Rzym, jakiego większość nie zobaczy

Rzym to taki oczywisty cel podróży. Stolicę Włoch każdego roku odwiedzają miliony turystów, spragnionych zaznać atmosfery Wiecznego Miasta. Tym razem, z wiadomych przyczyn, było inaczej, zwłaszcza ze względu na ograniczony ruch międzykontynentalny. Dla nas również Rzym nie był pierwotnie w planach. Jak się okazało, trafienie do niego w czasach pandemii pozwoliło nam zobaczyć miasto od tej strony, od której być może nie dałoby się kiedykolwiek indziej. W tym wpisie przenosimy się w czasie do września ubiegłego roku.

Jakie były oryginalne plany? Z okazji dziesiątej rocznicy związku bardzo zależało mi na wspólnej podróży. Egzotyczne kraje i dalekie loty oczywiście odpadały, jednak ogromna część Europy wciąż pozostała dostępna. Kiedy dowiedziałam się o połączeniu pociągiem TGV pomiędzy Monachium a Paryżem, uznałam, że to idealny moment na taką podróż. Tanie bilety, świetny hotel za ułamek ceny, zaczątki planu i lista rzeczy do odwiedzenia… i nagle wszystko zaczęło się sypać. Na dwa tygodnie przed wyjazdem liczba zakażeń w stolicy Francji wzrosła dramatycznie i nic nie zapowiadało zmiany tego trendu. Rezygnujemy? Tak. Wszystkie bilety udało się zwrócić, a nam pozostało ponad tydzień już zarezerwowanego urlopu.

„Zupełnie przypadkiem”* pojawiły się jednak tanie loty do Rzymu, dokładnie w naszych datach. Sprawdziliśmy hotele – wszystko za pół ceny. Muzea? Otwarte. Obostrzenia koronawirusowe? Tylko maseczki. Można wręcz powiedzieć, że decyzja podjęła się sama.

* wszystkie loty na wrzesień do Rzymu były praktycznie w cenie bazowej, nawet kupując je na ostatnią chwilę. Na potrzeby dramaturgii akapitu, załóżmy że to było jednak przeznaczenie.

Nie chcę w tym wpisie umieszczać listy rzeczy, które warto odwiedzić w Rzymie. Takich wpisów powstało już tysiące i prawie na pewno, szukając takich informacji, traficie na mój blog jako ostatni. Chciałabym bardziej podzielić się wrażeniem, jakie wywarło na mnie to miasto – zarówno jego stały charakter, jak i wyjątkowy stan w jakim się znalazło. Jedno muszę przyznać, zanim przejdziemy dalej. Już teraz, odwiedzając stolicę Włoch, musiałam wykuć sobie nową definicję słowa „chaos”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Cała podróż mimo to upłynęła w raczej dominującym szczęściu. Pojedyncze przypadki zamkniętych obiektów, które powinny być otwarte, czy sam fakt, że prawie przez cały tydzień padało (tak, we wrześniu, w Rzymie!), nie zmieniły faktu, że mieliśmy naprawdę dużo farta. Chociażby z tym, że zdążyliśmy na koncert.

Koncert, którego nigdy nie zapomnę

Rzymskie wakacje rozpoczęliśmy od naprawdę pięknego wydarzenia. Kiedy odkryłam, że niecałe trzy godziny po naszym planowanym lądowaniu na lotnisku Fiumcino, odbywa się koncert Wima Mertensa, od razu zaczęłam szukać biletów. Kocham Mertensa i uznałam, że niezależnie od kosztów i stopnia ryzyka, nie daruję sobie odmówienia takiej możliwości. Udało nam się kupić jedne z ostatnich dostępnych biletów, po niezwykle niskiej cenie jak na kompozytora takiej klasy (10€ za osobę?!) i co więcej – udało nam się zdążyć na koncert (nawet, pomimo że taksówkarz odstawił nas jakiś kilometr od wejścia na teren imprezy).

A koncert był magiczny. Muzyka na żywo zawsze będzie wywoływała we mnie o wiele większe emocje niż słuchana na nawet najlepszych słuchawkach. Zresztą – jeśli znam jakiś utwór dość dobrze, uwielbiam porównywać go do „wersji na żywo”, do tej nowej, jednorazowej interpretacji. Ale tutaj było o wiele więcej wrażeń. W pewnym momencie zaczęto rozdawać widzom plastikowe, jednorazowe płaszcze. Koncert odbywał się na zewnątrz, w Auditorium Parco Della Musica, a właśnie nadciągała ogromna burza. W pewnym momencie koncertu, deszcz stukający o pastikowy kaptur zaczął po prostu tworzyć akompaniament (kto zna Mertensa, ten powinien się zgodzić, że deszcz pasuje tutaj jak nic!), a chwilę później dołączyły grzmoty i błyski. A oni nie przestawali grać. Myślę, że zapamiętam tę chwilę do końca życia i już nigdy żaden koncert nie będzie równie emocjonujący co ten.

A potem przyszedł czas na całą resztę wrażeń.

