Moje podsumowania roku, to coś, czego (słusznie) nikt nie czyta, ale dla mnie ma ogromną wartość. Czasami wracam do dawnych podsumowań, aby przypomnieć sobie, gdzie byłam w życiu te parę lat temu i ile od tego czasu przeszłam. Myślę, że to bardzo dobra metoda poprawiania sobie nastroju i „podnoszenia na duchu”, kiedy człowiekowi zaczyna wydawać się, że świat obrócił się przeciwko niemu. Myślę, że życie – przynajmniej dla mnie – wraz z wiekiem staje się też łatwiejsze, ciekawsze i przyjemniejsze. Nawet pomimo starzenia się.
Rok 2022 był pod tym względem kolejnym przełomem, ponieważ był tym ostatnim z dwójką z przodu. Na początku stycznia „świętowałam” moje trzydzieste urodziny, od których oficjalnie już nie jestem członkinią młodzieży i bliżej mi do adult niż young adult. Nie byłam gotowa na tę zmianę, nie chciałam jej. Przecież jest tyle możliwości, które wraz z tymi urodzinami zostaną przede mną po prostu odcięte! Koniec tanich biletów do filharmonii, zniżek i możliwości wzięcia udziału w różnorakich kursach i szkoleniach dla młodzieży. Koniec niezauważonego obracania się w gronie młodszych od siebie, zwłaszcza kiedy rówieśnicy już dawno weszli w etap pieluch i kredytów. Koniec dopisywania nowych punktów do listy „przed trzydziestką chciałabym…”. Na moje urodziny było mi tak piekielnie smutno, że mój organizm naturalnie zareagował migreną i przytrzymał mnie skutecznie na cały dzień w łóżku.
Jak jednak wyglądały te ostatnie 12 miesięcy przed tymi nieszczęsnymi urodzinami? Trochę jak walka mnie samej ze sobą, aby udowodnić sobie, że ja przecież wcale nie jestem stara. I wiecie co? Niczego nie żałuję.
Rok 2022 rozpoczęłam od ogromnej ulgi. Do końca 2021 ciężko pracowałam, jednocześnie studiując, co powoli wyżerało mnie od środka. Długie godziny spędzone na dojazdach do biura zabierały mi stanowczo zbyt wiele czasu w tygodniu, a home-office nie wchodziło w grę. Nowy rok, idealnie przed sesją, przywitałam jako tymczasowo wolna studentka. I szczęśliwa po naprawdę udanych wakacjach w przerwie świątecznej. Dzięki temu mogłam skupić się na egzaminach i nie tylko dać radę z bieżącymi, ale i nadrobić te, których w poprzednim semestrze nie udało mi się zdać. Język niemiecki stanowił dla mnie coraz mniejszą barierę.
Korzystając z wreszcie wolnych weekendów, zdecydowałam się spróbować tego, co nigdy wcześniej nie było dla mnie możliwe: nauki jazdy na nartach. Udało mi się dostać na czterodniowy (4 x sobota) niedrogi kurs z uczelni. I muszę przyznać: to nieprawda, że narciarstwo wydaje się straszne tylko z zewnątrz, a na żywo daje mnóstwo frajdy. Podczas tego kursu najadłam się tyle strachu, że nawet się cieszyłam, jak ostatni termin dobiegł końca. Prowadzący zajęcia byli naprawdę świetni, ale takiemu wystraszonemu kurczakowi jak ja, mało co jest w stanie pomóc. Potem myślałam, że może powinnam gdzieś sama poćwiczyć, ale do końca zimy się do tego nie zebrałam. Trochę szkoda, bo wydaje mi się, że ten sport musi być naprawdę świetny, kiedy człowiek przestanie się bać, że się gdzieś w tych górach zabije albo co najmniej uszkodzi. Najgorsze było to, że sama też się trochę uszkodziłam i przez wiele kolejnych miesięcy kolano przypominało mi o narciarskich upadkach przy każdym dłuższym spacerze.
