Podsumowanie 2021

Bardzo długo zabierałam się do stworzenia tego wpisu. Na tyle długo, że ostatecznie zdecydowałam się wkomponować go w tradycję podsumowań i opublikować na przełomie roku. A o czym chciałam napisać? O tym, dlaczego mnie tu nie ma i dlaczego przez ostatni rok na blogu powstały tylko dwa wpisy, z czego jeden to poprzednie podsumowanie.

Ale podobnie można przeanalizować i inne aspekty mojego życia. To był po prostu rok chronicznego braku czasu. W 2021 przeczytałam w całości dwie książki i to wcale nie jakieś grube. Nie stworzyłam ani jednej nowej pracy plastycznej (nie licząc jakiś naprawdę szybkich szkiców), mimo że rok wcześniej moim standardem była co najmniej jedna nowa na tydzień. Osiem razy byłam w górach, choć za każdym razem były to bardzo proste, krótkie i niewymagające trasy, aby wrócić wcześniej i jeszcze zdążyć wieczorem usiąść do pracy. Podobnie z liczbą obejrzanych filmów (chyba ze dwa), seriali (kilkanaście odcinków sumarycznie). Jeszcze walczyłam z regularnym uprawianiem sportu, ale ta walka często oznaczała bardziej „chociaż raz w tygodniu” niż rzeczywiste bycie fit. Moja średnia liczba przespanych dziennie godzin zaczęła niebezpiecznie schodzić do sześciu, co również wyraźnie odbiło się na moim zdrowiu i jeszcze większym poczuciu zmęczenia. W końcu, pod koniec roku, powiedziałam sobie dość. Ale o tym później.

Widok z okna pociągu.

Myślę, że żaden inny rok, może poza 2013, nie był dla mnie równie intensywny i wymagający co 2021. Stresujący? Nie powiedziałabym. Mieszkając w Niemczech, człowiek ogólnie stresuje się o wiele mniej. Odpada ten stres, że nie będzie „co do gara włożyć” w kolejnym miesiącu, bo przy o wiele wyższych pensjach jedzenie kosztuje tyle samo – jeśli nie mniej – co w Polsce. Odpada ten stres, że w przypadku choroby czy urazu nie będzie się do kogo zgłosić, a termin konsultacji lekarskiej dostanie się na za trzy lata. Odpada ten stres, że ktoś cię na ulicy zaatakuje albo co najmniej zwyzywa, dlatego że masz niewłaściwy kolor szalika. Ogólnie życie w Niemczech dla niektórych – w tym mnie – jest o wiele łatwiejsze i bardziej komfortowe niż życie w Polsce. A nauczenie się języka otwiera wszystkie magiczne wrota i coś, czego „nie da się” załatwić, nagle zaczyna być „machbar” (pol. wykonalne).

Temat pandemii jest oczywiście nie do pominięcia. Myślę, że na bardzo niewiele osób nie ma ona wpływu, a dosłownie garstka wyciąga z niej korzyści. Dla ogromnej większości z nas jest ona jednak zupełnie dołująca, zwłaszcza poprzez jej długotrwałość i brak perspektywy końca. Naprawdę współczuję tym, którzy stracili przez nią pracę, musieli zrezygnować z ciekawych projektów albo realizacji swoich marzeń. Dla mnie oznaczała ona przede wszystkim samotność i trudność nawiązania nowych znajomości, przy częstym rozpadaniu się tych już istniejących. Bardzo chciałabym, aby kolejny rok wreszcie przyniósł koniec pandemii.

2021 był dla mnie ciężki z wielu powodów, ale tłem ich wszystkich było łączenie studiów na pełen etat z pracą na pół etatu. Jesienią 2020 rozpoczęłam studia magisterskie ze zrównoważonego budownictwa na politechnice monachijskiej, jednocześnie nie rezygnując całkowicie z pracy w biurze architektonicznym, przy bardzo skomplikowanym projekcie. Wracając do domu, już nawet nie miałam ochoty spać czy jeść. Jedyne, o czym marzyłam to mieć jeden dzień więcej na obejrzenie nazbieranych wykładów w formacie video, które odhaczałam sobie w zeszycie. Tak, akurat tutaj pandemia była tak naprawdę czymś, co umożliwiło mi taki tryb życia. Ponad połowa zajęć odbywała się online i to zupełnie niesynchronicznie – dostarczane przez wykładowców pliki wideo można było obejrzeć w każdym dogodnym momencie, wiele razy, zrobić do tego dobre notatki. Nawet nie wyobrażacie sobie, jakim ułatwieniem było to dla osoby, która wciąż uczy się języka niemieckiego. Często obejrzenie wykładu zajmowało mi ponad dwukrotność czasu jego trwania, ze względu na sprawdzanie znaczenia słówek, wyszukiwanie w Internecie czegoś, co dla lokalsów jest oczywiste, a dla mnie było nowością. Moje rozumienie niemieckiego ze słuchu poprawiło się jednak do tego stopnia, że po chwili spokojnie włączałam sobie wykłady w tempie x1.50, x1.75 czy w skrajnych przypadkach nawet x2.00.

Kocham miasta.

Czas jednak na konkrety, czyli przegląd kalendarza. Powrót z Polski po świętach, pełnych załatwiania spraw i rozplanowanych co do godziny na spotkaniach, ustaleniach, nawet lataniu po urzędach przed sylwestrem. Czyli nie do końca udało się „naładować baterie”. Początek roku to oczywiście dużo roboty na studiach ze względu na zbliżającą się sesję semestru zimowego. Dla mnie była to pierwsza sesja na niemieckiej uczelni, więc trochę się bałam. Do oddania było kilka projektów, esejów, opracowań oraz czekało mnie kilka egzaminów, w tym dwa naprawdę ciężkie, po niemiecku i nie w formacie online.

Oprócz pracy, dwie dodatkowe rzeczy jeszcze wymagały sporo mojej uwagi. Pierwszą z nich były zaplanowane własny ślub i wesele w czerwcu 2021. Planować zaczęliśmy dosłownie na miesiąc przed pandemią, myśląc, że nam się nie spieszy i wszystko zorganizujemy na spokojnie i bez stresu, dając sobie na to dwa lata. Rok później oczekiwania zmieniły się z „bez stresu” na „w ogóle się uda” a ciągłe obserwacje postępu rozwoju szczepionek i wreszcie ich powolne udostępnianie, napawało zeszłą zimą bardzo wątpliwym optymizmem. Tak więc pomimo robienia konkretnych planów weselnych, powoli zaczynaliśmy rozważać możliwy plan B, a czasem nawet myśleć o odwołaniu całości na ten moment i zorganizowaniu wszystkiego w pocovidowej przyszłości.

Drugą rzeczą zabierającą grube godziny tygodniowo były poszukiwania nowego mieszkania. Jeśli myślicie, że trudno w Polsce znaleźć mieszkanie na wynajem, to lepiej nie zastanawiajcie się nad zamieszkaniem w Monachium. Jak to tutaj wygląda? Nawet jeśli nie jesteś czarny, niepełnosprawny, biedny czy samotnym rodzicem (bo w tych przypadkach to prawie w ogóle zapomnij), proces szukania mieszkania zajmuje nawet do kilku miesięcy (a jeśli nie znasz języka niemieckiego, to zacznij liczyć od momentu, aż się go nauczysz). W pierwszej kolejności należy wykupić konto premium na jednej ze stron z ofertami mieszkań. Wtedy twój mail, wraz z setką innych z kont premium, wyląduje na górze skrzynki na listy wynajmującego. Wiadomości od kont nie-premium nie zostaną więc w ogóle przeczytane. W wiadomości trzeba dokładnie napisać swój życiorys, podkreślając wszystkie swoje zalety jako najemcy – brak zwierząt domowych, niepalenie, wzorcową czystość. Nie można oczywiście zapomnieć o liczbach, zwłaszcza swojej wypłacie. Niektórzy wynajmujący poproszą o jej potwierdzenie, a także o umowę o pracę czy wyciągi z banku potwierdzające płatność czynszu w poprzednim mieszkaniu.

Jeśli już się przeszło przez wstępny filtr i dostało się zaproszenie do mieszkania na jego obejrzenie, nie należy jeszcze się wcale cieszyć. W końcu będzie się jednym z wielu uczestników castingu i jest ogromna szansa, że ktoś inny wygląda lepiej, ładniej się uśmiechnie czy z jakiegokolwiek innego powodu bardziej spodoba się wynajmującemu. Bez względu na walory mieszkania, trzeba więc powiedzieć, że tak mieszkanie jest idealne i jest się zdecydowanym. To zawsze można cofnąć, ale brak potwierdzenia chęci jest już kolejnym filtrem skreślającym potencjalnego najemcę. Nie będę już opisywać dalszych szczegółów czy zasypywać Was historiami, które nam się przytrafiły podczas chyba ponad dwudziestu odwiedzin mieszkań, które wykonaliśmy na początku zeszłego roku. Na szczęście wreszcie udało się znaleźć naprawdę komfortowe mieszkanie, może nie w idealnej lokalizacji, ale spełniające nasze niewygórowane wymagania i z wydaje się sensownymi właścicielami.

