Co się działo dalej z moim domkiem

Sesja po trzecim semestrze wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Problemem nie była liczba egzaminów ani ich trudność a zbyt duża ilość czasu wymagająca skupienia. Praktycznie od samego początku stycznia byłam zabiegana i ledwo udawało mi się znaleźć czas na chwilę rozrywki czy odpoczynku. Chociaż ogólnie ten semestr był dla mnie o wiele lżejszy od poprzednich, postanowiłam podejść do niego nieco ambitniej. W końcu co to za satysfakcja „ledwo zdać”?

Ambicja ma to do siebie, że sprawia ogromną przyjemność, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem, natomiast potrafi doprowadzić do czarnej rozpaczy, gdy sprawy przybierają inną kolej rzeczy. Jako że obiecałam ograniczyć narzekanie na tym blogu do niezbędnego minimum, dzisiaj zaprezentuję efekt końcowy projektu, z którego jestem naprawdę zadowolona (choć gdyby świt przed dniem oddania nie zaciągnął mnie do drukarni, pewnie w nieskończoność otwierałabym pliki plansz, poprawiając drobne niedociągnięcia).

Czytelnicy tego bloga być może pamiętają, że pod koniec listopada opublikowałam post Mój pierwszy domek jednorodzinny. Od tego czasu projekt ten trochę dojrzał, a z pierwotnej formy nie zostało już prawie nic. W wersji, którą oddałam do oceny, da się jednak odczuć tę samą ideę, którą opisywałam na początku: dom podzielony na dwie części, połączone ze sobą reprezentacyjną i widoczną w całości od zewnątrz klatką schodową. Co się zmieniło? Może po kolei.

Zacznę od tego, że Google Sketch Up nie jest moim ulubionym programem, a nawet nie drugim w hierarchii ulubioności. Wymodelowanie budynku na nowo wydawało mi się koniecznością, ale strasznie topornie szło mi zarówno w AutoCADzie, jak i 3DS Maxie. W tej smutnej sytuacji na drodze stanął mi Revit – program z rodziny Autodesku, a więc dostępny za darmo na niekomercyjnej licencji studenckiej. Zakochałam się w nim od pierwszego włączenia. Nawet nie musiałam uczyć się jego obsługi – po prostu siadłam i na nowo wymodelowałam swój dom. Jak nie uwielbiać tak intuicyjnego narzędzia?

Potem zaczęła się zabawa. Renderowałam co popadnie, szukałam mebli i obiektów pasujących nawet do tych pomieszczeń, które nie miały szans zmieścić się na planszach. Czułam się, jakby ktoś dał mi bon do Ikei na kilkadziesiąt tysięcy, co najmniej. Niby projektować można i w Simsach (nie znam ostatniej części tej gry, więc nie mam pojęcia, do jakiego stopnia rozwinęły się w niej możliwości od czasów, kiedy miało się trzy łóżka i cztery szafy do wyboru). Wydaje mi się jednak, że nie da się na poważnie identyfikować z projektem zrobionym w tak ciężko do opisania nieprofesjonalny sposób. W Revicie natomiast zdecydowanie da się poczuć tworzenie – zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niektóre etapy projektowania potrzebowały wiedzy lekko wykraczającej poza odróżnienie ściany od stropu.

Istotnym jest też to, że już przy modelowaniu pojawiły się pierwsze zapowiedzi projektu budowlanego. Postanowiłam przyłożyć się trochę bardziej i zadbać o odpowiednie uwarstwienie poszczególnych ścian, stropów czy dachów. Dzięki temu było mi później o wiele łatwiej ruszyć z częścią budowlaną mojego domku. A było to coś, co nie dawało mi spać odkąd wizja tworzenia prawdziwego obiektu budowlanego stała się rzeczywistością. Mogę się założyć, że nie jestem jedyną osobą z roku, której na tym etapie wylazły na wierzch wszystkie niedoskonałości projektu. Niektóre fragmenty wydawały się wręcz nierozwiązywalne. Ehh, zachciało mi się niezwykłego i nietypowego domu, teraz muszę myśleć jak wpiąć strop międzykondygnacyjny w połać dachu skośnego, tak aby mógł po tym chodzić człowiek, nie spadając po drodze na piętro niżej, ciągnąć za sobą krokwie, jętki i inne elementy konstrukcji drewnianej.

Najgorsza jednak była walka z czasem. Ciągle miałam wrażenie, że coś dałoby się zrobić lepiej, że zbyt mało uwagi poświęciłam na retusz wizualizacji, część budowlaną, wyklejenie jakoś lepiej makiety budynku. Czułam, że ten projekt był dla mnie ważny i że zależy mi na tym, aby był jak najlepszy – a nie jedynie zaliczony. Po wydrukowaniu oczywiście było widać, że termin mnie prześcignął – nie zauważyłam, że skala wymiarowania na ostatniej planszy jest o wiele za duża, a jedna z wizek nie miała ustawionego 100% krycia. Bardzo nie lubię usilnie szukać argumentów, dlaczego coś tego typu miałoby być celowym zabiegiem, dlatego cieszę się, że zwykłych projektów semestralnych nie trzeba bronić przed komisją.

Teraz, kiedy minęły już dwa tygodnie odkąd mam to już za sobą, widzę całą masę niedociągnięć projektu. Czy ten dom mi się tak właściwie podoba? Jest dobrze zrobiony, ma w miarę poprawne wizualizacje, a część budowlana chyba nie wykazuje rażących błędów… ale trochę nie mogę już poczuć takiego przywiązania. Myślę, że teraz zaprojektowałabym go zupełnie inaczej – pewnie jako trochę bardziej zwartą bryłę, z inaczej rozwiązanym układem pomieszczeń i mniej problematycznym zadaszeniem. Pewnie poszukałabym sposobów na lepsze zagospodarowanie reszty działki, na ozdobienie ścian, na wykorzystanie podłóg w jakiś ciekawszy sposób.

Po oddaniu projektu trochę bardziej zaczęłam interesować się wnętrzami. Coraz częściej oglądam strony z przykładami rozwiązań dobrych i złych. W przypadku tych pierwszych czasem tak trudno rozpoznać, czy coś jest zdjęciem, czy wizualizacją. Naszła mnie myśl, aby też spróbować pobawić się kiedyś w dekorowanie. Nawet nie łudzę się, że w nieodległej przyszłości będę mieć cztery ściany na własność, aby móc poszaleć z wiertarką i umieścić na nich obrazy, półeczki i inne „wypełniacze”. Na szczęście mam komputer, nieskończoność świata wirtualnego, pozwalającego na o wiele więcej niż jakikolwiek sklep meblowy. Ach gdyby tylko mieć jeszcze czas…

A tak się prezentują moje plansze: