Przekulturowanie

Odkąd mieszkam w dużym mieście, praktycznie codziennie zadziwia mnie, jak wielu ludzi może dzielić tak skupioną przestrzeń. Autobusy i tramwaje jeżdżą wypchane po brzegi niekończącymi się istnieniami, śpieszącymi do pracy, na uczelnię, do szkoły, czy powracającymi do domu, gdzie z kolei natkną się na jeszcze więcej osobistości. Podobno świat jest mały, a każdy człowiek zna innego za pośrednictwem co najwyżej pięciu kolejnych znajomych na Facebooku. Idąc ulicą dużego miasta można odnieść zupełnie przeciwne wrażenie. Można pomyśleć, że ludzi jest nieskończoność.

Każdy przedstawiciel tego bezmiaru gra w swoją własną grę – nikt nie jest statystą na planie swojego życia. Większość chce się wyróżnić, aby zwiększyć prawdopodobieństwo zaistnienia w historiach innych. Tatuaże, kolor włosów, styl bycia – to tylko pierwszy sygnał, że uważa się siebie (słusznie, oczywiście) za innego od wszystkich wokół. Potem pojawiają się pasje, codzienne zajęcia, cele w życiu. Nikt nie „posprząta po sobie” świata w stu procentach, choćby postawił sobie dokładnie taką misję. Każdy człowiek jest odbiorcą i autorem.

Czasem urasta we mnie przekonanie, że na świecie jest zbyt wielu ludzi, twórców kultury. Nie chciałabym, aby ktokolwiek pomyślał, że proponuję w tym wpisie ograniczenie możliwości twórczej komukolwiek, nic z tych rzeczy. Nie zamierzam się też w nawet najmniejszym stopniu przyczyniać do zmniejszenia populacji ludzi. Bliższa jestem stwierdzeniu, że przydałoby się parę dodatkowych światów, które mogłyby uwolnić ten jeden od zapełnienia.

Bo jest od czego uwalniać. Mówi się o konsumowaniu nieskończonych ilości wszystkiego przez człowieka, podczas gdy tak naprawdę konsumenci nie wyrabiają z wykorzystaniem tego, co oferują producenci. Ci drudzy zaciekle toczą wojnę o klienta, czego bezskutecznie starają się nie dać po sobie poznać. Sam twór nie jest już całością produktu – jest wręcz małą częścią, będącą jedynie pretekstem dla całej otoczki marketingowej wokół. Gdyby Apple sprzedawało osmarkane chusteczki sygnowane logiem, w cenie kilkuset złotych, albo gdyby w katalogu Ikei znalazły się puste opakowania po czipsach, nazwane zmyślnym i zgrabnym szwedzkim słowem i opisane Futurą Verdaną – to z całą pewnością znalazłoby się grono, które umieściłoby w swoim koszyku tego typu produkt. Co się jednak dzieje, kiedy ktoś nie jest znaną marką, a nazywa się Jan Kowalski i mieszka przy ulicy Randumowej w Warszawie? Wtedy jest się jednym z nieskończonego grona ludzi, którzy chcieliby cokolwiek osiągnąć, komukolwiek się spodobać, w dowolny sposób zasłynąć – a wychodzi jak zawsze.

Często słyszę krytykę wobec jednodniowych gwiazd, sław znanych z jednego utworu. Mogę się założyć, że duża część oceniających, to osoby, które nie chcą „zajrzeć głębiej” i sprawdzić, czy aby przypadkiem to konkretne dzieło nie jest jednym z wielu tworów danego artysty. Być może cudowne przypadki się zdarzają, może ktoś kiedyś przechodząc koło płótna potrącił wiadro z farbą i akurat obok przejeżdżał właściciel największej galerii sztuki w okolicy… prawda jest jednak taka, że mało kto osiąga sukces swoim pierwszym dziełem. Co więcej, zwycięstwo to na ogół różni się od porażek danego artysty w większej mierze ilością farta niż różnicą umiejętności i doświadczenia. Do czego zmierzam wskazując na te aspekty? Jedynie do tego, że „sławy jednego utworu” często mają bogatą i rozmaitą twórczość, z której mało kto zdaje sobie sprawę, ponieważ pozbawiona jest tej całej otoczki medialnej, w którą obrasta utwór z narastającym tempem w okresie swojej świetności.