Wszystkie zdjęcia w Rzymie robiliśmy razem z narzeczonym, wyrywając sobie nawzajem aparat, więc załóżmy, że to dzieło wspólne.

Rzym dla odpornych

Jeśli jesteście na tym blogu nie po raz pierwszy, to z pewnością wiecie, jak bardzo kocham muzea. Można powiedzieć, że całe miasto Rzym jest jednym wielkim muzeum, jednak warto wyróżnić konkrety. A przynajmniej podzielić: antyczny Rzym, nowożytny Rzym, współczesny Rzym. Każda warstwa historii jest warta poznania i może zachwycić czymś innym. Myślę, że nie ma sensu opisywać dokładnie wszystkich miejsc, które udało nam się odwiedzić. O wiele rzetelniejsze informacje znajdziecie w przewodnikach, czy na licznych stronach internetowych poświęconych stolicy Włoch. Mój wpis będzie wrażeniem, wspomnieniem, zapisem, który być może zainspiruje Was do głębszego zainteresowania się tym miastem i dalszych poszukiwań, a przede wszystkim – odwiedzenia go, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma aż tak wielu turystów.

Antyczny Rzym

Podobno nie można pojechać do Rzymu i nie zobaczyć Koloseum. Z drugiej strony, wiele osób twierdzi, że jest to zabytek zupełnie przereklamowany i oferujący o wiele mniej niż wskazywałaby cena biletu. Ja zawsze mówię: najlepiej przekonać się samemu. Nie wiem, jak wyglądają kolejki do Koloseum w czasach poza pandemią, jednak i my musieliśmy swoje odstać. Silna ulewa w żaden sposób nie rozrzedziła tłumu, a surowe limity odwiedzających wydawały się wciąż zbyt mało restrykcyjne. Szczerze mówiąc – chyba wolę sobie nie wyobrażać, jak zwiedzanie tej atrakcji musiało wyglądać rok wcześniej o tej samej porze.

Wydawać by się mogło, że praktycznie większość turystów skupiła się konkretnie na tym jednym obiekcie, ponieważ wszystkie pozostałe miejsca wydawały się dość opustoszałe. Dzięki temu spokojnie można było zrobić „bezludne” zdjęcia na Forum Romanum, a w muzeach nie trzeba było przeciskać się, aby czemukolwiek się przyjrzeć. Muzea Kapitolińskie, istna perełka naszej podróży, były tak przyjemnie ciche i spokojne – aż chciało się skupić na każdym opisie, doczytać każdy kawałek tekstu.

Ale tak naprawdę, ważniejsze od wyselekcjonowanych szczątków informacji, są namacalne pozostałości czasów starożytnych, które w Rzymie widoczne są na każdym kroku. Rozmaite wykopaliska wyeksponowane przy placach, pojedyncze kolumny stojące samotnie i wspominające to, co kiedyś podpierały, tysiące zachowanych rzeźb i jeszcze więcej połamanych resztek, będących kiedyś całością. Każdy spacer po Rzymie to chwilowy kontakt z antykiem, który sprawia, że dzisiaj ludzie potrafią przylecieć z drugiego końca świata, aby docenić to miejsce.

Gdybym miała jednak polecić jakieś obiekty, poza listami „top10”, wskazałabym Muzeum Narodowe oraz Narodowe Muzeum Etruskie. Pierwsze z wymienionych posiada kilka oddziałów, umieszczonych w różnych częściach miasta. Wybierając się jednak do jednego obiektu, otrzymuje się bilet ważny także na wszystkie pozostałe. Mnie szczególnie zainteresowała Krypta Balbi (655 ocen w Google Maps w momencie, kiedy Koloseum ma ich ćwierć miliona). W tym niedużym muzeum można zapoznać się z historią rozwoju miasta, przedstawioną na bardzo dopracowanych grafikach. To zdecydowanie pozycja obowiązkowa dla osób zainteresowanych urbanistyką. Narodowe Muzeum Etruskie polecę nie tylko ze względu na tematykę, ale i na niezwykły budynek, w którym się znajduje – renesansową willę Giulię.

Nowożytny Rzym

Nawet będąc takim heretykiem jak ja, nie da się zignorować piękna rzymskich kościołów. Szczerze mówiąc, nie wiem, ile udało mi się ich zobaczyć? Trzydzieści? Czterdzieści? Nawet nie porywałam się na próby policzenia. Mój „kompleks zdobywcy” kazał mi przede wszystkim odhaczyć wszystkie bazyliki papieskie. Być może niektórych zdziwi, że jest ich więcej niż jedna – a konkretnie są cztery: Bazylika św. Piotra w Watykanie, Bazylika św. Pawła za Murami, Arcybazylika św. Jana na Lateranie i Bazylika Matki Bożej Większej. Każda z nich jest ogromna, piękna i wyjątkowa (i przy okazji strzeżona przez wojskowych). W przypadku drugiej i trzeciej wymienionej, zdecydowanie warto zapłacić za obejrzenie klasztoru (samo wejście do kościoła jest darmowe).