Jak patrzę na mój kalendarz z początku roku 2022, w oczy rzucają mi się koronatesty, szczepienia i ograniczenia dostępu do miejsc publicznych. Mimo to, na początku marca i mnie to cholerstwo dopadło – tak akurat idealnie w zaplanowane wakacje, które przez to trzeba było przełożyć. W ten sposób, w najbardziej wolnym momencie (brak pracy, wakacje na studiach), musiałam siedzieć w domu, z termometrem, robiąc test za testem i czekając, aż któryś wyjdzie negatywny. Aby nie marnować czasu, robiłam pomniejsze zlecenia, ale ten tajming infekcji wkurzał mnie bardziej niż wieczne kaszlenie i ból gardła z nią związane.
W końcu jednak udało się polecieć do Grecji. Tego zdecydowanie potrzebowałam. Ciepła, słońca, kwiatów, ruin, morza i odpoczynku. Podróżowanie to dla mnie jedyna opcja, aby naładować baterie do działania. A Grecja poza sezonem jest wspaniała. Może i nie było na tyle ciepło, aby się kąpać, czy wylegiwać na plaży, dla mnie jednak najważniejsza jest zmiana otoczenia, która pozwala oderwać się na chwilę od problemów i stresu. Taka miała też być ta podróż. Spokojna i w miarę spontaniczna w planowaniu. Składała się z dwóch części – z bazą w Nafplio i nocując w Atenach. Oba etapy podróży udały się fantastycznie, nawet pomimo zdecydowania się na korzystanie z wyraźnie niedofinansowanej komunikacji publicznej.
Zaraz po powrocie, korzystając z ostatnich chwil wolnego przed rozpoczęciem kolejnego semestru oraz nowej pracy, zdecydowałam się odwiedzić Polskę. Te 8 dni, które miałam do dyspozycji, wydawały mi się trochę na to zbyt długie, więc wpadłam na wspaniały pomysł – a gdyby tak pojechać pociągiem, trochę naokoło, a po drodze odwiedzić jak najwięcej innych, ciekawych miejsc? W ten sposób rozpoczęła się kolejna podróż, tym razem w całości koleją.
Postanowiłam przetestować Interrail. Zaopatrzyłam się w kartę pozwalającą mi podróżować 5 dowolnych dni w obrębie jednego miesiąca. Niektóre pociągi wymagały dodatkowej rezerwacji miejsca, jednak ostatecznie udało mi się w ten sposób całkiem sporo zaoszczędzić. Najciekawszymi elementami podróży była piękna Bratysława (tak niedoceniona!), Ostrawa i Witkowice, Linz oraz… Kraków, który mnie totalnie zaskoczył. Zupełnie inaczej zapamiętałam to miasto, z czasów, kiedy odwiedzałam je jako dziecko. W sumie podróż z Niemiec do Polski i z powrotem zawarła 5 krajów, z przystankami w 9 miastach, korzystając z 10 pociągów i przejeżdżając prawie 2 tysiące kilometrów, co zajęło mi pełnych 8 dni, wliczając ponad 28 godzin na szynach. I, jak wcześniej napisałam, niczego nie żałuję.
Jeszcze będzie o tym wpis, wybaczcie obsuwę!
Od razu po powrocie, mając jeeeeszcze jeden zupełnie wolny weekend, dałam się wyciągnąć przez znajome na krótki wypad do górskiej miejscowości Berchtesgaden. To był również bardzo relaksujący trip, zawierający wspólne rysowanie kwitnących wiśni w miejskim ogrodzie, pływanie łódką po jeziorze Königssee i wypad do kopalni soli, gdzie zwiedzanie odbywa się tylko w grupach z przewodnikiem, za to zawiera przejazd zabawną kolejką oraz zjeżdżanie na dupie po robotniczych zjeżdżalniach (wszystko w kombinezonach, które trzeba założyć na wejściu).
Pod koniec kwietnia zaczął się kolejny semestr, a chwilę później i ja rozpoczęłam nową pracę. Choć obecnie nadal zajmuję się tym samym, wciąż trudno mi traktować to zajęcie jako taką „pracę-pracę”. Bo mnie nie wykańcza psychicznie, bo pozwala mi się rozwijać, bo więcej czerpię, niż cierpię… Zaczęłam pracować na uczelni, jako asystentka na jednej z katedr. Każdego tygodnia mam zupełnie co innego do roboty – czasem jest to aktualizacja strony internetowej, czasem przygotowanie jakichś materiałów, innym razem wyszukanie informacji. Bardzo mi się to podoba i ludzie też są super. Ktoś mógłby powiedzieć, że to straszny downgrade, z „prawdziwej” pracy w biurze, przejść do pracy jako asystent na uczelni. Ja mam to w nosie. Czuję, że się rozwijam, że uczę się nowych rzeczy i zdobywam nowe kontakty. A przede wszystkim – sprawia mi to przyjemność. Możecie oceniać, ja jednak niczego nie żałuję.
