O złym i mrocznym postanowieniu

Wreszcie zakończyła się sesja na studiach. Był to dla mnie dość ciężki czas, choć nie powiedziałabym, że olewałam naukę w poprzednich miesiącach. Po prostu tak już jest – egzaminy są zawsze najgorsze dla „średniaków”, bo najlepsi studenci dostają zwolnienie z pisania, a najgorsi nie są nawet dopuszczani. Kiedy więc stanęłam przed wyzwaniem zgromadzenia w aktywnej pamięci tymczasowej materiału z całego roku (a przynajmniej semestru), codziennie z innego przedmiotu, to zaczęłam czuć się, jakby ten biedny mózg nie siedział wygodnie w czaszce a przypadkiem trafił do pralki – i bynajmniej nie takiej studenckiej, którą się włącza najwyżej raz na tydzień.

Czasem przeraża mnie ilość niezbędnej wiedzy na studiach. Wcześniej wydawało mi się, że jedynym prawdziwym wyzwaniem dla studenta będzie pozyskanie odpowiedniej liczby zleceń (w przypadku mniej internetowych: rozdanie odpowiedniej liczby ulotek) aby było na frytki z Biedronki i na mieszkanie. Jak się okazało, samo studiowanie zaczęło wymagać o wiele więcej. A ja tak bardzo nie chciałabym skończyć na wyciskaniu resztek z portfela na poprawki albo gorzej. Dlatego, kiedy okazało się, że w sumie to przejście przez ten semestr może nie pójść tak gładko jak przez poprzedni, założyłam sobie jedno postanowienie: od drugiego tygodnia czerwca nie poświęcę ani chwili przyjemnościom, a przyłożę się do nauki i prac zaliczeniowych – tak aby w wakacje móc sobie odpocząć.

Nie wiem, jak często ludzie stawiają siebie przed podobnymi misjami. Dla mnie taki plan wydawał się drogą prosto do sukcesu i z założenia miał sprawić, że z nadmiaru wolnego czasu napisze bardzo ładnie wszystkie egzaminy. Niby chwila poświęcona dowolnemu dziełu kultury to góra parę godzin – ja niestety jestem istotą nadwrażliwą i zbyt łatwo pozostaję przy czymś myślami na o wiele dłuższy czas. Aby podczas patrzenia się na wesołe całki nie rozważać możliwości dalszego ciągu akcji jakiegoś utworu, po prostu na (wydawało mi się) niedługi czas zadecydowałam wywalić wszelkie przygody nie-własne ze swojego życia.

Swoje postanowienie spełniłam. Odłożyłam na bok wszystkie książki, wyczekujące w kolejce do przeczytania, lista filmów i seriali obrosła chwastami (co można rozumieć jako: filmy i seriale zaginęły w gęstwinie notatek i pomocy dydaktycznych z Internetów), Steam już nie pamiętał ostatniej aktualizacji a iPodzik naładowanej baterii. Na blogu od końcówki maja nie pojawił się ani jeden wpis, a fejsbukowe dyskusje na jakiś czas straciły jeden głos – choć w tym przypadku akurat nie wpłynęło to na nic i na nikogo. Na Twitterze jeszcze co jakiś czas zamieszczałam te śmiesznej długości wypowiedzi – tak aby już zupełnie nie stracić kontaktu ze światem.

Prawie miesiąc takiego „masochizmu” przetrwałam. Czy było warto? Absolutnie nie.

Początkowo wizja, że jeśli tylko pięknie napiszę wszystkie egzaminy i oddam prace zaliczeniowe, będę mogła wreszcie dokończyć Grę o Tron, przeczytać te wszystkie książki i tak dalej, motywowała do działania. Dwa tygodnie później czułam już, że to samo myślenie doprowadziło jedynie do ciągnięcia się sesji w nieskończoność – ale było już wtedy za późno. Te kilka dni przed matmą, geometrią wykreślną i historią architektury były dla mnie kluczowym czasem w nauce. Mam zbyt kiepską pamięć, aby polegać na umiejętnościach sprzed tygodni czy miesięcy.

Decyzja o odstawieniu kultury była tym bardziej zła, że zabrała mi z życia kontrolę nad czasem wolnym. Jasne, mniej godzin marnowałam na nie-naukę, a z braku innego zajęcia w momentach szczególnego zmęczenia, siadałam jeszcze raz do zadań i z trudnością skupiałam się na ich rozwiązywaniu. To był jednak czas podwójnie marnowany na nieefektywną naukę i wytracanie resztek energii. Dodatkowo, kiedy skończył mi się rozpęd płynący z utworzenia ambitnego postanowienia (no bo co jeszcze dodaje tyle energii co samodzielnie wyznaczona sobie misja – zwłaszcza taka wymagająca ofiar?), stałam się powolnym zombiakiem, który tylko marzył, że pewnego pięknego dnia nagle znajdzie się na przystanku, najbliższy autobus będzie za pół godziny, a on się zorientuje, że pomylił notatki z HAPu z ciekawą książką…

Na koniec: jak to postanowienie zaowocowało? Efekt niestety oddalił się od celu całej misji. Mechanika i tak czeka na mnie w swojej wrześniowej pieczarze i niestety towarzyszyć jej będzie złowroga geometria wykreślna. Jeśli belki i kratownice nauczą się przez wakacje rzucać cienie własne, rzucone i wzajemne, to chyba już powinnam zacząć zbierać amunicję.