Islandię chciałam odwiedzić chyba zawsze. Dotąd jednak zawsze jakiś powód sprawiał, że ostatecznie dni wolne spędzałam gdzie indziej – a to myśl o mrozach, mając na wyciągnięcie ręki alternatywę słonecznych Włoch, a to przeświadczenie, że bez samochodu się nie obejdzie, a jako wegetarianka to w ogóle nie będę tam miała co jeść. Mimo to czułam w głębi siebie, że w końcu muszę tę Islandię odwiedzić, choćby nie wiem co!
Wpierw o samych workcampach SEEDS
Pewnego dnia zupełnie przypadkiem, przeglądając internet, trafiłam na stronę internetową organizacji SEEDS Iceland. Nigdy wcześniej o tej grupie nie słyszałam, a po zrobieniu krótkiego researchu wśród bardziej „światowych” znajomych, nie dowiedziałam się niczego więcej. Mimo to, opis na ich stronie brzmiał bardzo przekonująco, a czym więcej udało mi się znaleźć w odmętach internetu, tym bardziej przekonywałam się, że tak, chcę zaryzykować.
W ten sposób zapisałam się na workcamp w Islandii. Grupa SEEDS składa się w dużej części z wolontariuszy opłacanych przez Erasmusa i ESC, którzy przylecieli na wyspę, aby organizować te właśnie krótkoterminowe wydarzenia dla ludzi w praktycznie każdym wieku (od 16 lat, bez górnej granicy). W ciągu roku odbywa się ich kilkadziesiąt. Tematyka jest różna, i choć czasem rzeczywiście jest to praca (sprzątanie atrakcji turystycznych, praca w ogrodzie, sadzenie drzew, naprawa szlaków), część workcampów – głównie te odbywające się zimą – za cel stawia rozwój osobisty uczestników, w takich tematach jak ochrona środowiska i fotografia. Jak dobrze wiecie, są to totalnie moje tematy, dlatego szczególnie zainteresowała mnie ta niezwykła oferta.
Dotąd nie miałam doświadczeń z workcampami, ale według opisu ze strony ta opcja od razu skojarzyła mi się ze szkołami letnimi i zimowymi oferowanymi przez organizacje studenckie czy wydziały uczelni. I rzeczywiście podobieństw było naprawdę mnóstwo, zwłaszcza jeśli chodzi o logistykę – każdy uczestnik musiał dotrzeć na Islandię we własnym zakresie i na własny koszt, a uczestnictwo wiązało się z opłatą. Tutaj była to dość spora kwota, ponieważ krótkoterminowe workcampy SEEDS nie są finansowane zewnętrznie. Te 300 euro to jednak nic, w porównaniu z tym, ile kosztowałoby utrzymanie się na własną rękę przez dziesięć dni na Islandii – no, może pomijając sytuację, gdzie ktoś nocuje w aucie i je suchy prowiant z Polski. W ogóle w temacie jedzenia dodatkowym argumentem, który przekonał mnie do workcampu było to, że już w opisie zapewniono, że jedzenie będzie wegetariańskie. Niby mała rzecz, ale jak dobrze raz nie być smutnym wyjątkiem przy stole.
Dlaczego w ogóle piszę o ryzyku? Po prostu nie byłam w stanie zrozumieć, jak tak niesamowite workcampy są w stanie istnieć, a jednocześnie nikt o nich nie słyszał, prawie nikt nic o nich nie napisał w internecie… Uznałam jednak, że w takim razie ja będę pierwsza, przynajmniej w moim gronie. I jak się spodoba, to będę polecać dalej. Jak się domyślacie, po samym fakcie istnienia tego wpisu, zdecydowanie polecam te workcampy!