W lipcu z jednego z seminariów pojechaliśmy do Karlsruhe, aby tam przygotować część wystawy w Architekturschaufenster. Nasz projekt grupowy, choć odrobinę chaotyczny, ostatecznie cieszył się bardzo dużym zainteresowaniem i chyba się spodobał odwiedzającym. Te kilka dni były jednak naprawdę pracowite i satysfakcjonujące.
Mimo zupełnie zapchanego harmonogramu i tak próbowałam jak tylko mogłam, wygospodarowywać czas na inne aktywności – na wypady w góry, na gry planszowe, na wizyty w filharmonii i operze (ostatnia możliwość wykorzystania biletu <30!) na basen (w cieplejsze dni jezioro) i na rower. Ten ostatni stał się dla mnie tak ważnym punktem w życiu, że w końcu uznałam, że ile można się męczyć na tym zardzewiałym rowerze miejskim, z zepsutymi przerzutkami i niewygodną kierownicą. Po niewyobrażalnie długich godzinach spędzonych na edukowaniu siebie na temat rowerów znalazłam swój wymarzony typ, rower idealny. Pandemia i wojna zdziesiątkowały jednak wyposażenie sklepów rowerowych i długo czekałam na swój pojazd. Jak – po paru miesiącach – w końcu trafił w moje ręce, starałam się każdego wieczora po pracy odkrywać nim coraz to dalsze regiony w okolicy. Często zabierałam go ze sobą pociągiem, aby zrobić rundkę wokół większego jeziora, albo po prostu uniknąć miejskich klimatów. W końcu jednak postanowiłam się odważyć i zabookowałam dwudniowy nocleg w Liechtensteinie, z planem dotarcia na miejsce rowerem.
Jeśli czytaliście ten wpis od początku, to wiecie, że na co dzień jestem wystraszonym kurczakiem, a ta podróż przerażała mnie od samego początku. Postanowiłam się jednak nie poddać. Jak przejechałam 20, 40 i 50 kilometrów bez problemów to i z parokrotnie dłuższą trasą sobie poradzę. Postanowiłam jednak znacznie sobie tę podróż ułatwić i jej większą część przejechać pociągiem. Wymagało to wstania w środku nocy (ze względu na 9-Euro-Ticket, jechałam za darmo, ale późniejszym pociągiem nie nie zabrałabym już ze sobą roweru). Wyprawa okazała się niesamowitym doświadczeniem, bez złych przygód i niefortunnych zdarzeń. Możecie o niej przeczytać w tym wpisie. Oczywiście, niczego nie żałuję.
Jeszcze na temat pociągów: udało mi się wyciągnąć męża na wspólną podróż pociągiem nocnym do Lublany, z powrotem z Zagrzebia. Do dzisiaj nie jestem pewna, czy mu się do końca podobało, a niefortunna przygoda z Flixbusem pomiędzy tymi dwoma miastami (zawracanie na granicy z powodu pasażera bez ważnej wizy albo paszportu) na pewno nie dodała pozytywnych walorów, ale zdecydowanie fajnie było zobaczyć wreszcie i tę część Europy.
Wakacje okazały się początkiem jeszcze jednej przygody. Wtedy odkryłam ofertę uczelnianego kampusu w Starnbergu, nad jednym w największych jezior kraju. Zaczęło się od pierwszych przygód z Stand-Up Paddlingiem, co mi się zresztą tak podobało, że później i we własnym zakresie wypożyczałam sobie deskę i wiosło. Potem jednak zapisałam się na wprowadzający kurs żeglarski i przepadłam. Pomimo ogromnego strachu przed wywróceniem łódki, walnięciem w głowę przez bom czy zaplątaniem się na śmierć w jakimś sznurze, z chęcią przyjmowałam wszelkie wolne miejsca na kolejnych kursach, gdzie ktoś nie mógł, nie chciał albo z jakiegokolwiek innego powodu oferował. Choć do umiejętności swobodnego sterownia żaglówką wciąż brakuje mi doświadczenia, już pod koniec lata z tęsknotą patrzyłam na kalendarz kolejnego sezonu. Więc zgadnijcie, czy czegokolwiek żałuję.
