Wielka podróż do Belgii – cz. 4 (Antwerpia)

Być może ktoś mógł pomyśleć, że to już koniec belgijskich przygód – cyklu ukazującego się na łamach tego bloga. Nic bardziej mylnego. Dzisiejszy wpis to opis kolejnego, pięknego miasta – Antwerpii. Jeśli nie widzieliście poprzednich wpisów, to zapraszam do zapoznania się także z nimi: Bruksela (1 i 2) oraz Leuven.

Dzień czwarty – ciąg dalszy

Przywitał nas fenomenalny budynek dworca, z przepięknym witrażem frontowym i jeszcze bardziej niesamowitymi rzeźbami na elewacji. Na miejscu byliśmy wcześniej, niż to było w planach (za wcześnie aby się zameldować w hotelu), dlatego postanowiliśmy coś zjeść. Szukanie pożywienia utrudniał nam bagaż, zachęcający do tego, aby jednak obierać drogę w kierunku miejsca, gdzie później będzie można go zostawić. W ten sposób zwiedziliśmy północną część centrum Antwerpii, charakteryzującą się raczej mniej malowniczą architekturą, pośród której jednak zdarzały się zachwycające nowoczesne budynki.

Tego dnia również nie mogliśmy zbyt wiele pozwiedzać, bo w poniedziałki wszystkie muzea, galerie i inne atrakcje turystyczne są pozamykane. Udaliśmy się więc na spacer po okolicy, aby lepiej ją poznać i dowiedzieć się, gdzie przez najbliższe cztery dni warto będzie zaopatrywać się w jedzenie. Znaleźliśmy market Albert Heijn, który okazał się o wiele tańszy od przedrożałego Carrefoura.

Rynek i zabytki

Najważniejsze jednak było poznanie zabytkowej części miasta. Idąc w jej stronę, znad pierzei ulic co chwila wychylały się wieże katedry. Jest to budowla tak wielka, że sfotografowanie jej sprawiło mi mnóstwo problemów – przez tę strzelistość perspektywa zdjęć z bliska stawała się zbyt zakrzywiona, natomiast z daleka i tak trudno było ująć katedrę w całości. O samej architekturze budowli opowiem więcej, opisując jej wnętrze, które odwiedziliśmy dwa dni później.

Nieopodal znajduje się Rynek Wielki (Grote Markt), a przy nim – jak na zabytkowe miasto przystało – przepiękny ratusz. Renesansowa budowla, zaprojektowana przez Cornelisa Florisa w połowie szesnastego wieku stanowi całą podłużną ścianę wnętrza placu. Nie rozumiem tylko, dlaczego elewacja została upstrzona flagami, zakrywając detale architektoniczne i piękno materiału. W opisie tego budynku muszę zwrócić uwagę na podobieństwo pomiędzy tym ratuszem a przedstawionymi wcześniej ratuszem brukselskim i tym z Leuven. Mimo, że siedziba rady miasta w Antwerpii powstała później i już w innym stylu (pozostałe wymienione to budowle późnogotyckie), tutaj również podkreślona została rytmika podziałów architektonicznych, okien i pięter. Stawiając ten budynek w dopiero rozwijającym się renesansie, nie zrezygnowano z rzędów małych lukarn w dachu oraz zdobień i elementów podkreślających strzelistość. Budynek posiada jednak zdecydowanie więcej cech okresu odrodzenia.

Na środku rynku w Antwerpii stoi Fontanna Brabo, przedstawiająca postacie z jednej z legend. Rzeźba wygląda świetnie z każdej strony, dlatego doskonale pełni funkcję serca placu, pozwalając się fotografować zarówno na tle ratusza, katedry jak i okolicznych kamienic.