Islandia ogólnie
Na Islandię bez problemu dostałam się bezpośrednim samolotem z Monachium. Już z okna oglądałam zupełnie zaśnieżoną wyspę – zimną, surową, zupełnie inną niż moje dotychczasowe cele podróży. Taką ją chciałam zobaczyć i dlatego wybrałam środek marca. Jestem zbyt ciepłolubna, aby przetrwać styczeń czy luty w Reykjavíku, ale za bardzo zależało mi na śniegu i możliwości zobaczenia zorzy polarnej, aby poczekać z wyprawą do wiosny.
To, co mnie zaskoczyło w pierwszej kolejności, to skala. Lotnisko w Keflaviku jest malutkie, nawet jeśli stanowi ważny punkt przesiadkowy pomiędzy Ameryką Północną a Europą. Jest też bardzo dobrze skomunikowane ze stolicą – po każdym lądowaniu autobus Flybus zabiera pasażerów na główną stację autobusową w stolicy. Podróż trwa koło godziny. Stamtąd mniejsze autobusy tej samej firmy rozwożą pasażerów do hoteli i na główne miejskie przystanki. Całkiem przyjazne i bezstresowe rozwiązanie.
Reykjavík w największym stopniu zszokował mnie skalą zabudowy – centrum z domkami maksymalnie trzypiętrowymi, niewielkie uliczki i totalny spokój wieczorem. Miasto na pierwszy rzut oka wydawało się bardzo bezpieczne, choć zdarzyło mi się i zobaczyć wypadek, gdzie kierowca osobówki uderzył w człowieka na hulajnodze. Miniaturowe centrum okazało się być bardzo niewielką częścią zupełnie rozlazłej zabudowy, mocno zorientowanej na ruch samochodowy i nie do końca sprzyjającej pieszym. Myślę, że w tym temacie w przyszłości wiele się zmieni, bo malownicze centrum ma ogromny potencjał na zostanie turystyczną strefą pieszą. Nawet w tym klimacie spacer jest absolutnie wskazany.
O SEEDS jeszcze raz
Podczas workcampu chodziliśmy naprawdę sporo. Miejsce naszego zakwaterowania zlokalizowane było jakieś 4-5 km od centrum miasta i ten dystans trudno byłoby pokonać komunikacją publiczną. Dla mnie nie był to oczywiście problem – aczkolwiek brakowało mi trochę mojego roweru. Sam domek, w którym kilkunastoosobowa grupa spędziła wspólnie półtora tygodnia, był naprawdę w porządku. Całkiem wygodne łóżka (śpiwór trzeba wziąć własny), łazienki i prysznice z ciepłą wodą, zapewnione świeże jedzenie (wszyscy kochali bułeczki cynamonowe, czy skyry rozmaitego smaku), i odpowiednio dużo przestrzeni dla spędzania wolnego czasu w grupie. Internet nie był zapewniony, ale według umowy unijnej, na Islandii nie trzeba dopłacać za roaming, a w razie potrzeby ściągnięcia czy przesłania czegoś większego, można było krótko przespacerować się w stronę miejsc oferujących publiczne WiFi.
Jako że tematyką było środowisko i fotografia, te tematy poruszane były w formie rozmaitych warsztatów i wykładów. Muszę przyznać, że było to naprawdę świetnie przemyślane i ani przez chwilę się nie nudziłam. W międzyczasie okazało się, że jesteśmy tylko połową grona uczestników i w drugim miejscu odbywa się drugi camp o tej samej tematyce. Mieliśmy kilka wydarzeń łączonych, ale do końca nie udało nam się z nimi zintegrować. Moja grupa była po prostu wspaniała i szybko staliśmy się tymczasową rodziną. Podczas workcampu mieliśmy też dwie całodzienne wycieczki, które też dalej opiszę. Nie mogę przecież wrzucić tutaj tony zrobionych zdjęć, bez chociaż słowa na temat ich lokalizacji.
Aby jednak zachować chronologię, w pierwszej kolejności opiszę, co robiłam na Islandii na dzień przed rozpoczęciem workcampu.