Kiedy dni zaczęły się skracać, a lato uciekać, czułam pewnego rodzaju przygnębienie. Zdecydowanie najlepszą metodą, aby sobie z nim poradzić, był kolejny wyjazd. W pewnym momencie jakoś tak dziwnie poukładały mi się dni pracy (same!), że powstała taka zabawna dziura w kalendarzu. Oczywiście trzeba było ją wypełnić podróżą, i to dość spontaniczną, niedaleką, ale w miarę możliwości w jakieś nowe miejsce. Najlepiej jeszcze spróbować chociaż raz spróbować się spotkać z jedną z tych osób, z którymi od dawna chciałam się spotkać, a nigdy nie było czasu ani okazji. Więc zapytałam Yzoję, czy dałaby się odwiedzić w tej swojej Irlandii. Nikogo innego nie musiałam już pytać, wyjazd udał się świetnie, a Yzoja (którą znam przez internet chyba z dekadę, dobrze mówię? :D) okazała się na żywo przesympatyczną osobą. Mam ogromną nadzieję, że jeszcze kiedyś uda się ponownie spotkać, może tym razem u mnie?
Sesja na uczelni ciągnęła się też w nieskończoność (z ostatnimi oddaniami nawet we wrześniu), za to więcej dni i godzin i tak spędzałam na katedrze, uczestnicząc w coraz ciekawszych projektach i doceniając, że jestem tu, gdzie jestem. W końcu padła propozycja, abym poprowadziła zajęcia z obsługi programów dla studentów inżynierki. To było dla mnie ogromne wyzwanie, ale postanowiłam je podjąć. Przecież to idealna okazja, aby spróbować pokonać stres przed występowaniem publicznym, powalczyć z jąkaniem się po niemiecku i przy okazji zrobić coś pożytecznego. Postanowiłam dać od siebie jak najwięcej i mam ogromne nadzieje, że jakoś poszło. Jeśli będzie mi jeszcze dane czymś takim się zająć w przyszłości, na pewno na to pójdę i będę w tym lepsza. Już teraz wyraźnie widziałam postępy od pierwszego tutorialu do któregośtamnastego. To było też całkiem inne doświadczenie – być po tej drugiej stronie.
Wisienką na torcie tego roku był jednak dopiero pełnoprawny i pełnodługi wyjazd do Stanów. Bo ogólnie to większość opisywanych wyżej podróży to było takie: wyjechać w piątek wieczorem, tak aby w poniedziałek rano zdążyć jeszcze do pracy. Albo: poprzestawiać tak dni w kalendarzu, aby połączyć weekend z jakimś wolnym. Albo: popracować na laptopie w pociągu.
Wakacje w USA, konkretniej w Bostonie i Nowym Jorku, tym razem już z mężem, to były pełne wrażeń dwa tygodnie. Pomimo naprawdę tanich lotów, wyjazd okazał się bardzo drogi, w czym nie pomogło zapomnienie kupić biletów na pociąg pomiędzy tymi miastami i bookowanie ich na ostatnią chwilę. To było jednak niesamowite doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Zupełnie inne spojrzenie na Stany Zjednoczone (których też się do tej pory trochę bałam), doświadczenie na własnej skórze czegoś, co większość ludzi prawdopodobnie zobaczy tylko na filmach, wieżowce, musicale, ogromne zatłoczone muzea i schowane przed tłumem zaułki… Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mi dane to przeżyć, dlatego ogromnie doceniam, że się udało. Po takim wyjeździe byłam gotowa stawić czoła szarudze niemieckiej jesieni i… wiecznie kłującej sumienie pracy magisterskiej.