Nowe mieszkanie było zupełnie nieumeblowane, co nam jak najbardziej odpowiadało, zwłaszcza w porównaniu z posiadaniem totalnie nieużytecznych mebli w mieszkaniu poprzednim (np. biurka 100×40 cm – co to w ogóle ma być!). Część mebli udało mi się kupić z drugiej ręki, ale większość zamówiliśmy z Ikei, co skończyło się kolejnymi przygodami typu: cztery razy przywozili nam niewłaściwy 20-kilogramowy kawałek łóżka, zanim wreszcie dostaliśmy ten prawidłowy.

Musieliśmy też oczywiście zdać naszą dotychczasową kawalerkę, a więc nie dość, że prezentować ją kandydatom na najemców, co jeszcze doprowadzić do stanu „nowości”, z odmalowaniem ścian i ekipą sprzątającą na czele. To wszystko wypisane powyżej coraz częściej inspirowało pytanie: a może kupić własne? Odpowiedzią było zawsze jednak kolejne pytanie: Ale gdzie? Bo przecież nie w Monachium.

Nadmiar obowiązków oprócz zmęczenia, zwiększył częstotliwość moich migren, do tego stopnia, że spróbowałam ponownie podejść do zlokalizowania ich źródła. Wizyta u neurologa i mrt mózgu wykazały, że na szczęście nic konkretnego mi nie dolega. Jestem więc skazana na środki przeciwbólowe i okazjonalne przeznaczanie dnia czy dwóch na wicie się z bólu. No cóż, mogło być gorzej.

Z uspakajających i relaksujących czynności, zaczęłam interesować się roślinami pokojowymi. Zaczęło się od prześlicznego figowca elastica „Tineke”, którego znalazłam koło pieczywa w supermarkecie. Miałam wrażenie, że do mnie mówił i chciał zostać przeze mnie kupiony. Potem dołączyła monstera, kroton, peperomia, dracena, Szeflera, alokazja, filodendron birkin, syngonium, kilka calathei, begonie, bluszcz, maranty, coleusy… Po prostu domowa dżungla. Większe mieszkanie bardzo sprzyjało temu hobby, zwłaszcza że wreszcie mamy balkon! Poza tym obserwacja jak roślinki rosną, uczenie się ich rozwoju i rozmnażania, poznawanie tajników doboru ziemi, nawożenia czy walki ze szkodnikami… nawet jeśli raz na jakiś czas coś zjadło mi np. całą calatheę medalion, hodowla roślin doniczkowych to najbardziej relaksująca rzecz, jaką mogłam sobie wymyślić w tamtym roku i jego całej intensywności.

Calathea “Network”.

Drugi semestr studiów okazał się o wiele cięższy od poprzedniego, zwłaszcza ze względu na duży projekt interdyscyplinarny, wymagający wielu konsultacji każdego tygodnia i uzupełniania bardzo zróżnicowanej wiedzy tam, gdzie w moim przypadku „uzupełnianie” oznaczało często „pozyskiwanie od zera”. Oprócz tego zapisałam się do programu „Zertifikat Deutsch für Ingenieur*innen C1”, co wymagało jeszcze kilka dodatkowych rzeczy do zrobienia.

Teraz przekręcam kartkę kalendarza na czerwiec 2021 i aż razi mnie w oczy ilość informacji, czasem nawet kilkanaście terminów wpisanych w rubrykę jednego dnia. Ślub i wesele przenieśliśmy na wrzesień. Sytuacja koronawirusowa była średnia, brakowało szczepionek, przewidywany termin dla osób w naszym wieku to marzec 2022. Pomimo przeniesienia naszej imprezy o kilka miesięcy do przodu, zostawiliśmy sobie loty do Polski, aby i tak polecieć i pozałatwiać co się da. Nie pamiętam, ile razy przenosili nam te loty na inny dzień i naprawdę nie będę teraz analizować tych przekreśleń w kalendarzu, ale to był prawdziwy chaos. W końcu polecieliśmy praktycznie dzień po planowanym terminie ślubu. Za to udało mi się zaszczepić w Polsce Johnsonnem.