Smutną prawdą można nazwać fakt, że naprawdę trudno jest dostać swoje pięć minut. Kiedy praca, której poświęciło się kumulowane miesiącami pokłady kreatywności spada z 98 na 317 miejsce top1000 listy „last hour” na znanym portalu, można poczuć na sobie nieprzyjemne skutki nadmiaru twórców kultury.

A jeden sukces ciągnie za sobą potrzebę następnego. Jedna praca dostała swoje pięć minut? Kolejnej należy się cały dzień, a jeszcze późniejszej osobny fanpage na Facebooku. I na tym również nie można poprzestać, ponieważ chyba trzeba by było rozpętać kolejną wojnę światową, aby zostać znanym na całym świecie wśród szerszego grona niż zainteresowani tylko jedną dziedziną. No bo kto na przykład kojarzy Liebeskinda? Ceniony architekt współczesny, który ma w swojej twórczości masę ogromnych realizacji. Kto słyszał nazwisko Miyazakiego? Reżyser japońskich filmów animowanych, które podbiły serca milionów widzów. W szkołach dzieci mają trudności z odróżnieniem Mickiewicza i Sienkiewicza. A co z ludźmi, którzy przyczynili się do rozwoju społecznego, co z wynalazcami? Na nazwiska większości z nich najłatwiej natrafić klikając na „losuj artykuł” na Wikipedii.

Życie jest za krótkie a dysk twardy w mózgu za mało pojemny, aby upchnąć całą tę wiedzę o wszystkich, którzy na to zasłużyli. Trudno być odbiorcą kultury, kiedy nie jest możliwe dostateczne jej poznanie, aby mieć skalę do porównań. Tak łatwo zachwycić się czymś, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że gdzie indziej ktoś inny zrobił to samo – ale lepiej. Nie da się poznać wszystkich dzieł, bo jest ich za dużo. Kultury jest za dużo.

Cały świat jest zasrany ludźmi. Człowiek nie chce być sztafażem. Każdy posiada to swoje jedno życie i większość nie pozwoli mu się zmarnować. Jak nie naprodukuje owoców twórczości, to chociaż spróbuje spędzić czas jak najprzyjemniej. Wykorzysta w tym celu standardowe rozrywki – kino, imprezy, pozostawianie pieniędzy w galeriach handlowych czy turystyka. Ludzie dbają o to, aby paleta ofert była zawsze jak najbogatsza.

Kiedy byłam mała, jednym z moich największych marzeń było wybrać się w podróż dookoła świata. Wyobrażałam sobie niekończące się łańcuchy górskie wolne od ręki człowieka, antyczne zabytki pozostawione same sobie i polne drogi bez odcisków stóp na ziemi. Miasta i stolice interesowały mnie w mniejszym stopniu, choć przedstawione na obrazkach, miały ten niezwykły klimat opustoszałych. Po takim „świecie ze zdjęć” chciałam podróżować. Na szczęście, lub nie, jeszcze przed pierwszym zagranicznym wyjazdem (pominę jeden plener w małym miasteczku w Czechach obok polskiej granicy), Internet uderzył mnie w twarz ponurymi zdjęciami zabytków, zatytułowanymi „expectations vs reality”.

Wynika z nich na przykład, że ludzie nie mieli oporów, aby zamieszkać w egipskim Mieście Umarłych, pod samymi piramidami. Albo, że na Akropolu w Atenach najwięcej przestrzeni zajmuje kolejka chętnych do pooglądania obiektów. Smutne jest to, że idąc ulicą przeciętnego większego miasta, nawet w Polsce, chcąc coś sfotografować trzeba się nie wiadomo jak bardzo gimnastykować, aby nie umieścić na zdjęciu często nieciekawych i niepasujacych do kompozycji ludzi – mistrzów drugiego planu. Z pewnością jest masa miejsc mniej znanych – a równie (jeśli nie bardziej) ciekawych – jak jednak na nie natrafić?

Czy może nadszedł najwyższy czas, aby pogodzić się z tym, że idealne krajobrazy nigdy nie istniały poza wyobraźnią ludzi?

Ten wpis był kontynuacją i nawiązaniem do: http://nietransparentnie.pl/2013/08/20/o-nie-byciu-nikim/