Jeśli chcielibyście zobaczyć jednak zupełnie nietypowy kościół, udajcie się do Bazyliki Matki Bożej Anielskiej i Męczenników – jednego z mniej znanych dzieł Michała Anioła, stworzone w ruinach termów Dioklecjana. W tym przykładzie epoki są ze sobą tak połączone, że jedyne podobne przykłady tak dosłownego wykorzystania ruin kojarzę wyłącznie ze współczesności.

Poza kościołami, Rzym słynie także z pięknych pałaców. Wszyscy kojarzą Villę Borghese, przechowującą drogocenne arcydzieła sztuki, w tym niesamowite rzeźby Berniniego. To tam można spodziewać się największych tłumów. Nawet w pandemii, było tam naprawdę ciasno, pomimo ograniczonej liczby odwiedzającej. Polecę więc inne miejsce: pałac Altemps. Mniejsze muzeum, i znowu pełno rzeźb, ale jaki ten budynek jest piękny! Ach, no i jeśli macie już bilet na Muzeum Narodowe, to nie ma mowy żebyście pominęli Palazzo Massimo.

Niezależnie od tego jakkolwiek nienawidzicie tłumów – Muzea Watykańskie po prostu trzeba zobaczyć. Dobrym trickiem jest tutaj kupienie biletu na tak zwane „happy hour” – raz w tygodniu muzeum jest ponownie otwierane wieczorem, aby ograniczona liczba odwiedzających wciąż mogła się nim nacieszyć.

Współczesny Rzym

Nie można jednak zapomnieć, że Rzym jest wciąż stolicą Włoch i współczesność również wprowadziła swoją własną tkankę – nie na przedmieściach, a właśnie wmieszaną w centrum miasta. Współczesnej, ciekawej architektury, zdecydowanie w nim nie brakuje. Weźmy na przykład wymienione już Auditorium Parco Della Musica – dziele znanego włoskiego architekta, Renzo Piano. Poza tym, zestawiane często razem galerie sztuki współczesnej MAXXI od Zahy Hadid i Macro, zaprojektowane przez Odile Decq. Powiem szczerze – pierwsze z tych muzeów mnie naprawdę zachwyciło, a drugie mocno rozczarowało. W Muzeum Sztuki Współczesnej MAXXI trafiłam na wystawy opowiadające o twórczości architekta Gio Ponti oraz wyjątkowe filmy Isaaca Juliena i Liny Bo Bardi. Te rzeczy szczególnie zapadły mi w pamięć i uświadomiły, jak wspaniała potrafi być sztuka współczesna. Podobnych emocji nie zagwarantowała mi za to dość przeciętna Narodowa Galeria Sztuki Współczesnej.

Rzym wymieszany

Ale tym, co najbardziej pokochałam w Rzymie, było wymieszanie tych wszystkich czasów, stylów, funkcji, kultury, polityki, obiektów dużych i małych, obleganych i zapomnianych… Dosłownie na każdym kroku coś potrafiło przykuć mój wzrok. Poza tym ten chaos wielkiego miasta – zamknięte ulice, znaki prowadzące donikąd, ślepe zaułki i punkty widokowe – dokładnie to sprawiło, że już nigdy nie spojrzę na inne miejsca tym samym wzrokiem.

Ahh, no właśnie, punkty widokowe – kopuła bazyliki św. Piotra w Watykanie, z niej widok na Zamek Świętego Anioła. Z tarasu na zamku można dostrzec gigantyczny pomnik na Placu Weneckim. Z jego dachu rozciąga się widok na całe miasto. Ale i z perspektywy ulicy zawsze jest na co popatrzeć, bo to miasto żyje i odżywa na nowo. Pojawiają się w nim nowe pomysły, wydawałoby się „mieszanki wybuchowe”. Chociażby takie Centrale Montemartini, gdzie ktoś uznał za stosowne umieścić antyczne rzeźby na tle dawnej fabryki. W jakim innym mieście tyle różnych historii zderza się ze sobą tak często i mimo wszystko tworzy jakąś harmo… no dobrze, zapędziłam się za bardzo. Rzym i harmonia to słowa, które zdecydowanie nie powinny stać obok siebie.

Bo w tym mieście wydawało się zupełnie normalnym, że autobus, którym jechaliśmy, zderzył się z jakimś innym samochodem, że na jedzenie czekaliśmy ponad półtora godziny, albo że trzykrotnie próbowaliśmy odwiedzić Termy Karakalli, za każdym razem będąc uzbrojonym w informacje o aktualnych godzinach otwarcia, a mimo to polizać klamkę. Autobusy i tramwaje jeżdżące bez rozkładu i sklepikarz dziwiący się, że chcemy kupić bilety, sprzedawcy parasolek próbujący wcisnąć ci swój produkt, nawet jeśli właśnie trzymasz parasolkę…

Może wypadałoby coś napisać o jedzeniu, ale myślę, że Wam tego daruję. Ugotowany makaron również zmienił swoją definicję w moim słowniku po kontakcie z prawdziwą włoską kuchnią. I nigdy więcej nie zadam już sobie pytania: „czy można jeść pizzę cztery razy pod rząd na obiad”. Już poznałam odpowiedź.

You May Also Like