Pod koniec czerwca, w ramach krótkiego złapania oddechu, pojechaliśmy pociągiem do Wenecji. Nie udało się zobaczyć Biennale Architektury, ale samo miasto już tak. To zdecydowanie za krótko, aby odwiedzić tak piękne miasto, ale ze względu na małą liczbę turystów, uniknęliśmy stania w kolejkach, a każde muzeum można było zwiedzić spokojnie i komfortowo. Mój dziennik podróży wciąż czeka na swoją kolej, aby stać się wpisem na bloga, tak samo jak tysiące do dzisiaj nieprzerobionych zdjęć. Myślę, że jednak jeszcze wrócimy, może nawet wkrótce. A do Włoch – z pewnością co najmniej raz w nadchodzącym roku. Tak, patrzę na ciebie, bezpośredni pociągu do Mediolanu.

W międzyczasie skończyło się moje leczenie aparatem ortodontycznym. Jeśli ktoś kiedyś powie, że pieniądze szczęścia nie dają, to tutaj bardzo konkretny dowód, że to nieprawda. Odkąd mam proste zęby (co kosztowało tyle, co nowy samochód, ale no chyba musicie się zgodzić, że proste zęby są o wiele więcej warte niż zabawka – symbol statusu), uśmiecham się o wiele, wiele częściej. Praktycznie do wszystkich zdjęć. Do ludzi. Do siebie w lustrze. To się nigdy wcześniej nie zgadzało, bo przez całe życie wstydziłam się swoich zębów, a w dzieciństwie inne dzieci utwierdzały mnie w przekonaniu, że jestem przez nie gorsza. Obecnie uważam, że to była świetna decyzja a wybór chirurżki (tak, zrobiłam to specjalnie <3) szczękowej w Niemczech absolutnie słuszny. Kiedy to piszę, już w roku 2022, efekt nadal się utrzymuje, a na moim telefonie na liście najczęściej używanych emotikonów wciąż figuruje ta wesoło szczerząca zęby. Taka niby mała zmiana w życiu, a jednak jak wpływająca na wszystko.

Chciałabym też kiedyś napisać wpis o różnicach pomiędzy studiami w Polsce a w Niemczech. Jedną z nich jest czas trwania sesji. W Polsce sesja na ogół zajmuje tydzień czy dwa i upchana jest egzaminami w całości. Często kilka odbywa się jednego dnia, co jest podobno nielegalne, więc jeden z nich nazywa się egzaminem, a pozostałe noszą nazwę klauzur, zaliczeń, testów czy kolokwiów. W Niemczech nie robi się takiej kombinatoryki. Nawet jeśli czas egzaminów ma jakieś konkretne ramy, odbywają się one praktycznie na przestrzeni nawet trzech miesięcy. Po sesji letniej pierwsze zaliczenia pojawiły się już w czerwcu, ostatnie natomiast miałam w ostatnim tygodniu sierpnia. Ostatnio ktoś mi wyjaśnił, że odbywa się to w konkretny sposób – najpierw są zaliczenia przedmiotów dodatkowych, jak np. języki, potem „obowiązkowych wybieralnych” a na sam koniec tych obowiązkowych, które są wymagane w przebiegu studiów. Nawet zgadza się to z tym, co czekało mnie w te zeszłe wakacje.

Ten ostatni egzamin już sobie odpuściłam. Wiedziałam, że musiałabym poświęcić kilkaset godzin, aby go zaliczyć, a ja miałabym problem, aby znaleźć dodatkowych kilkanaście. Nowa data ślubu i wesela zbliżała się ogromnymi krokami i też coraz trudniej było mi myśleć o czymkolwiek innym. Było tak dużo rzeczy, które mogły pójść nie tak! Co jeśli znowu przesuną albo odwołają nam loty, co jeśli któreś z nas złapie koronawirusa, albo jeśli robiony przed wylotem test pokaże wynik pozytywny? Co jeśli na kilka dni przed weselem prezydent ogłosi nowe obostrzenia, zupełnie zakazujące organizowanie tego typu imprez? Bardzo jednak chcieliśmy, aby to się udało. A nowa data, o czym zorientowaliśmy się już po ustaleniu jej w urzędzie, okazała się symboliczna. Dokładnie tego dnia, 11 lat temu, postanowiliśmy być razem i był to 11 września. Choć nie wierzę w magię liczb, bardzo pasowało to mojemu dziwnemu poczuciu estetyki i potrzeby posiadania porządku w chaosie. Poza tym – przechodzenie ponownie przez ustalenia z salą, didżejem, fotografem, cukiernikiem, dekoratorami, załatwianie wynajmu sukni, dopasowanie garnituru na ostatnią chwilę, makijaż… Kupa czasu, kupa stresu, nieskończenie wiele rzeczy do zapamiętania.

