Te podsumowania roku to taki straszny obowiązek. Nawet nie chodzi o konieczność wyznaczenia sobie tych paru godzin w ciągu dnia, napisania kilku akapitów i znalezienia pasujących obrazków do tekstu. Problemem jest konieczność refleksji. Bardzo łatwo rozmyślać nad czymś, co już się skończyło i może zostać potraktowane jako zamknięty rozdział. O wiele trudniej spojrzeć na proces i zastanowić się, które decyzje miały znaczenie, a które zabrały niepotrzebnie zbyt wiele energii, z czego warto wyciągnąć wnioski, a co było tylko kolekcją zbiegów okoliczności.
Przez ostatnich parę lat miałam bardzo duże problemy z ukończeniem podsumowań roku. Podsumowanie roku 2017 zostało opublikowane w maju 2018 i zawiera tylko połowę opisanych skrótowo wydarzeń. Kolejny rok natomiast w ogóle nie doczekał się swojego wpisu – ten leży gdzieś głęboko w stercie szkiców. Mimo to, chciałabym aby ten wpis, podsumowanie roku 2019, został zapisany w historii bloga. Byłoby to zapowiedzią pewnego rodzaju porządku, powracającego do mojego życia. Aby jednak w pełni zobrazować całość historii, będę musiała przywołać kilka faktów z roku 2018.
Rok 2018 – streszczenie
W ogromnym skrócie: na początku 2018 wróciłam z Erasmusa w Holandii, na ostatni semestr magisterski architektury na Politechnice Gdańskiej. Praca dyplomowa była „napoczęta” i wydawała się wreszcie obrać właściwy kierunek, przy ogromnej pomocy pani promotor. Ze względu na konkretniejszy brak zajęć na Politechnice, nie było sensu wynajmować mieszkania czy pokoju w Gdańsku i tak trochę „miotałam się” pomiędzy miastami. Część czasu spędziłam w Monachium z narzeczonym, część u rodziny w świętokrzyskiem, a część właśnie w Gdańsku. Próbowałam znaleźć pracę w Niemczech, jednak z mizernym skutkiem – okazało się, że bez języka jest to praktycznie niemożliwe.
Szybko nadeszło lato. Egzamin magisterski jakoś zdałam, potem warsztaty w Rumunii i praktyka w Warszawie. Jesień. Ostatnie szlify dyplomu, nagle listopad, obrona. Chciałam pożegnać uczelnię z radością, ponieważ spędziłam tam najlepszych pięć lat życia. Zamiast tego, odeszłam z goryczą, po bardzo nieprzyjemnej obronie, którą być może kiedyś opiszę, a być może nie. Spowodowało to jednak odrzucenie pomysłu na studia doktoranckie w trybie zewnętrznym na tej uczelni. I nagle święta, rozdzieranie się pomiędzy miastami, aby po raz ostatni powiedzieć „papa” Polsce.
No to do rzeczy… 2019
Nowy Rok rozpoczęłam w samolocie z Gdańska do Monachium, naturalnie z przesiadką w Warszawie. Gdyby stać mnie było na podobną podróż pociągiem, z pewnością bym ją wybrała. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w momencie kiedy tyle mówi się o klimacie, państwa takie jak Niemcy nie są w stanie dołożyć do komunikacji szynowej tyle pieniędzy, aby stała się ona opłacalna dla pasażerów. Jestem przekonana, że gdyby chociaż cena przejazdu pociągiem zrównała się z ceną lotu, wiele osób zdecydowałoby się na kolej.
Tak się złożyło jednak, że rok wcześniej dostałam kartę podarunkową na bilety lotnicze jednej sieci i trzeba ją było wykorzystać. Padło więc na Barcelonę – chyba najbardziej egzotyczne miejsce odwiedzone przez nas do tej pory. Bardzo chciałam uciec od zimna, myśli związanych z uczelnią, ale przede wszystkim: koniecznością zadawania sobie pytania: co dalej? Wpisy o Barcelonie tutaj: [1] [2] [3].
