Podobno wypada powiedzieć, że 2020 był złym rokiem, spędzonym całkowicie w domu na sprzątaniu, szyciu maseczek i odkażaniu powierzchni. Na szczęście, muszę przyznać, w moim przypadku było prawie zupełnie odwrotnie. Nawet weekendy przed komputerem owocowały ciekawymi zajęciami i rozwojem w różnorakich dziedzinach. Poza nimi, działo się jednak naprawdę dużo!
Rok 2020 zaczął się jednak dość ciężko – od choroby. Mówi się – jaki sylwester, taki cały rok, a ja sylwestra spędziłam w łóżku z gorączką i kaszlem niedającym mi spać. Jestem prawie przekonana, że przeszłam Covida, choć nigdy nie zrobiłam sobie testu na przeciwciała. Wtedy dopiero pojawiały się pierwsze doniesienia o „tajemniczej chorobie rozprzestrzeniającej się w jednym chińskim mieście”. Teraz okazuje się, że ponoć Covid-19 w rzeczywistości rozpoczął się o wiele wcześniej, niż zakładano, a jego ślady znaleziono w Hiszpanii miesiące przed wybuchem epidemii w Wuhan. Moja choroba zaczęła się w Lizbonie, gdzie spędzałam święta 2019. Wracając, dosłownie myślałam, że umrę w lotniskowym autobusie. A może to była grypa? To chyba bez znaczenia.
Po powrocie do zdrowia musiałam się zabrać do nauki – już kilka miesięcy wcześniej zapisałam się na egzamin językowy z Goethe-Institut na poziomie B2, który odbył się pod koniec stycznia. Moja przygoda z językiem niemieckim trwała dopiero półtora roku, jednak uznałam, że to najlepszy moment, aby przypomnieć sobie całą gramatykę, póki jeszcze zupełnie nie wyparowała z mojej pamięci. Taki egzamin to świetna motywacja – w końcu kosztuje ogromne pieniądze, których nikt nie chciałby zmarnować na niezdanie. A ja zdałam i to z naprawdę fajnym wynikiem!
Luty był dla mnie powrotem do intensywnego rysowania. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo tęskniłam za spędzaniem długich zimowych wieczorów przy dopracowywaniu rysunku czy malarstwa. Udało się też parę razy spotkać z miejską grupą rysowników Drawing From Life. Nawet wiedziałam wtedy jeszcze, że powinnam lepiej doceniać te wieczory w barze i jak będzie mi ich brakować przez pozostałą część roku.
Najważniejszym wydarzeniem roku 2020 była dla mnie jednak podróż do Wietnamu. Pierwsza w życiu tak daleka wyprawa, z tak długim lotem i w zupełnie obce miejsce. Planowanie i organizowanie poszczególnych jej fragmentów zabrało mi naprawdę sporo czasu na początku roku. Wszystko musiało być perfekcyjne, żeby nie zmarnować ani dnia wyprawy marzeń. Później okazało się, że i tak trzeba było improwizować, bo…
Bum! Pandemia! Lecimy? Nie lecimy? Lecimy! Wietnam zamknął granice dla Chińczyków i wyleczył wszystkich dotychczas zarażonych mieszkańców. Bez problemu udało się tam dotrzeć, po drodze zahaczając jeszcze o Dohę, stolicę Kataru, gdzie mieliśmy przesiadkę. Dobrze, że zdecydowaliśmy się w drodze „do” wykorzystać te kilka godzin na zwiedzenie miasta, bo wracając nie byłoby już takiej możliwości.
Nie będę się tutaj bardziej rozpisywać na temat Wietnamu. Napisałam już kilka wpisów na temat poszczególnych odwiedzonych miejsc, a kolejne są w drodze! To była jednak zdecydowanie najwspanialsza przygoda mojego życia, Wietnam jest absolutnie cudowny, a jego mieszkańcy naprawdę sympatyczni. Dodatkowo, ze względu na zamknięte granice z Chinami, wszystkie najpopularniejsze atrakcje były zupełnie niezatłoczone i mogliśmy się cieszyć cudownymi widokami bez konieczności stania w kolejkach.