Ale wyszło pięknie. Dotarliśmy do naszego Gdańska, nikt nie złapał koronawirusa, nikt nie zawiódł (DJ i fotografka wręcz pomagali nam w prowadzeniu imprezy, kiedy przestawaliśmy ogarniać ze względu na nadmiar wrażeń), obyło się bez dramatów, kłótni czy nawet najmniejszego narzekania. Nikt nie narzekał na brak ślubu kościelnego, na wegańskie dania czy brak disco polo. Długo po wydarzeniu dostawaliśmy pochwały organizacji, miejscówki czy estetyki wydarzenia, także wliczając w to księgę gości, którą sama zaprojektowałam i wykonałam, przeznaczając jej połowę na album ze zdjęciami i informacjami na temat wesela. Nawet nasz wyuczony na szybko na dosłownie czterech lekcjach w jeden tydzień pierwszy taniec spotkał się z wyrazami zachwytu i zaskoczenia. Oczywiście było parę niedociągnięć, kilka drobnych problemów, ale naprawdę po fakcie czułam się, jakby kamień spadł mi z serca i poprzez kamień mam na myśli menhir. To, co z powodu pandemii przenieśliśmy na nieokreśloną przyszłość, to podróż poślubna. Zrezygnowaliśmy też z imprez okołoweselnych – wieczora kawalerskiego, poprawin. To i tak było dużo.

Pod koniec września miałam jeszcze jeden wyjazd, tym razem związany ze studiami. W ramach zajęć wybraliśmy się na tydzień do Amsterdamu. Wydaje mi się, że na zachodnich uczelniach coś takiego to standard, zwłaszcza na kierunkach okołoarchitektonicznych. Każdy student musiał przygotować prezentację na temat jednego obiektu, dzięki czemu każdy dzień był naprawdę wypełniony po brzegi. Cieszę się, że to się jednak odbyło pomimo pandemii (to była kolejna rzecz przesunięta z czerwca), bo wreszcie mogłam trochę lepiej poznać innych studentów. Przez większość czasu wycieczki wszędzie poruszaliśmy się rowerami, a pogoda dopisała idealnie. Muszę przyznać, że kocham Holandię i nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego, dla zawsze czuję się tam jak w domu. To takie dziwne uczucie, którego nigdy nie doświadczyłam w Polsce i którego nie potrafię wzbudzić w Niemczech. Ahh, żeby nie zapomnieć – po drodze odwiedziłam jeszcze Düsseldorf.

Jeszcze we wrześniu odwiedziłam z już mężem Partnachklamm. Jest to prześliczny wąwóz, jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Bawarii. Podczas pandemii, miejsce było bardzo często zamykane, więc odwiedzenie go wymagało orientacji w informacjach, ale na szczęście się udało. Drugim jednodniowym, ale ciekawym wyjazdem było austriackie miasto Reutte w Tyrolu i odwiedzenie mostu wiszącego Highline179 – wiszącego mostu o długości ponad czterystu metrów, łączącego ruiny zamku z punktem widokowym na innym wierzchołku górskim. Widok pod nogami to domki oddalone od mostu o do 179 metrów w pionie. Najfajniej odwiedzić most podczas wiatru, kiedy się on zaczyna odpowiednio chwiać. Trzeci krótki wypad, tym razem z koleżanką, w ten sam region, ale tym razem, aby zobaczyć przepiękne jezioro Seebensee, zlokalizowane pomiędzy górami, podobnie do polskiego Morskiego Oka.

