwykłą turkusową wodą, otoczone dymem z gejzerów… widok po prostu zapierający dech w piersiach, i zdecydowanie fotogeniczny. Zdecydowanie wynagradzał cały trud ślizgania się po kamykach i zmagania z ostrym wiatrem.

Dalsza trasa była prosta, ale długa. Krajobraz zmieniał się z wulkanicznego, do niskich traw i mchów, i wreszcie do całkiem żywej roślinności. Dzięki dużej widoczności, w oddali można było zobaczyć jezioro Rotoaira, a nawet schowane za górami jezioro Taupo. Krajobraz był po prostu piękny i bardzo żałowałam, że nie możemy tu zostać dłużej, posiedzieć na trawie i odpocząć po wymagającej wędrówce. W końcu i tak nie mamy planów na dalszą część dnia. Takie są jednak wady planowania bez samochodu.

Muszę jednak przyznać, że i tak nie miałabym siły prowadzić pojazdu po takiej wędrówce.