Geopark na półwyspie Reykjanes
Mając do dyspozycji praktycznie cały wolny dzień – i nie chcąc go absolutnie zmarnować – zapisałam się na wycieczkę oferowaną przez jedno z lokalnych biur podróży. Wycieczka na do narodowego parku geologicznego Reykjanes była bardzo ciekawym wyborem, zasugerowanym przez innego uczestnika workcampu.
Zaczęło się od terenów wokół wulkanu Geldingadalir – tego, który wybuchł zaledwie dwa lata temu. Choć w internecie można znaleźć mnóstwo zdjęć ludzi podziwiających świeżą, jeszcze czerwoną lawę, teraz była ona już zupełnie zastygła i czarna. Był to jednak fascynujący obraz niszczącej mocy natury i zmiennego krajobrazu wyspy wulkanicznej. Mimo że lawa była zimna i przyprószona śniegiem, wciąż stanowi niebezpieczeństwo i zabronione jest chodzenie po niej.
Kolejną stacją był Most Pomiędzy Kontynentami. Nazwa ta jest oczywiście raczej chwytem marketingowym, ponieważ ten nieduży stalowy most ułożony jest pomiędzy wystającymi ściankami płyt tektonicznych kontynentu północnoamerykańskiego i europejskiego. Jest to jednak miejsce jak najbardziej warte zobaczenia – w końcu niewiele jest tak niezwykle zlokalizowanych miejsc na świecie.
Dalej pojechaliśmy na klify Valahnúkamöl – niezwykle malownicze, z widokiem na latarnię morską i wiele niezwykłych formacji skalnych. Niedaleko od nich znajduje się elektrownia geotermalna oraz teren aktywnych gorących źródeł Gunnuhver. Gęsta (i śmierdząca) para wodna wydobywa się z licznych szczelin w pokolorowanej siarką ziemi, a stanięcie poza wyznaczoną trasą mogłoby się okazać nawet śmiertelne w skutkach. Ta zimna Islandia okazała się mieć tylko cienką warstwę lodu, a w rzeczywistości być gorącą krainą ognia.
Później zobaczyliśmy kolejne klify, ale o zupełnie innym charakterze. Zatoka Brimketill stworzona przez czarne głazy zastygłej lawy to miejsce, gdzie zbierają się niezwykle silne fale, z impetem uderzające o jej ściany. Niesamowity widok, na który można by się patrzeć godzinami – woda wlewająca się do naturalnie uformowanych baseników, kolejny żywioł Islandii, który mógłby okazać się zabójczy, gdyby ktoś postanowił z nim igrać.
Ostatnią stacją było Blue Lagoon, niebieska laguna, gdzie część uczestników zakończyła swoją podróż, aby zanurzyć się w tej niezwykle niebieskiej wodzie. Na szczęście krótki spacer po okolicy okazał się możliwy, dzięki czemu i bez odwiedzania tego miejsca, udało mi się chociaż na nie popatrzeć. Na wstęp nie było już czasu (w końcu musiałam przecież wrócić!), a cenę tej atrakcji raczej mógłby legitymizować całodzienny pobyt, nie dosłownie chwila. Długo zastanawiałam się, czy nie odwiedzić niebieskiej laguny po workcampie, jednak ostatecznie uznałam, że zostawię ją sobie na następną wizytę na Islandii.
Południowe Wybrzeże
Jak wcześniej wspomniałam, podczas workcampu mieliśmy dwie zorganizowane wycieczki. Za udział w nich trzeba było dodatkowo dopłacić, ale nie będę na to narzekać, nie były to strasznie wygórowane kwoty, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co dostawało się w zamian: możliwość zobaczenia niezwykłej Islandii na własne oczy.
W pierwszej kolejności odwiedziliśmy niezwykły wodospad Skógafoss. Choć wiele ludzi ogląda go tylko od dołu, dla mnie najciekawsze widoki zapewniał wyższy poziom, dostępny po całkiem wygodnych schodkach. Stamtąd rozpościerał się zarówno widok na podstawę wodospadu, jak i na kolejny wodospad – Steinbogafoss. Pozostałości śniegu formowały niezwykłe kontrasty, dla których warto było zobaczyć to miejsce o tej porze roku.