Jeśli chodzi o samą architekturę mieszkaniową, to w centrum Antwerpii jest ona oczywiście usytuowana w zabudowie pierzejowej, a im bliżej rynku i ratusza, tym więcej pięter kamienic zostało pochłoniętych przez gastronomię, handel i usługi. Elewacje znacznie różnią się wysokością pomiędzy sobą i tutaj również można zaobserwować przeplatanie się pięknie odrestaurowanych kamienic średniowiecznych, nowożytnych i współczesnych. Oczywiście przy samym rynku występują najpiękniejsze zdobienia fasad frontowych, szczególnie te na budynkach Gildehuizen, czyli kamienicach cechowych.


Gildehuizen


Warto przyjrzeć się oknom tych budynków – szyby podzielone są wieloma szprosami, co tutaj zdecydowanie dodaje walorów estetycznych, a także przybliża elewację do jej pierwotnego wyglądu


Ten fragment kościoła prawdopodobnie zmienił swoją funkcję i teraz stanowi ciekawy element pierzei


W Antwerpii, niestety, pięknu niektórych miejsc przeszkadzały worki ze śmieciami


Nawet zwykła skrzynka może czegoś nauczyć

Ostatecznie trafiliśmy do brzegu rzeki, gdzie rozciągał się naprawdę malowniczy widok na niekoniecznie fotogeniczne obiekty. Przeszliśmy wzdłuż brzegu, oglądając napisy na murze oraz mijane elementy otoczenia (pomnik, składowisko bojek, miejsce cumowania statków). Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Museum aan de Stroom. Już patrząc na nie z daleka, wiedziałam, że będzie to coś architektonicznie fantastycznego.


To nie jest kadr z filmu o piratach


Miasta portowe mają niezwykły klimat, który ja po prostu uwielbiam


Dwa zwykłe bloki. Nic nadzwyczajnego


Bardzo ładny plakat

Dzień piąty

Kolejny niesamowity dzień trzeba było rozpocząć oczywiście potężnym śniadaniem. W tym celu udałam się z samego rana do Alberta i zakupiłam nam pyszny chleb „tygrysi” (naprawdę miał wzorek), masło oraz belgijską goudę, charakteryzującą się tym, że jedną z najważniejszych informacji na opakowaniu jest liczba dni dojrzewania sera. Ogólnie, podstawowe produkty spożywcze w Antwerpii nie były niedostępne cenowo – bez problemu znalazłam makaron za 55 eurocentów, masło za 91, czy mięso mielone za niemal idealną równowartość 10 złotych. To ostatnie, co więcej, było świetnie przyprawione i nie śmierdziało tak jak śmierdzi każde mięso mielone zakupione w Polsce. Mówcie swoje, że trawa zieleńsza to fatamorgana – zmysły smaku i zapachu już nie tak łatwo oszukać, sorry Polsko.

Po śniadaniu udaliśmy się do centrum miasta aby zakupić Karty Dzielnego Turysty (Antwerp City Card), upoważniające do darmowych wstępów oraz przejazdów turystycznym busem i komunikacją publiczną – czyli deal o wiele lepszy niż analogiczna karta ze stolicy. Po czterech dniach intensywnego łażenia, nasze stopy były już tak zrujnowane, że nawet odcinki krótsze niż kilometr stanowiły dość sporą męczarnię. A że komunikacja publiczna była zbyt droga, aby kupować pojedyncze bilety, zaopatrzenie się w kartę miejską stało się wręcz przymusem. Po wyjściu z biura informacji turystycznej idealnie natrafiliśmy na busa HopNStop, poruszającego się na trasie pomiędzy atrakcjami, zabytkami i innymi ważniejszymi miejscami. W ten sposób już po chwili byliśmy pod najwspanialszym obiektem architektury współczesnej, jaki w życiu widziałam – pod Museum aan de Stroom.