Po powrocie z wycieczki trzeba było wreszcie wziąć życie w swoje ręce. Zaczęłam od bardzo solidnej nauki niemieckiego. Już podczas pracy nad dyplomem, zaczęłam próbować swoich sił z tym językiem, jednak wiecie, jak to jest, kiedy ma się coś o wiele większego i ważniejszego na głowie… Tym razem perspektywa pozostania w stolicy Bawarii stała się rzeczą pewną. Przynajmniej na jakiś dłuższy czas.
W końcu zrozumiałam, że sama nie jestem w stanie nauczyć się języka dostatecznie szybko. Choć wykupiłam trochę godzin z nauczycielką przez Skype, było to wciąż za mało. Postanowiłam zapisać się na kurs intensywny na miejscu. Początkowo na jeden miesiąc (cena niestety przybijała wtedy człowieka do podłogi), potem na następny i kolejny. Ponieważ żadna praca bez niemieckiego nie pojawiała się na horyzoncie, musiałam nauczyć się posługiwać tym językiem na tyle dobrze, aby nie musieć wspierać się angielskim przy każdej możliwej okazji. Tak minęło pół roku, cztery dni w tygodniu po sześć godzin dziennie. Był to dobrze wykorzystany czas, podczas którego jednak czułam się jak pasożyt. Trzeba było to wreszcie zakończyć.
W międzyczasie pojawił się pomysł majówki, która zamieniła się w czerwcówkę, z powodu cen lotów. Razem z narzeczonym odwiedziliśmy Stambuł – niesamowite miasto, o którym pisałam tutaj i tu.
Potem powrót na ziemię. Postanowiłam się przełamać i zacząć szukać pracy tam, gdzie wymagany jest bardzo wysoki poziom języka niemieckiego. Po sześciu miesiącach kursów i w sumie roku nauki, byłam chyba najmniej pewna swojego języka, jak to tylko możliwe. Mimo to, tak naprawdę nie było innej opcji. Wysyłanie aplikacji po angielsku było jak leczenie homeopatią – liczeniem na cud. Przygotowałam więc aplikację po niemiecku, wybrałam dosłownie sześć firm, które brzmiały dla mnie najbardziej obiecująco i wysłałam. Po chwili miałam trzy zaproszenia na rozmowę kwalifikacyjną. Totalnie się tego nie spodziewałam, po tych nieskończenie wielu odrzuconych aplikacji ze względu na język. Na początku sierpnia rozpoczęłam już pracę w zawodzie.
Wydawać by się mogło, że kiedy człowiek znajdzie pracę, to jest już połowa sukcesu – drugą połową jest tylko „robić swoje”. W moim przypadku nie było jednak tak prosto. Musiałam się wiele nauczyć, dostosować do niemieckiego trybu pracy, zrozumieć ogromny projekt, nad którym pracuję i – przede wszystkim – zacząć czuć się komfortowo z językiem. To nagromadzenie trudności bardzo często wprawiało mnie w przygnębienie, poczucie, że do niczego się nie nadaję. Tego nie miałam w żadnej poprzedniej pracy, gdzie od samego początku mogłam w dużym stopniu uczestniczyć w procesie projektowym, dawać coś od siebie. Z biegiem czasu na szczęście sytuacja się poprawiła, wciąż jednak nie czuję się stuprocentowo wartościowym pracownikiem. Głównie nie mogę się przełamać, aby dzwonić do ludzi związanych z projektem i objaśniać coś albo prosić o objaśnienie po niemiecku. Zawsze myślałam, że problem „bariery językowej” mnie nie dotyczy, jednak kiedy muszę chwycić za słuchawkę, zawsze mam taką cichą nadzieję, że z drugiej strony nikt nie odbierze.
Moje życie wywróciło się do góry nogami. Zniknęły wszystkie problemy finansowe, ze względu na niemiecką wypłatę. Do dzisiaj uczę się nie odmawiać sobie czegoś, czego potrzebuję, nie przeliczać kawy na długopisy, bluzki na bułki i tak dalej. Kto kiedykolwiek cierpiał na chroniczny brak gotówki, doskonale wie, o czym mówię. W Niemczech po prostu żyje się inaczej niż w Polsce. Myślę, że i tak, nigdy się do końca nie dostosuję do rytmu i priorytetów w tym miejscu. Można krytykować stereotypy, ale z własnego doświadczenia muszę powiedzieć, że część z nich nie leży aż tak daleko od prawdy. Przynajmniej w Monachium, gdzie wszystko musi być idealne, ludzie powinni zachowywać się przewidywalnie, a za stanie po złej stronie ruchomych schodów można zostać co najmniej staranowanym.
Poza tym, jest naprawdę wiele rzeczy, których nie da się nie docenić mieszkając w Niemczech. Chociażby dużo lepsza jakość produktów spożywczych w supermarketach. Albo służba zdrowia. Jesienią zmotywowałam się wreszcie do wyrwania / wycięcia ósemek. Był to konieczny zabieg, o którym już w Polsce mówili mi dentyści, jednak dopiero teraz miałam możliwość go wykonać. Poprosiłam o usunięcie wszystkich czterech naraz, co okazało się jedną z lepszych decyzji w życiu. W Polsce żaden chirurg by się na to nie zgodził. Teraz zastanawiam się nad założeniem aparatu na zęby. Coś, na co w Polsce nie byłoby mnie nigdy stać, a w Niemczech może obejść się i bez większych wyrzeczeń.
To, co tak naprawdę podoba mi się tutaj najbardziej, to góry. Półtora godziny zajmuje mi dojechanie pociągiem do jednego ze znanych alpejskich miasteczek. Pięknych i malowniczych szlaków jest tak dużo, że zawsze jest dokąd iść. W Monachium działa grupa Hiking Buddies Munich, która organizuje wypady co najmniej kilka razy w tygodniu. Każda z tras jest dobrze opisana, jeśli chodzi o poziom trudności i tak dalej, więc wiadomo, czego można się spodziewać. Poza tym, w grupie raźniej.
Ten rok minął naprawdę szybko. Grudzień szczególnie, głównie dlatego że dwukrotnie zdarzyło mi się złapać większe infekcje, które skutecznie przybiły mnie do łóżka. Podobno jest to częsty problem przy migracji. Nowy kraj, nowa kolekcja wirusów i bakterii.
Mimo to udało się po raz trzeci w tym roku uciec gdzieś na dłużej. Padło na Lizbonę, stolicę Portugalii. To miasto mnie zupełnie ujęło. Na każdym kroku jakiś detal cieszący oko – od kolorowych płytek ceramicznych, obłożonych na ścianach budynków, do wszelkiego streetartu, z przestrzennymi muralami (znalazłam w necie, że odpowiada za nie artysta pod pseudonimem Bordalo II). Na wpisy o Lizbonie musicie jeszcze chwilę poczekać, ponieważ na zakończenie roku znowu coś złapałam i mój sylwestrowy zestaw to bardziej Ibuprofen i Mucosolvan zamiast szampana i wódki. Przynajmniej mam wymówkę, aby spędzić Nowy Rok z Polsa… Wiedźminem.
A, żeby nie zapomnieć… O moim zeszłorocznym Bullet Journallu przeczytacie tutaj. Noworoczne BuJo już się tworzy i wkrótce wrzucę na bloga wpis na jego temat.
Postanowienia Noworoczne
Tradycyjnie brak. Hasło na nowy rok? Też nie znajdę. Szczerze mówiąc, nie wiem, co spotka mnie w kolejnych miesiącach. Mam kilka odważnych pomysłów, które mogą się okazać głupie albo ciekawe. Pomiędzy tymi określeniami występuje naprawdę cienka granica. Rezygnacja z nich oznacza prawdopodobnie większą stabilizację w życiu. Jeszcze nie zdecydowałam, czy stabilizacja to coś, do czego szczególnie dążę.