Potem pojechaliśmy zobaczyć lodowiec Sólheimajökull, a raczej jego niewielką odnogę, która „wylewa się” pod wpływem ocieplenia klimatu. Wiele grup zorganizowanych wędruje po lodowcu, zajmuje to jednak sporo czasu i wymaga odpowiedniego przygotowania i sprzętu. Chcąc odwiedzić więcej miejsc, trzeba sobie takie zabawy (tym razem) darować. Widok lodowca towarzyszył nam jednak jeszcze wiele razy podczas tej wycieczki – pojawiał się w tle na wielu punktach widokowych.
Kolejną stacją była plaża z czarnym piaskiem w okolicy wioski Vik. To miejsce od razu skojarzyło mi się z dwoma odwiedzonymi przeze mnie w zeszłym roku – z wulkanicznymi plażami Teneryfy i z Giant’s Causeway w Irlandii Północnej (ze względu na bazaltowe formacje skalne). Plaża wydawała się niezwykle spokojna, ale też zimna i surowa. Podobno jest to częste miejsce sesji ślubnych, mi nie udało się jednak zobaczyć ani jednej panny młodej.
Całkiem niedaleko znajduje się półwysep Dyrhólaey – położony bardzo wysoko, dzięki czemu stał się kolejnym niesamowitym punktem widokowym. Znajduje się na nim latarnia morska, a okolica jest po prostu niesamowita.
Ostatnim przystankiem był zespół wodospadów Seljalandsfoss i Gljúfrabúi. Pierwszy wydawał się dość zwykły, zwłaszcza w porównaniu z tym niesamowitym odwiedzonym kilka godzin wcześniej. Drugi był o wiele ciekawszy, ponieważ ukryty był w jaskini, do której wejście wiązało się z walką z silnym powiewem mokrego, zimnego powietrza. Podobno w środku zimy, kiedy wodospad jest zamarznięty, można przejść za niego i tam znajduje się kilka ciekawych jaskiń. No nic, może i zimą też wrócę na Islandię (choć teraz to mi się marzy zobaczyć wyspę pokrytą zielonym mchem w te cieplejsze miesiące).
Golden Circle
Drugą zorganizowaną wycieczką było tak zwane Golden Circle, czyli okrężna trasa objazdowa z licznymi atrakcjami turystycznymi po drodze. Jej pierwszym punktem jest elektrownia geotermalna Hellisheiði. Budynek dostępny dla turystów to pewnego rodzaju muzeum, z multimedialnymi wystawami na temat energii geotermalnej, działania elektrowni i tego, jak to konkretnie wygląda na Islandii. Z samych filmików można się naprawdę wiele dowiedzieć.
Następnie pojechaliśmy zobaczyć krater wulkaniczny Kerið. Jego wnętrze wypełnione jest wodą, która na wszystkich pocztówkach przedstawiona jest jako niezwykle niebieska albo turkusowa. Nas przywitał wulkan biały, pokryty lodem i śniegiem. Myślę, że chętnie zobaczę go po raz kolejny latem, choć muszę przyznać, że jego zimowa wersja również ma coś w sobie.
Kolejną stacją były tereny gorących źródeł i gejzerów, zwłaszcza największego, nazwanego po prostu Geysir, oraz nieco mniejszego, Strokkur. Cały teren jest jednak niesamowity, zwłaszcza widok sylwetek ludzi znikających i wynurzających się z oparów gorącej wody. Gejzery wybuchają raz na kilka minut, ja jednak jestem zbyt niecierpliwą osobą, więc, zamiast stać wokół buzującej kałuży, wspięłam się na okoliczny punkt widokowy. To zaledwie kilkanaście minut drogi, a widoki z góry są fantastyczne. Tuż obok znajduje się też stadnina islandzkich koni, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę. Te zwierzęta wyglądają zupełnie inaczej niż konie, jakie znam – są o wiele mniejsze i bardzo, bardzo puchate.
