Jakiś czas temu trafiłam gdzieś w Internecie na ankietę pytającą społeczność, czy istnieje polska szkoła architektury, czy może jednak każdy architekt-Polak prezentuje swój indywidualny styl. Co mnie zdziwiło, zdecydowanie więcej osób wybrało drugą odpowiedź. Zupełnie tak, jakby czytelnicy tego portalu czerpali swoją wiedzę z magazynów architektonicznych a nie z tego, co praktycznie codziennie mijają na ulicach polskich miast.
Oczywiście nie twierdzę, że Polacy nie znają się na architekturze. Nawet teraz na świecie powstaje wiele godnych szczerego podziwu obiektów zaprojektowanych przez reprezentantów naszego kraju. Niestety, w samej Polsce, czasy największej rozbudowy minęły 30-40 lat temu i chociaż wciąż powstają nowe osiedla, to najbardziej charakterystycznymi elementami krajobrazu są betonowe koszmarki z wielkiej płyty, które miały zapewnić mieszkańcom dach nad głową na kilkadziesiąt lat, a nic nie wskazuje na to, aby nie miały przetrwać stu czy nawet więcej.
Sama idea była prosta – umieszczenie jak największej liczby rodzin w raczej dogodnym miejscu, przy okazji oszczędzając przestrzeń poprzez zastąpienie podwórek placykami z drzewkami i ławeczkami. Wszystko przemyślane pod kątem urbanistyki i projektowania zieleni, tylko mieszkańcy być może potraktowani nieco zbyt masowo – ale to nie miało znaczenia. W krótkim czasie w chyba każdym mieście Polski wyrosły wielkie płyty. Udało mi się znaleźć informację, że zostały one dość entuzjastycznie przyjęte przez nieprzywykłe do udogodnień społeczeństwo. Tym bardziej, że oferta mieszkań była szeroka – od zaledwie kilkurodzinnych imitacji kamieniczek do ogromnych falowców, obok których nie dało się przejść obojętnie.
W całym tym modernistycznym duchu PRL-owskiego budownictwa zaginęła jednak główna idea nowoczesnego projektowania. Wielkie płyty wcale nie nadrabiały swojego zniechęcającego wyglądu większą funkcjonalnością. Wydawałoby się, że ich twórcy potraktowali je jako tymczasowe eksperymenty, zaś przypadek sprawił, że owoce tych działań stoją do dziś, wywołując w ich mieszkańcach chyba wszystkie możliwe uczucia.
Bloki z lat 60. i 70. charakteryzują się zadziwiającymi rozwiązaniami architektonicznymi. Czasami nie wiem, czy śmiać się z nieudolnej kompozycji wnętrza, czy raczej współczuć mieszkańcom, którzy muszą na co dzień znosić dziwactwa typu doświetlanie kuchni poprzez okno w ścianie między nią a pokojem dziennym, czy klatki schodowe z tajemniczą przestrzenią pomiędzy biegami, zbyt dużą na usytuowanie w niej windy, a z powodu otoczenia ze wszystkich stron przejściami, pozbawioną możliwości rozmieszczenia w niej nowych mieszkań.
Co więcej, polska szkoła kiczu najprawdopodobniej nie mogłaby pozostawić typowego dla powojennej architektury wielkopłytowej minimalizmu i oszczędności dekoracji, bez dodania orientalnych fryzów nad wejściami do bloków lub wpychania luksferów w każdym możliwym kącie. Co nowsze posadzki świecą brokatem a instalacje nawet nie próbują się ukryć – wręcz przeciwnie – z mieszkań wystają całe pęki anten – dla Polsatu, dla Netii i kilka starszych, nieużywanych, ale szkoda wyrzucić.
Luksfer. Źródło
Same fasady można podzielić na dwa gatunki: szare, brudne, pomazane zabytki oraz te okrzyki radości wesołych projektantów, odnowione „po polskiemu” styropianem i farbką z palety pożyczonej od producenta bielizny. Geometryczne wzory i podziały – najczęściej róż majtkowy na klatce i siateczka błękitu skarpetkowego i fioletu pidżamowego na części mieszkań. Wszystko to wzbogacone widocznymi spod tynku dziurami i krawędziami płyt styropianowych.
Puste krótsze ściany bloków wydają się być podobraziem dla współczesnej popkultury. Od tagów mówiących o ciężkim życiu młodego mieszkańca blokowiska, poprzez piękne (choć nie zawsze) murale dzielące się kolorową wizją istnienia aż do reklam suplementów diety niezbędnych do przetrwania w XXI wieku. To wszystko połączone z wyskakującą przez okna egzystencją mieszkańców – ich rozwieszoną do wyschnięcia bielizną, dźwiękami wychodzącymi z telewizora i ubikacji, zapachami obiadu, papierosów i nieproszonych gości na klatkach – daje tylko część przedstawienia klimatu blokowiska. Sam opis nie wystarczy aby w pełni to wszystko ująć.
Zabraknie w nim tego uczucia, kiedy czeka się na jednoosobową windę, zaprojektowaną tak aby nie modyfikować po drodze trasy, dodając kolejne przystanki. Nie będzie też w stanie przekazać, jak to jest wnosić codziennie siatki z zakupami, otwierając po drodze zardzewiałe zamki w czterech kolejnych parach drzwi. Opis nie przedstawi dobrze spaceru często klaustrofobicznym korytarzem, gdzie przez mijane drzwi i ściany prawie bez oporu przesącza się intymność mieszkańców.
Kilka akapitów nie wystarczy aby zaprezentować bloki, które z daleka wyglądają jak poustawiane klocki, a z bliska okazują się zamaskowanymi za pomocą pasteli, rozsypującymi się ruinami. Tylko, że to nie jest potrzebne – taki widok jest chyba wszystkim znany i pozostanie jako typowy miejsko-podmiejski krajobraz jeszcze przez długie lata. Nie zdziwiłabym się nawet, gdyby do tego stopnia utwardził się w świadomości Polaków, że nowopowstałe osiedla powróciłyby wizualnie do takiej formy – nawet w spóźnionej w Polsce epoce szklanych fasad.