Agata urodziła się z talentem plastycznym. Od najmłodszych lat jej prace spotykały się z zachwytem rówieśników, podziwem nauczycieli, a nawet zachwytem znawców sztuki. W wieku 12 lat jej dzieła były już wystawiane w najważniejszych galeriach na świecie, a niedawno za sprzedane prace kupiła sobie luksusową willę z basenem na własnej wyspie. No dobra, przepraszam, trochę mnie poniosło. Zacznijmy jeszcze raz. Talent plastyczny nie istnieje i Agata malowała w dzieciństwie tak samo brzydko jak Ty i wszystkie inne dzieci.
Czym dłużej żyję, tym mocniej utwierdzam się w tym przekonaniu. Coraz więcej przykładów wokół je potwierdza. Ludzie, którzy kiedyś ledwo potrafili oddać na rysunku jakikolwiek obiekt, teraz bez problemu szkicują skomplikowane formy. Kiedyś siłowali się, aby rysowane krzesło w ogóle wyglądało jak krzesła, teraz w parę chwil bez problemu uchwycają piękno tego, co widzą. To samo mogę powiedzieć o sobie. Dokładnie o tym będzie ten wpis.
Czasami żałuję, że nie zachowało się aż tak wiele rysunków z mojego wczesnego dzieciństwa. Zdecydowaną większość z nich sama wyrzucałam, nie mogąc na nie patrzeć, kiedy osiągnęłam kolejne poziomy umiejętności. To tylko potwierdza, jak bardzo złe musiały one być. To, co zobaczycie poniżej to prace, kiedy już coś umiałam. To bardzo ważne, ponieważ pokazując te „dzieła” spotykam się z komentarzami „ale przecież to nie jest takie złe!”.
Rysować zaczęłam w wieku zaledwie kilku lat, jeszcze zanim nauczyłam się czytać i pisać. Od tego czasu, do powstania prac poniżej, minęło praktycznie dziesięć lat! Te prace to dzieła powstałe na początku nauki w liceum plastycznym, co oznacza że już po przejściu egzaminów wstępnych do takiej szkoły. Obecnie zdecydowana większość kandydatów do plastyka zostaje przyjętych, jednak mimo to trzeba się przygotować i narysować chociaż kilka prac na większym formacie. Oznacza to, że nie są to nawet pierwsze wielkoformatowe rysunki, które zrobiłam.
Co można o nich powiedzieć? Na pewno, że bije z nich wciąż brak doświadczenia. Nawet jeśli jakieś bryły są oddane w miarę prawidłowo, to nie ma pomiędzy nimi żadnej interakcji świateł i cieni, same powierzchnie nie reprezentują konkretnej faktury czy wypukłości. Są niedopracowane, ale jednocześnie „wymiziane” na każdym centymetrze.
Braki widać nie tylko w postrzeganiu koloru, ale także wykorzystywaniu dostępnych narzędzi. Tutaj niestety dużym minusem było stosowanie temper szkolnych i tanich pędzli, często na zwykłym kartonie. Bez odpowiednich narzędzi, bardzo trudno przeskoczyć niektóre wyzwania tworzenia. Z drugiej strony, technika pociągnięć pędzla, bez konkretnego kierunku, bezmyślnie, wyraźnie pokazuje, że mamy do czynienia z artystą-żółtodziobem. Także w ołówku brakuje konkretnej, pewnej kreski, a na jej miejscu jest poszarpane „dzierganie”, czy próby osiągnięcia światłocienia poprzez nieuzasadnioną siateczkę linii, czy – co gorsza – rozcieranie ołówka.
To co jednak nie jest aż tak widoczne dla osoby z zewnątrz, to ogrom czasu poświęcony każdej z tych prac. Mowa tutaj o 3, 6 albo nawet większej liczbie godzin na tylko jeden taki obrazek. Prace malarskie często rozpoczynałam od szkicu ołówkiem, poprawianego setki razy, oczywiście przy użyciu gumki. Potem zapełnianie powierzchni konkretnymi i długo mieszanymi farbami, zawsze zbyt małym pędzlem. Zbyt duże poświęcenie szczegółom, zwłaszcza wyraźności krawędzi, zabijało jakikolwiek „wdzięk” takich prac.
W tych pracach też kłamałam. Oszukiwałam, że widzę coś, czego zupełnie nie dane mi było dostrzec. W malarstwie tak naprawdę najważniejsza jest obserwacja i w pewnym momencie człowiek wykształca w sobie „dodatkowy zmysł”, który sprawia, że przedmioty przestają mieć swoje „domyślne” cechy, a zaczyna widzieć plamy kolorów, różnicę światłocienia. Doskonale pamiętam czasy, w których nie potrafiłam tak patrzeć. Rysując oko, umieszczałam na źrenicy białe punkty (refleksy), bo tak wskazywały tutoriale i tak wyglądało ładnie. Malując dwa przedmioty różnych kolorów, umieszczałam na jednym z nich plamy koloru drugiego, bo w szkole mówili, że przecież to się odbija. I ja udawałam, że też to widzę. A nie widziałam.