Wietnam – miasta i współczesna architektura
Prowincja Ninh Bình i kompleks krajobrazowy Tràng An
Powrót do szarej rzeczywistości był jednak trudny. Na lotnisku przywitał nas zupełnie pusty supermarket (takich kuchennych improwizacji to chyba najbiedniejszy student nie próbował!). Mimo to, i mimo rosnących liczb zarażeń koronawirusem, Niemcy jako kraj wydawały się dość ślepe na ówczesną sytuację. Maseczki były oficjalnie określone jako niepotrzebne osobom niezarażonym, o mierzeniu temperatury nikt nie myślał. Zupełnie inna sytuacja niż w prawie wolnym od wirusa Wietnamie.
Nie mogłam jednak powstrzymać się przed podjęciem kolejnej dość ryzykownej decyzji: założenia aparatu ortodontycznego. Ósemki miałam już wyrwane pół roku wcześniej i już zdążyłam się totalnie przekonać do tej „inwestycji”. Trzeba tylko było wrócić z Wietnamu, policzyć oszczędności i dać znać ortodontce, że już czas. I choć wszyscy mówili, że to zły pomysł (niebezpieczne przez wirusa, gabinet może być zamknięty itp.), wszystko poszło i do teraz idzie zgodnie z planem. Zwłaszcza, że w przeciwieństwie do polskich gabinetów, te w Niemczech pozostawały otwarte bez względu na kolejne fale zakażeń. A ja się nawet wcześniej zastanawiałam, czy nie zakładać aparatu w Polsce!
Poza tym, ten czas był dość wygodny na noszenie aparatu. W maseczce nigdy nie było go widać, więc nie musiały się o nim dowiadywać osoby postronne typu kasjerki w sklepie (bo po co). Bez planowanych dalekich podróży nie było sytuacji w których w razie awarii nie mogłabym odwiedzić lekarza. No i w końcu i tak zniknęła część wydatków, więc łatwiej było uzbierać na kolejne wizyty. Ogólnie mówiąc, znowu miałam dużo szczęścia.
Marzec i kwiecień minęły w duchu odwołanych wydarzeń i ogólnej nudy. Do tego stopnia, że aż uznałam, że chciałabym pójść na monachijskie ASP. Tak, ja! Zaczęłam przygotowywać tak zwaną teczkę i zapewniać siebie, że to dobry pomysł. Ostatecznie jednak nie wyszło. Trochę szkoda, ale być może to i dobrze – nie dość, że gdzie ja na ASP, to jeszcze jak wyglądałoby studiowanie na ASP w czasach pandemii? Koszmarnie. Czyżby kolejny przypadek mojego tegorocznego farta?
W maju pandemia zwolniła i wydawać by się mogło, że świat zmierza w dobrą stronę. Wszystkie majowe weekendy spędziłam więc w górach lub na rowerze. Pogoda dopisała, a ja mogłam chociaż raz w tygodniu poczuć się na chwilę wolna od tego wszystkiego „tam na dole”.
Mimo to głównie siedzący tryb życia sprawił, że plecy zaczęły się mocno odzywać. Choć fizjoterapeuta stwierdził, że z moimi plecami wszystko w porządku, dostałam skierowanie na gimnastykę korekcyjną. Poznałam tam kilka fajnych ćwiczeń, które powtarzam w wolnych chwilach do dziś. Zaprzyjaźniłam się z matą i gumami i nawet po rezygnacji z siłowni udało się utrzymać formę.
Jeszcze jeden punkt roku, którego nie można zapomnieć – czterodniowa wycieczka na północ Bawarii czyli do Frankonii. Ten region już od dawna był na mojej liście i podczas gdy inni ryzykowali z rozmaitymi „Chorwacjami czy Słoweniami”, ja postanowiłam lepiej poznać kraj, w którym obecnie mieszkam. Na ryzykowanie przyjdzie jeszcze czas, zwłaszcza że wielkimi krokami nadchodziła rocznica naszego związku. Dziesiąta. Jak ten czas szybko leci!