Na początku października wzięłam udział w intensywnym kursie komunikacji biznesowej po niemiecku, który był częścią wcześniej opisywanego certyfikatu. Kurs był naprawdę świetny i pozwolił mi trochę lepiej zrozumieć kilka rzeczy, które są dla Niemców oczywiste a dla nas – pozostałych – już niekoniecznie. Na przykład, literując jakąś nazwę po niemiecku, każda litera ma bardzo konkretny odpowiednik i nie można go zastąpić? Po polsku możesz powiedzieć „A jak Ananas”, „A jak Anna” czy „A jak Anioł”. Po niemiecku istnieje tylko „A jak Anton” i nie ma żadnego innego A.

Oczywiście w tym wszystkim nie można zapomnieć o pracy. W biurze projektowym miałam pełne ręce roboty, pomimo wciąż bycia juniorem. Praca przy ogromnym obiekcie szpitalnym to naprawdę mnóstwo informacji, zapamiętywania, rozmawiania i konsultowania… Do tego z nowego mieszkania dojazd do niej zajmował mi ponad godzinę w jedną stronę, z dwoma lub trzema przesiadkami po drodze. Bez przesiadek byłoby znośnie – książka czy laptop i można by było ten czas produktywnie wykorzystać. Tutaj jednak jego większość pochłaniał spacer pomiędzy peronami. W pewnym momencie zaczęłam się trochę czuć jak superbohater, który za dnia pracuje, a w nocy zakłada maskę i idzie ratować świat. Może ogarnianie studiów po pracy albo pracy w przerwie od studiów, nie wymaga tyle wysiłku co walka z bandziorami, ale ostatecznie byłam podobnie zmęczona co niejeden filmowy bohater. Zwłaszcza że mi dochodziło jeszcze ogarnianie domu i czynności fizjologiczne – coś, z czego bohaterowie filmów czy komiksów są oczywiście zwolnieni.

W listopadzie udało mi się pojechać z uczelni do Wiednia, na podobny wyjazd co wcześniej opisywany Amsterdam. Choć już raz byłam w Wiedniu, nie udało mi się wtedy (to były krótkie dwa dni, to jest nic na takie miasto!) zobaczyć niesamowitych budynków Hundertwassera i generalnie poznać chociaż trochę to przepiękne miasto. Wyjazd był głównie skupiony na nowych obiektach budowlanych, ale zawierał też obiekty historyczne. Współczesna urbanistyka tego miasta jest zachwycająca, a nowopowstałe obiekty – naprawdę fajne. Często prześcigają się one w tym, który będzie najbardziej ekologiczny, proponując drewno jako materiał budowlany (nawet wieżowce!) czy nowoczesne systemu odzyskiwania energii. Najbardziej zachwyciły mnie dość już stare bloki z Wohnpark Alterlaa (z ogrodami na balkonach) oraz nowoczesna Ikea Auto-frei, umieszczona na Dworcu Zachodnim.

Z „małych wielkich rzeczy”: wróciłam do PC. Laptopy są fajne ze względu na ich mobilność, ale praca na nich szybko zaczyna być toporna. Mój laptop, po zaledwie trzech czy czterech latach używania, przestał być urządzeniem mobilnym ze względu na bardzo krótki czas pracy na baterii. Z drugiej strony nigdy nie był on komfortowym towarzyszem podróży – duży, ciężki, głośny. Myślę, że zdecydowana większość laptopów po chwili tak kończy. Mąż wybrał i zamówił wszystkie komponenty. Ja wyszukałam sobie monitory (wreszcie dwa! Jak ja kocham pracę na dwóch monitorach). Razem wyszukaliśmy najlepszą klawiaturę i myszkę (ta od laptopa była naprawdę zjechana), a jak wszystko dotarło, złożyliśmy w domu. Praca na takim kompie to prawdziwa przyjemność – wreszcie mogę walczyć z projektem, a nie ze sprzętem, jak to bywało do tej pory.

Trzeci semestr to same przedmioty wybieralne, więc wybrałam to, co mnie naprawdę interesowało. Najwięcej radości sprawia mi powrót do projektowania parametrycznego i zabawa „klocuszkami” we wtyczce Grasshopper do programu do modelowania 3D Rhinoceros. Oprócz tego mam jeszcze zaawansowane konstrukcje budowlane oraz wzajemne oddziaływania pomiędzy Baukultur a sustainability (nie każcie mi tego tłumaczyć). Z bardziej teoretycznych rzeczy oglądam wykłady ze zrównoważonego oświetlenia i systemów energii odnawialnej. To będzie ciekawa sesja, zwłaszcza że muszę jeszcze w niej nadrobić sierpniowy egzamin.

W międzyczasie odkryłam uczelniane centrum sportu i zapisałam się tam na basen. Basen, na który poszłam na razie tylko cztery razy, to basen olimpijski wybudowany na olimpiadę w Monachium w 1972. Obiekt jest niesamowity i dla samego budynku warto iść w nim popływać. Chciałam się jeszcze zapisać na kurs narciarstwa albo snowboardu, ale niestety nie udało mi się załapać na listę. Chciałabym kiedyś spróbować nauczyć się jeździć na nartach, ale trochę się tego boję i wolałabym iść na kurs niż uczyć się metodą błędów i błędów. Może jeszcze w tym roku uda mi się coś znaleźć. Nie chcę też kupować własnego sprzętu, ponieważ wciąż nie wiem, czy jest to coś w ogóle dla mnie.

Grudzień. Pierwszego grudnia zdałam egzamin na certyfikat DGNB Registered Professional. DGNB to organizacja odpowiadająca za certyfikację budynków pod kątem ich sustainability (serio nie będę tego tłumaczyć na polski), i zajmuje się promowaniem dobrych praktyk w budownictwie, doradztwem i szerzeniem wiedzy na ten temat. Choć certyfikat nie był mi do niczego bezpośrednio potrzebny, zdobycie go postawiłam sobie jako cel. Chciałam mieć potwierdzenie na papierze, że rzeczywiście coś umiem, że rzeczywiście mogę już powoli zaczynać o sobie myśleć jako o specjalistce w tej dziedzinie, nawet jeśli w środku czuję się jak wystraszony kurczak. Treści egzaminu to też materiał powiązany z moimi studiami a z uczelni dostałam materiały, z których mogłam się przygotowywać. Postanowiłam też przetestować metodę uczenia się fiszkami i aplikacją Anki, jednak kiedy jednego dnia dodałam sobie ponad sto długich fiszek, ich regularne nadrabianie stało się wręcz niemożliwe. Czuję, że jednak nauczyłam się czegoś naprawdę ważnego i uporządkowałam już posiadaną wiedzę. No i trzeba przyznać, że takie odznaczenie wygląda ładnie na LinkedInie, co nie? 😊

Co wygląda mniej ładnie, choć może niekoniecznie, to to, że ostatecznie zwolniłam się z pracy. Tego wszystkiego było już dla mnie za dużo. Oszczędności spokojnie pozwolą na spokojne przetrwanie sesji bez pracy, a potem chciałabym spróbować zająć się czymś w trochę innym kierunku, może zaczepić się gdzieś na uczelni. Praca w biurze architektonicznym dużo mnie nauczyła, otworzyła oczy na wiele tematów i pokazała, jak niewiele wiem i ile jeszcze przede mną drogi. Przed świętami pożegnałam się ze wszystkimi i posprzątałam swoje biurko. Nie palę jednak mostów, a nawet prawdopodobnie kilka razy tam jeszcze wrócę, aby zamknąć parę spraw. Oficjalnie jestem już jednak pełnoetatowym studentem i chcę chwilę odpocząć, albo nawet wrócić do zaniedbanych pasji i zainteresowań. Pierwszą z nich niech będzie ten blog. Ma być pisane!

Na sam koniec roku, pomiędzy świętami a sylwestrem, wybraliśmy się z mężem w podróż do Portugalii. Bardzo tego potrzebowałam. Odwiedziliśmy Coimbrę oraz Porto. Na ten temat na pewno powstanie wpis albo dwa, narobiliśmy też kupę pięknych zdjęć. Wczoraj o tej porze jeszcze byliśmy w samolocie, dzisiaj już nowy rok. Postanowienia? Żadne. Zeszłorocznych i tak nie spełniłam. Może jedno: cokolwiek się nie wydarzy, iść do przodu.

Jeśli ktokolwiek dobrnął do końca tego wpisu, chociażby przeskakując akapity i tylko łapiąc wzrokiem pojedyncze słowa… dotarł właśnie do moich życzeń noworocznych dla Was. Więc: aby nowy rok przyniósł jak najwięcej dobra i jak najmniej zła, aby kolejki zawsze były krótkie i nikt nie olewał waszych wiadomości. Abyście się czuli ważni i spełnieni, a życie miało dla Was mnóstwo sensu i dawało ogrom możliwości każdego dnia. Do następnego wpisu!