W drugiej połowie stycznia zdaję Goethe-Zertifikat B2 z języka niemieckiego. Jeśli się uda (a powinno bez problemu, w końcu używam tego języka na co dzień!), będę mogła przyznać przed sobą, że nie muszę się już go aktywnie uczyć i zabiorę się za kolejny język. Bardzo mnie do tego zmotywowała grupa Językowa Siłka na Facebooku. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy są młodsi ode mnie, a władają tyloma językami! Też tak chcę i mam nadzieję, że z każdą kolejną mową będzie łatwiej. Obecnie myślę nad rosyjskim, jednak chciałabym znać co najmniej jeden język romański. Najpierw jednak trzeba skończyć z tym niemieckim.
Samorozwój? Jak zawsze. W 2019 mocno postawiłam na poprawienie warsztatu rysunkowego. Muszę policzyć, ile konkretnie rysunków powstało w te 12 miesięcy, ale mogę się założyć, że ta trzycyfrowa liczba nie będzie miała jedynki na przodzie. Tym razem chcę pójść bardziej w tworzenie niż odtwarzanie. Rysowanie tego co widzę, jest fajne, ale chciałabym móc bardziej uzewnętrzniać to co gra w mojej głowie. Zamiast pilnowania perspektywy i proporcji, dobieranie kolorów i tworzenie nowych kompozycji. Brzmi ciekawie.
Plany podróżnicze? To mój ulubiony fragment. Rok 2020 bardzo kusi nowymi możliwościami. Mają znieść wizy do Sankt Petersburga do 10 dni dla turystów. Głośno jest o zniesieniu wiz do USA dla Polaków. Świat staje się coraz bardziej otwarty dla podróżujących, a nowe miejsca zachęcają do ich odkrycia. Z drugiej strony kryzys klimatyczny, zostało nam zaledwie kilkadziesiąt lat życia w luksusach… Czy warto wycisnąć z tego czasu ile się da, czy lepiej ograniczać się i nie dokładać swoich trzech groszy do nieuniknionego? Dni urlopu też są ograniczone. To co jest na razie zaplanowane, to wyjazd w zupełnie nowe miejsce na początku marca.
A co z blogiem?
Blog prawdopodobnie pozostanie bez zmian. Przez jakiś czas myślałam o tworzeniu w języku angielskim, jednak nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Prawdopodobnie nigdy nie będę w tym języku równie biegła, co w polskim. Mój styl będzie denerwujący dla ludzi mówiących natywnie po angielsku, a dla mnie pisanie będzie uciążliwe.
Pojawił się też pomysł rozbudowania bloga o vloga. Obawiam się, że z tego również za wiele nie wyjdzie. Moja dykcja nie jest idealna, a nagranie czegokolwiek wymagałoby o wiele więcej czasu, niż można sobie wyobrazić. Jeśli potem okazałoby się, że filmu nie obejrzy nawet 10 osób, byłoby to bardzo demotywujące. Idei nie odrzucam jednak całkowicie. Jeśli wpadnę na jakiś naprawdę ciekawy pomysł, który miałby szansę się wybić, spróbuję.
Zostaje blog. Tutaj chciałabym publikować o wiele częściej. W tym roku powstało tylko 15 wpisów, czyli ledwo ponad jeden na miesiąc. Nie zliczę, ile tekstów wciąż czeka w szkicach, albo istnieje tylko w postaci luźnych notatek na stronach kalendarza. Nawet nie zdążyłam wrzucić wpisu na dziesiąte urodziny bloga. Muszę znaleźć jakiś sposób na szybsze i skuteczniejsze publikowanie tekstów. Zbyt wiele czasu zajmuje mi korekta, wrzucanie obrazków, umieszczanie linków i tak dalej.
Podsumowanie podsumowania
Trudno powiedzieć, że ten rok był inny, kiedy każdy poprzedni przyniósł coś nowego do mojego życia. W tym ciągłym biegu wiecznie brakuje chwili na refleksję, natomiast wolne chwile łatwiej przeznaczyć na tymczasowe przyjemności, niż rozmyślanie. Myślę, że gdybym jednak musiała wyznaczyć sobie kierunek na nadchodzący rok, byłoby to życie swoim życiem i nie szukanie sensu w każdej najdrobniejszej rzeczy.