Przede mną wciąż długa droga w nauce malarstwa, jednak spojrzenie na te stare prace pozwoliło mi na refleksję nad tym, ile już przeszłam. Długie lata nauki nie poszły na marne i teraz malowanie przychodzi mi z łatwością, zabiera o wiele mniej czasu. Obecnie nie boję się przemalować czegoś, co jest wyraźnie nieprawidłowe. Kiedyś każda taka decyzja wiązała się z dylematem: czy to jest warte takiego dodatkowego wysiłku, straconego czasu i farby? Nie zależy mi też już na precyzji. Przedmioty nie muszą mieć wyraźnych granic, nie muszą być dokładnie oddane, zwłaszcza jeśli nie stoją na pierwszym planie.
Oczywiście wciąż robię błędy. Często za szybko chcę ruszyć z kolorem i anatomia gdzieś ucieka po drodze. Wciąż uczę się różnicować pracę, tak aby poszczególne jej fragmenty nabrały ważności, a aby inne nie przyciągały niepotrzebnie wzroku. A malowanie czegokolwiek innego niż martwe natury, to już temat na inny wpis. W tym chciałabym wreszcie dotrzeć to tego, co najbardziej chciałam przekazać.
Każdy kiedyś zaczyna. Nikt nie urodził się z pędzlem w dłoni, a anegdotki o artystach od urodzenia prawdopodobnie można wcisnąć pomiędzy mity. Nauka malowania czy rysowania wymaga bardzo dużego zaangażowania i wielu lat. Łatwo po drodze zrezygnować, a winę zrzucić na „brak talentu”.
Łatwo też wmówić sobie, że komuś przyszło coś o wiele łatwiej, czy nawet w ogóle automatycznie. Że od początku miał dar, którego Tobie natura czy bóstwo oszczędziło. Mogę się jednak założyć, że w większości takich przypadków po prostu nie znasz całej historii. W rzeczywistości ten ktoś poświęcił o wiele więcej czasu, niż możesz sobie wyobrazić, na dojście do miejsca, w którym jest obecnie.
Innym problemem jest to, że wiele osób lubi mówić o sobie utalentowany / utalentowana. Punktuje to u pracodawcy, wzmacnia poczucie własnej wartości, sprawia że ktoś wydaje się mieć coś, czego nie znajdziesz u „konkurencji”. Jednocześnie argumentuje za istnieniem granicy, której ta druga osoba, ta nieutalentowana, nigdy nie będzie w stanie przeskoczyć. Ja chcę tę granicę zburzyć, czy po prostu pokazać, że nie istnieje.
Jeśli teraz nie możesz patrzeć na swoje prace, pomimo wielu spędzonych nad nimi godzin, nie oznacza to, że tak już zostanie. Spokojnie ćwicz dalej, próbuj podejść wiele razy do tego samego problemu malarskiego, spróbuj mniej machać pędzlem a więcej myśleć, obserwować. Mogę się założyć, że po dłuższym czasie będzie widać efekty.
Ja wciąż się uczę, ale naprawdę pociesza mnie perspektywa, że za każdym kolejnym dziełem, będzie coraz lepiej. A talent? Talent jest przereklamowany. W mojej drodze dostałam mnóstwo pomocy i dobrych rad od ludzi, którzy już podobną mają za sobą, albo po prostu są kilka kroków przede mną. Do części rzeczy sama doszłam, analizując swoje błędy i robiąc tak wiele prób, że któraś w końcu okazała się sukcesem. Niczego natomiast nie zawdzięczam magicznemu darowi, który spadł mi z niebios. Nigdy nie obudziłam się, twierdząc że od dzisiaj umiem malować. A jak malowałam za dzieciaka, wolicie nie wiedzieć.
Dobrze, przyznaję, wiele rzeczy ma wpływ na tempo czy skuteczność nauki. Są to przede wszystkim: zaangażowanie, dostępne narzędzia, dostępne źródła wiedzy, w tym pomoc ze strony innych osób. Ale to samo można powiedzieć o matematyce, o językach obcych, o nauce programowania. Porównałabym nawet sztukę ze sportem, jednak w sporcie ogromne znaczenie mają uwarunkowania biologiczne – niski człowiek prawdopodobnie nie zostanie koszykarzem roku, a „grubokościsty” nie wygra w turnieju skoków narciarskich. Poza takimi przypadkami jednak liczy się zaangażowanie, motywacja i samodyscyplina. W sztuce identycznie.
Będąc już gdzieś w środku tej drogi, często obserwuję nie tylko tych, którzy potrafią więcej ode mnie, ale również początkujących. To co widzę, to podobne błędy, jakie ja popełniałam lata temu. Podobnie pewnie profesjonaliści patrzą na moje dzieła. To doskonale znany im wcześniejszy etap wtajemniczenia.
Najlepiej jest jednak porównać własne prace. W końcu nikt tak jak ja, nie zna całej historii, której na pewno nie dałoby się streścić jednym słowem na „t”.