Zaplanowaliśmy Paryż na koniec września. Przejazd ultraszybkim pociągiem TGV miał zająć mniej niż sześć godzin. Wyczekiwałam tej wyprawy, licząc każdy kolejny dzień w pracy, podczas gdy inni organizowali swoje urlopy z dziećmi. Jednak tym razem nie wyszło. Paryż został pochłonięty przez pandemię i wpisany na listę miejsc ryzyka. Wyprawę trzeba było anulować, choć ja wolę użyć tutaj określenia „odłożyć na stosunkowo niedaleką przyszłość”. I co teraz? Ktoś inny szukałby gier i zabaw do zorganizowania urlopu w domu przy kieliszku szampana (czy butelce wódki), jednak ja już sobie powiedziałam, że to ma być piękna rocznica, a piękna rocznica wymaga odpowiednio pięknej podróży.
Dokądkolwiek. Internet, „Take me anywhere”, i padło na Rzym. Kolejny łut szczęścia w tym roku, że dokładnie w momencie naszego zaplanowanego urlopu Lufthansa wypuściła pulę zupełnie tanich biletów do stolicy Włoch. Czy żałowałam tej nagłej zmiany planów? Ani trochę. Może szkoda, że przejazd pociągiem został zastąpiony przez samolot, ale każdy inny punkt wycieczki był zupełnie warty tej zmiany planów i chyba nigdy nie zapomnę tej spontanicznej podróży. Opiszę też ją wkrótce na blogu. W tym roku tyle się działo, że zupełnie nie miałam czasu publikować relacji na bieżąco.
Ahh, i wręcz prawie że przegapiłam odwiedzenie jeszcze jednej europejskiej stolicy – Wiednia. Bardzo krótki wypad, bo zaledwie trzydniowy, połączony ze spotkaniem z siostrą. Dotarcie pociągiem do stolicy Austrii było jednak szybkie i przyjemne, więc trzeba to będzie kiedyś powtórzyć. To miasto mnie oczarowało. Od zawsze kochałam secesję i tutaj czułam się jakbym znalazła swoje miejsce na ziemi. Myślę, że mogę spokojnie dopisać Wiedeń do miast, w których naprawdę chciałabym zamieszkać.
W wakacje zaczęłam też rysować w górskim plenerze z grupą Wander Zeichner. To było tylko kilka wypadów, ale zdecydowanie pokochałam połączenie szkicownik+plecak i mam nadzieję, że już w najbliższą wiosnę uda się już ponownie spotkać. Ach, i jeszcze w temacie sztuki i tworzenia, to wróciłam do linorytu. Więcej możecie przeczytać tutaj.
Jesień okazała się świetnym czasem do zwiedzenia południa Bawarii, głównie najważniejszych atrakcji turystycznych, które ograniczyły liczbę turystów, przez co nie miało się poczucia bycia częścią „masówki”. Dotąd bałam się odwiedzić słynny Zamek Neuschwenstein, właśnie ze względu na tłumy, które popsułyby całe wrażenie. Konieczność rejestracji na miesiące z wyprzedzeniem była na to doskonałym lekarstwem. Co więcej, podczas wizyty w zamku Hohenschwangau udało mi się nawet popływać w jeziorze Alpsee. Przez ten rok strasznie brakowało mi pływania i pomimo bycia zmarzluchem, weszłam do tej zimnej wody, jako zupełnie jedyna osoba tego dnia.
W październiku przyszła kolej na kolejną „życiową” decyzję: przebiłam sobie uszy. Zwlekałam z tym tyle lat z wielu rozmaitych powodów, głównie potrzeby utrzymania skrajnej higieny ucha przez co najmniej miesiąc od przebicia. Odpadałyby więc basen, siłownia i tak dalej. Wszystko zamknięte? Problem znikł. Choć tak naprawdę to pierwszy sobie przebił uszy mój narzeczony i trochę mu zazdrościłam.