Jednak to kolejna stacja oferowała widoki najbardziej zapierające dech w piersiach. Był to niesamowity wodospad Gullfoss. Moje zdjęcia nie oddają jego monstrualnej skali, a opisać też nie potrafię, jakie uczucia towarzyszą staniu tam tuż obok niego… kiedy całkiem odległe uderzenia wody o skały szumią w uszach, a zimny powiew mokrego powietrza wręcz odciąga od barierki punktów widokowych. Ale sam jego kształt, wielopoziomowy, pełny zakamarków i tworzący abstrakcyjne wzory z wody, lodu i czarnego kamienia. Po prostu coś niesamowitego.
Ostatnim, ale wciąż przepięknym, przystankiem był Park Narodowy Þingvellir (Thingvellir). Jego niezwykły krajobraz składa się głównie ze szczeliny pomiędzy grzbietami płyt tektonicznych, jeziora Þingvallavatn oraz wielu punktów widokowych, wodospadów, potoków i formacji skalnych. Myślę, że tylko tutaj można by spędzić cały dzień, spacerując po wyznaczonych szlakach i odwiedzając także mniej popularne atrakcje. Co więcej, jest to miejsce o niezwykłym znaczeniu historycznym – to tutaj zbierał się pierwszy islandzki parlament!
Reykjavík
Chyba każdy, kto za swój cel turystyczny obiera sobie Islandię, marzy o eksplorowaniu jej terenów naturalnych. Stolica kraju, największe miasto, w którym mieszka praktycznie 1/3 mieszkańców wyspy, ma jednak również wiele do zaoferowania.
W ramach workcampu całkiem sporo chodziliśmy po ulicach Reykjavíku i bez problemu byłabym w stanie naszkicować ogólną mapę miasta, przedstawiającą najważniejsze jego miejsca i obiekty. To nie jest duże miasto, a skala zabudowy bardziej przypomina miasteczka niż metropolie. Mimo to, w czasie niepogody zdecydowanie jest co tam robić.
Spacer po mieście praktycznie można zamknąć w kilku najbardziej turystycznych ulicach: głównie Laugavegur i Skólavörðustígur oraz idąc dalej na północ w stronę przystani. Najważniejsze obiekty to: rzeźba Sun Voyager, budynek hali koncertowej Harpa oraz miejski ratusz, w którym znajduje się ogromna makieta Islandii. Przed ratuszem znajduje się też ciekawa rzeźba Nieznany Biurokrata oraz niespodziewana atrakcja turystyczna – miejsce, do którego wiele osób przychodzi podziwiać miejskie ptactwo, głównie kaczki i łabędzie.
W centrum miasta króluje kościół Hallgrímskirkja, współczesny, zaprojektowany przez lokalnego architekta, Guðjóna Samúelssona. Jest to niezwykły obiekt ze względu na swoją unikalną bryłę, nawiązującą do islandzkich krajobrazów oraz zupełnie surowy materiał i jeszcze bardziej surowe wnętrze. Szczególnie warto odwiedzić jego wieżę, z której rozciąga się niesamowity widok na miasto i okolice.
Jeśli chodzi o muzea, Rejkjavik ma ich sporo w swojej ofercie. Po zakończeniu workcampu pozostał mi jeden dzień wolny na Islandii i ze względów logistycznych trudno mi by było go przeznaczyć na dalsze eskapady. Pogoda też bardziej zachęcała do pozostania we wnętrzach. Nic straconego – w końcu i tak chciałam odwiedzić Muzeum Narodowe Islandii przy najbliższej okazji. Nie jest to duże muzeum, ale w bardzo przystępny i konkretny sposób opowiada o historii kraju, wyspy i jej mieszkańców. W bardzo fajny sposób uzupełniło ono moją wiedzę na temat historii i kultury odwiedzonego miejsca, a także przedstawiło kilka ciekawostek odnośnie na przykład języka czy flagi.