Museum aan de Stroom

O tym niesamowitym obiekcie przeczytacie w osobnym wpisie, kiedy uporam się z dwoma grubymi tomiszczami opisującymi jego powstanie (jak dobrze, że były po angielsku, jak arcyszczęśliwie że za 1/3 ceny). Przepiękna budowla otoczona wodą, wykonana z naprzemiennie występującego czerwonego indyjskiego piaskowca o różnych odcieniach i pofalowanego szkła – zupełnie jakby nie potrzebowała konstrukcji dla swoich dziewięciu wysokich pięter (razem około 60 metrów wysokości). Odważna architektura budynku pokazuje, że aby wywołać taki efekt, trzeba zapomnieć o wszystkich tradycyjnych wzorach i modnych konwencjach. To nie budynek, to gigantyczna rzeźba, której funkcja jest jedynie pretekstem. To symbol, akcent i magnes na wszystkie spojrzenia wokół. Od razu przypomniało mi się ECS w Gdańsku, wywierające na mnie podobne wrażenie.

Na wejściu dostaliśmy hasło do Wi-Fi, aby ściągnąć sobie aplikację do wyświetlania angielskich opisów, tłumaczeń oryginalnych treści w muzeum (były oczywiście po niderlandzku). Początkowo wydawało się to świetną sprawą, ale przy dwusetnym zeskanowaniu QR kodu, trochę to patrzenie w ekran telefonu zaczynało denerwować. Muzeum za bardzo odciągało od niego wzrok.

Wnętrze MAS zostało zaplanowane w taki sposób, aby poszczególne piętra opierały się na tym samym schemacie funkcjonalnym. Zaczyna się od ruchomych schodów, przy których umieszczono urywki z historii Belgii lub samej Antwerpii. Potem jest przestrzeń – duże miejsce, otwarte przeszkleniem na całej ścianie i pozwalające zaczerpnąć oddech przed wejściem na wystawę zlokalizowaną na danym piętrze. Każda kondygnacja to osobna część, choć niektóre tematy zostały rozdzielone na dwa piętra ze względu na swoją obszerność. Pojawia się też konkretny schemat funkcjonalny – wchodząc na konkretną wystawę, rozpoczyna się od przedsionka, mającego przygotować odwiedzających do dalszych treści. Potem jest ściana z wprowadzeniem i podłużny pokój, będący drobnym akcentem wystawy. Właściwa część zajmuje oczywiście najwięcej miejsca i można w niej wyróżnić przestrzeń opisaną w książce jako „wow!” oraz miejsce koncentracji. Dalej znajduje się kącik z wiedzą i korytarz wyjściowy, proszący odwiedzających o odpowiednią reakcję. Czasem jest to dotykanie różnych powierzchni, czasem zostawienie wiadomości w butelce, innym razem zawiązanie supełka na sznurku oznaczającym odpowiedź na zadane pytanie – za każdym razem widać było, że i na ta część obiektu ktoś miał konkretny pomysł.

Z części z feedbackiem wychodzi się z powrotem na część komunikacji pomiędzy piętrami – czyli przed oczami znowu staje falowana, szklana fasada, pozwalająca spojrzeć z góry na krajobraz miasta i przypomnieć sobie, gdzie się tak właściwie jest. Ciekawym aspektem tej części jest to, że na każdym piętrze ten widok jest odwrócony o 90 stopni, dzięki czemu można przyjrzeć się innemu fragmentowi miasta. A potem kolejne ruchome schody i następne piętro, z wystawą tak ukrytą przed światem, w porównaniu do części komunikacyjnej.

I tak przeszliśmy przez wszystkie piętra. Pierwsza ekspozycja opowiada o skarbach, jakie można było znaleźć we wnętrzach statków. Ogromna liczba obiektów, niemożliwa do swobodnego wystawienia w indywidualnych gablotkach, została ulokowana głównie w półkach stanowiących ścianki dzielące pomieszczenie na wąskie korytarze. Najważniejsze obiekty wyeksponowano przy wejściu, w wyraźnie oświetlonej części muzeum, kolejne natomiast w zaciemnionej przestrzeni, która sprawiała wrażenie magazynu, albo nawet miejsca pod pokładem statku. Pamiątkowe fotografie umieszczono w szufladkach pod wyeksponowanymi przedmiotami, natomiast ściany tego piętra udekorowane były wieloma obrazami marynistycznymi.