Dużo zmian w życiu? E tam, jeszcze nie było o tej największej. Kiedy odkryłam istnienie kierunku „Ressourceneffizientes und nachhaltiges Bauen” (pl. Budownictwo efektywne pod względem wykorzystania zasobów i zrównoważone) na politechnice w Monachium, aż coś we mnie powiedziało „przecież to jest dokładnie to, czym chciałabyś się tak naprawdę zajmować w życiu”. Jeśli znacie mnie lepiej, to wiecie, że ochrona środowiska jest dla mnie bardzo ważna. Filmy dokumentalne na ten temat to jedyne, na których naprawdę płaczę, a obecne zmiany klimatu doprowadzają mnie do depresji, zwłaszcza że sama nic nie mogę zrobić. Ale czy na pewno? Skoro pojawiła się możliwość, żeby wreszcie przestać siedzieć z założonymi rękami, musiałam ją wykorzystać.
Zaaplikowałam na tylko ten jeden, nieduży kierunek. Włożyłam całe serce w pisanie listu motywacyjnego i przygotowywanie wymaganych dokumentów. Nawet zapłaciłam sto dwadzieścia euro za kopię notarialną moich dyplomów. Naprawdę bardzo, bardzo chciałam.
I udało się. Przyjęli mnie.
Wiedziałam, że będzie ciężko. Przeszłam w pracy na pół etatu (kolejny łut szczęścia, że szef się zgodził) i zaczęłam organizować sobie na nowo życie z wykładami, zajęciami i nadchodzącymi egzaminami. Choć używam niemieckiego na co dzień, wciąż był on daleki od doskonałości i naprawdę czuję, że powinien być jednak trochę lepszy, jeśli mam zamiar zdać egzamin z niemieckiego pożarnictwa… Ale jakoś to będzie. Robię to, co chciałam robić. Kształcę się dalej, tak jak chciałam. Nie mam czasu, tak jak zawsze, ale przecież i tak nie miałabym co z nim w tej pandemii zrobić. Nadrabiam braki z fizyki i próbuję nie zwariować kiedy coś przeczytane po raz dziesiąty nie jest wciąż dla mnie niezrozumiałe… Ale kocham te studia i ten każdy moment, kiedy o czymś ciekawym przeczytam czy usłyszę na wykładzie i mam zamiar wykrzyczeć całemu światu „EJ, A WIEDZIELIŚCIE, ŻE…?”.
I studia w czasie pandemii odpowiadają mi zupełnie. O wiele łatwiej połączyć je z pracą i o wiele łatwiej przyswoić materiał, kiedy mam go w formacie wideo. Każdy wykład mogę odtworzyć ponownie, zatrzymać aby przetłumaczyć sobie jakieś trudne słówko czy po prostu obejrzeć w najlepszym na to momencie (co oznacza często „w sobotę po północy”). Jesienią wypady w góry musiały się i tak mocno rozrzedzić – pandemia zrobiła kolejną falę, a ja nie chciałam niepotrzebnie ryzykować siedzenia w wypełnionym po brzegi pociągu.
Ale z tym rokiem to wiecie jak to było. Styczeń, luty, marze…stopad, grudzień. Znowu jestem poza domem, tym razem w Polsce. Ogromne ryzyko po raz kolejny, lot przekładany pięć razy, dodatkowa przesiadka, „zgubiony w rezerwacji” przez przewoźnika bagaż… Jednak było warto. Nie wiadomo, kiedy następnym razem będzie nam dane odwiedzić rodzinę. Choć nie udało się spotkać ze znajomymi, to była ważna podróż. W końcu ostatni raz byłam w Polsce ponad półtora roku temu! A trzeba przecież poinformować wszystkich o tym, że za pół roku bierzemy ślub. No i pozałatwiać co trzeba.