Narodowa Galeria to miejsce, które warto odwiedzić, aby podziwiać lokalną sztukę. Składa się ona z trzech lokalizacji, które można odwiedzić na jednym bilecie. Mając zaledwie dwie godziny na całość, nie spodziewałam się, że się to uda (zwłaszcza uwzględniając spacer pomiędzy budynkami). Okazało się jednak, że żaden z tych obiektów nie jest duży, a Dom Ásgrímsa Jónssonara był tak malutki, że już po chwili nie wiedziałam, na co jeszcze mogę popatrzeć. Zdecydowanie polecam Narodową Galerię – w końcu gdzie indziej można doświadczyć islandzkiej sztuki?
Na przykład w Reykjavík Art Museum, które również posiada trzy osobne budynki. Podczas workcampu grupą odwiedziliśmy Kjarvalsstaðir. Budynek również nie jest duży, ma tylko jedno piętro, ale jego ekspozycja zachwyciła mnie chyba najbardziej.
W mieście jest też całe mnóstwo tematycznych muzeów i budynków wystawowych – od Muzeum Morskiego, Centrum Aurory czy muzeów na temat osad wikingów, do muzeum… penisów. Z braku czasu darowałam sobie je wszystkie. Podczas workcampu odwiedziliśmy natomiast budynek Whales of Iceland, opowiadający o ssakach i rybach zamieszkujących okoliczne wody, o ich połowach i lokalnych prawach. Niezwykle klimatyczna wystawa, dająca do myślenia i pozostawiająca pewnego rodzaju ukłucie gdzieś tam w sercu – że po prostu: jak można?!
Ostatnim budynkiem, który tu opiszę, jest Perlan. Mając do dyspozycji jeden wolny wieczór podczas workcampu, zdecydowanie chciałam coś ciekawego zobaczyć. Znajomej z pokoju bardzo zależało na odwiedzeniu tego miejsca, więc pomyślałam: dlaczego nie. Ponieważ obiekt znajduje się z dala od centrum, dotarcie do niego zajęło nam godzinę szybkim spacerem. Cenowo też wychodzi drożej niż miejskie muzea i galerie. Mimo to, jest to wciąż naprawdę fajny sposób na spędzenie wieczoru, zwłaszcza uwzględniając jego otwarcie do godziny 22.
Perlan to obiekt turystyczny wybudowany w przekonwertowanych na przestrzenie wystawowe dawnych zbiornikach wodnych. Zawiera kilka naprawdę świetnych wystaw na temat na przykład lodowców, fauny i flory Islandii, geologii oraz ochrony środowiska. Jego „głównymi atrakcjami” są jednak: planetarium z pokazem na temat zorzy polarnej (bardzo ładny film z dobrą muzyką, ale dlaczego musieli przyspieszyć wszystkie nagrania, dając fałszywy obraz Aurory tym, którym nie udało się jej zobaczyć na żywo!), pokaz na temat lawy i wulkanów oraz realistyczna replika jaskini lodowej. To ostatnie zaskoczyło mnie naprawdę – spodziewałam się plastikowych ścian, a okazało się, że to gigantyczny zamrażalnik, obszar o temperaturze stale utrzymującej ściany z prawdziwego lodu. Na przedostatnim piętrze budynku znajduje się również panoramiczny taras widokowy.
Zorza polarna
Chyba każda osoba, której opowiedziałam o wizycie na Islandii, pytała: a czy udało ci się zobaczyć zorzę polarną? A owszem! Po to wybrałam marzec, aby już nie zamarzając na śmierć, wciąż mieć szansę na sobaczenie Aurory borealis na własne oczy. Może i nie była to zorza jak z pocztówki, ale wrażenie było niesamowite. Kiedy kilka dni później pojawiła się ponownie, lepiej przygotowałam się fotograficznie, jednak wciąż nie udało mi się jej godnie sfotografować. No nic, jeszcze tam wrócę – zarówno latem, dla krajobrazów, jak i zimą, dla zorzy polarnej!