Praca magisterska, choć planowo miała być tematem zamkniętym przed końcem roku, jakimś cudem wiecznie lądowała na dalszym planie. Bo czy ja tak naprawdę chcę jak najszybciej skończyć te studia? Z powrotem do biura mi się nie spieszy. Zniżki i możliwości też chętnie przytulam. Poza tym nie chciałabym na pół roku wylądować w temacie, który mnie męczy. Praca magisterska na takiej uczelni jak TUM to też jednak nie bułka z masłem. Wymaga ogromnej bazy wiedzy i wykazania luki w nauce, którą ma wypełnić. Musi być poparta bardzo konkretną metodologią. Strasznie wiłam się wokół kilku tematów, próbując je poszerzać i zawężać, wiecznie nie mogąc skonkretyzować swojego tematu. Na szczęście i tutaj pandemia mnie uratowała – okazało się, że dzięki lockdownowi mam o wiele więcej czasu na oficjalne zakończenie studiów.
Z tego powodu, oprócz pracy na katedrze, zaczęłam zajmować się i innymi wartościowymi dla mnie rzeczami, na przykład szlifowaniem języków obcych (wymowy w angielskim, zaawansowanej gramatyki w niemieckim i zupełnych podstaw w hiszpańskim) oraz poprawą techniki pływania na uczelnianym kursie. W międzyczasie wpadały też okazjonalne zlecenia na pojedyncze projekty, które dodatkowo zapychały mi pozostałe luki w kalendarzu. W ten sposób październik, listopad i grudzień jakoś tak po prostu przeleciały jak za mrugnięciem oka.
Rok wraz z mężem zakończyliśmy na Teneryfie, gdzie zamiast wylegiwania się na plaży łaziliśmy pod górę i z górki (nie żeby pogoda nie miała z tym niczego wspólnego). Potem dosłownie jeden dzień spędziłam w domu, aby na Sylwestra dotrzeć do Polski i chociaż raz po tylu miesiącach wrócić w rodzinne strony.
I jak teraz patrzę do swojego notesu, to ten długi wpis i tak nie zawarł wszystkiego. Bo nie napisałam, że jeszcze dowiedziałam się, że „całkiem niedaleko” znajduje się najdłuższy zamek w Europie (Burghausen), pojechałam go odwiedzić, zwiedziłam go, a potem jakoś przypadkiem znalazłam się w ogóle w Austrii. Bo nie napisałam, jak próbowałam się nauczyć programować w Pythonie i zrozumiałam, że chyba jednak pozostanę do końca życia fanką Grasshoppera. I jeszcze nie wspomniałam, że wymyśliłam fajną grę na telefon, opracowałam jej całą mechanikę, i nigdy nie miałam czasu jej zrealizować. I nie napisałam, jak zaczęłam projektować własne meble i nawet udało mi się skonstruować kilka „egzemplarzy”, które ktoś mógłby „podziwiać” w moim mieszkaniu, gdyby zdecydował się mnie odwiedzić. I że kupiłam sobie używanego iPhona 12 mini i w sumie to podoba mi się ten cały ekosystem Appla, choć nie wyobrażam go sobie do prawdziwej pracy na PC-cie. Czy tego, że doszłam do wniosku, że w sumie to nigdy nie jest się za starym na backpacking, spanie w hostelach i nocowanie na lotniskach, bo jedyne co się w życiu zmienia po trzydziestce to to, że bilet na operę w Monachium kosztuje 9 razy więcej, a na udział w ECS i tak nie masz czasu, bo jeśli jesteś mną to i tak masz cały kalendarz tak zaciapany, że czasem nie postawisz w nim nawet kropki.
A potem był nagle styczeń, moje trzydzieste urodziny, i pożegnanie młodości z bólem serca i bólem głowy, ibuprofenem i metamizolem.
*W roku 2022 nie przeczytałam ani jednej książki
**Choć jednej poświęciłam naprawdę dużo czasu
***Mimo to, nadal leży przy łóżku, z zakładką wciśniętą w to samo miejsce, w którym była dwa miesiące temu
****Staram się regularnie usuwać w jej okładki nagromadzoną warstwę kurzu
*W przeciwnym razie, kto wie, może dałoby się coś w tej warstwie narysować; jakieś dzieło sztuki, którego i tak nikt nigdy by nie docenił