Nie będę szczegółowo rozpisywać, co znajduje się na kolejnych piętrach. Tematy wystaw związane są z potęgą morską, z władcami, kulturami i wierzeniami. Ogromna liczba eksponatów na każdym piętrze sprawia, że można by było tam spędzić cały dzień, przyglądając się każdej rzeczy po kolei i nie wiem, czy starczyłoby czasu na zobaczenie wszystkiego. Na nas czekało jeszcze zbyt wiele innych budynków do odwiedzenia, aby móc sobie pozwolić na przeczytanie wszystkich opisów i pozostanie dłużej przy pojedynczych przedmiotach. I tak zdążyło minąć kilka godzin, zanim ostatnie schody zaprowadziły nas na dach MASu. Na samej górze umieszczono taras widokowy z panoramą rozpościerającą się na wszystkie strony. Nietrudno było zlokalizować najważniejsze obiekty.

Fotomuseum

Następnie pojechaliśmy do części Zuid (południe), aby zwiedzić Fotomuseum oraz M HKA – muzeum sztuki współczesnej. Pierwsze z nich okazało się niezbyt fenomenalne. Wiele zdjęć wydawało się przejawiać przerost formy nad treścią – choć występowały i takie, które potrafiły zadziwić sposobem wykonania. Wystawy w tym obiekcie zmusiły do refleksji nad definicją sztuki i artysty. Czy twórcą jest na przykład ktoś, kto wybiera zdjęcia autorstwa innych ludzi i tworzy z nich kolaż?

M HKA

M HKA okazało się o wiele ciekawsze, głównie za sprawą dwoch nazwisk: Jana Fabre’a – kontrowersyjnego artysty działającego w wielu mediach oraz Stephena Willatsa, którego prace wyglądały bardzo współcześnie jak na lata powstania. Fabre to miejscowy artysta, który zasłynął z twórczości krytykującej konsumpcjonizm oraz miłość do pieniądza. Wystawa jemu poświęcona okazała się być bardzo rozległa i przejmująca, czasem zbyt mocno. Mnóstwo nagrań, pełno rekwizytów z jego występów, jeszcze więcej różnorakich pamiątek i efektów nietypowych działań. Zwłaszcza, że artysta naprawdę lubił szokować – na wystawie można „podziwiać” dzieła takie jak oklejanie wszystkiego pieniędzmi, pisanie krwią, wyrzucanie z okna fragmentów świni, rzeźba przedstawiająca człowieka z gwoździ i mięsa, siedzącego przy biurku. Wszystko, co sztuka współczesna lubi najbardziej.

Prace drugiego wymienionego artysty, Willatsa, szczególnie przypadły mi do gustu – były logiczne, nawet jeśli dość refleksyjne. Artysta nie zachwycał się czymś, czego nie rozumiał (a tak jest często w sztuce), zamiast tego snuł swoje własne refleksje o życiu. Formą jego prac były głównie zestawy plakatów, charakteryzujące się połączeniem fotografii z prostymi liniami i napisami – wydawałoby się, że to spowoduje bałagan – tutaj jednak stanowiło pewnego rodzaju mapy myśli.

Jeszcze jedna wystawa w M HKA była naprawdę wartościowa – wybór plakatów z XX wieku. Zaprezentowane zostały treści propagandowe dotyczące rozmaitych poglądów na problemy, z jakimi spotykali się ludzie w tamtych czasach a także plakaty wyborcze czy reklamowe. Nawet jeśli nie rozumiałam tekstu większości z nich, sama forma tych dzieł była warta przeanalizowania.


Na koniec dwie charakterystyczne budowle – Bank Narodowy oraz KBC Tower, prawdopodobnie pierwszy wieżowiec w Europie (1929-1932)

Ciąg dalszy w następnym wpisie.

You May Also Like
Przeczytaj

Budapeszt

Odwiedzić wszystkie europejskie stolice – to jeden z celów, które postawił sobie niejeden turysta. Mając już pewne porównanie,…
Przeczytaj