Jedna rodzina w Gdańsku, druga w Świętokrzyskiem, więc najeździliśmy się też pociągami po Polsce. Te były na szczęście do połowy puste (50% miejsc mogło zostać zajęte). I trochę brakowało mi morza. Jego szumu, koloru, ruchu wody i tego bezmiaru zmuszającego wzrok do wypatrywania jak najdalej.
Rok 2020 był zdecydowanie rokiem krótkich wycieczek. Kocham odwiedzać nowe miejsca i bardzo się cieszę, że podczas pandemii mieszkam w Niemczech. Oprócz wymienionych wcześniej miejsc, odwiedziłam jeszcze Regensburg (miasto ciekawe szczególnie ze względów historycznych) oraz Pasawę. Te udało się opisać w zbiorczym wpisie tutaj.
A kulturalnie? Przeczytałam ledwo osiem książek (nie licząc tych naukowych, które bardziej się przegląda, niż czyta), obejrzałam trzy jednosezonowe seriale i sześć filmów. Za to uczestniczyłam w dwóch zupełnie niesamowitych koncertach.
Tak, w 2020.
Pierwszym z nich, w lutym, był koncert Monachijskiej Filharmonii z repertuarem muzyki Holsta i Williamsa. Dyrygował totalnie niesamowity dyrygent, Krzysztof Urbański, a my mieliśmy miejsca, z których było wszystko idealnie widać (ale od boku, więc bardzo tanie!). Brak mi słów, by opisać, jak niesamowite to było, ale jak tylko będzie taka możliwość, jedziemy na inny koncert z tym dyrygentem, choćby się miał odbyć na końcu świata.
A drugi? W Rzymie! Zaledwie trzy godziny od momentu przylotu (jeszcze nigdy tak nie liczyłam na brak opóźnień na lotnisku) udaliśmy się do Auditorium Della Musica na koncert z serii Inescapable Tour Wima Mertensa. Jest to jeden z moich absolutnie najbardziej ulubionych kompozytorów i jak tylko dowiedziałam się, że będzie on miał koncert w Rzymie podczas naszego pobytu, powiedziałam, że kupuję bilety, choćby szanse jego zobaczenia były minimalne a ceny maksymalne. Te jednak były naprawdę tanie (jeśli dobrze pamiętam, 10 euro za osobę). I zdążyliśmy!
Do teraz pamiętam każdą minutę tego wydarzenia. Trybuny na otwartej przestrzeni, jeszcze przed rozpoczęciem wydarzenia zaczęto rozdawać jednorazowe płaszcze przeciwdeszczowe. Zaczyna się koncert, a chwilę później największa burza jaką widziałam w tym roku. Mertens gra, czasem śpiewa, w towarzystwie równie świetnej skrzypaczki oraz wyładowań atmosferycznych idealnie pasujących do minimalistycznego tonu utworów. Deszcz uderza w szeleszczące płaszcze widzów. A tamci nie przestają grać. Ja momentami tracę oddech, bynajmniej nie przez jakąkolwiek chorobę. To jest po prostu tak niezwykle wzruszające przeżycie.
Co mogłabym więc powiedzieć o roku 2020? Był mocny. Wiele znajomych straciło pracę, tysiące ludzi więcej niż normalnie już nie ma wśród swoich rodzin. Myślę, że nawet koronasceptycy mieli chociaż chwilę refleksji. Wszyscy „normalni” z całą pewnością mieli momentów refleksji aż za dużo. Wczoraj bieda, dzisiaj pandemia, jutro katastrofa klimatyczna. Czy może dzisiaj pandemia, jutro pandemia, pojutrze pandemia?
Mam nadzieję, że nie. Jak tylko będę mogła, lecę się zaszczepić. I wy też idźcie. Teraz wreszcie pojawia się broń, dzięki której możemy zakończyć tę sytuację i musimy z niej skorzystać. Bojąc się tego co nowe, tylko przedłużymy ten letarg w kwarantannie. A przecież to nie jest zbieżne z niczyimi oczekiwaniami dotyczącymi roku 2021.
Wszystkiego najlepszego w nowym roku!
A tutaj podsumowanie miesięczne mojej twórczości: