Ten post miał powstać kilka razy, jednak za każdym kolejnym uznawałam, że jest niezgodny z programem bloga. Przecież tak szczytnie zakładałam: nie będę wrzucać na bloga smętów, emowywodów i paplaniny o czymś, co nikogo nie interesuje. Rzeczywistość jednak uderza z drugiej strony i mówi: przecież i tak nikt tego nie przeczyta. Choćbym wyprodukowała niezwykle ważny dla mnie tekst – taki który potencjalnie miałby ponawracać każdego kto chociaż zobaczy kawałek pierwszego zdania… Nie, nieistotne. Nawet jeśli pomimo wszystko znajdzie się dostatecznie dużo osób, aby można było powiedzieć, że „ten wpis został przeczytany”, co to zmieni? Nie chcę nawracać Polaków, nie oczekuję od nich już chociaż minimalnych oznak inteligencji. Niech będą sobie burakami, jeśli takie życie im odpowiada. Niech żyją sobie w błogiej nieświadomości, że ich działania mogą kogoś skrzywdzić i że ich pojmowanie świata zatrzymało się na wiedzy wyniesionej przez pokolenia ze średniowiecza. Nie chcę nikogo zmuszać do myślenia – zwłaszcza, że osoby które w ogóle tu trafią raczej nie byłyby targetem takiego nacisku. Nie mówię, że nie trzeba szerzyć mądrości wśród narodu. Trzeba. Ale niech robią to osoby, które posiadają wiedzę i autorytet a nie dziewczynki, które kiedyśtam wpadły na pomysł aby założyć bloga.
Dzisiaj chciałabym napisać o byciu nikim. Nie wiem, czy to wewnętrzny antykonformizm, objawiający się czasem w mimowolnym wyszukiwaniu treści z którą się nie zgadzam, czy czysty przypadek, ale ostatnio bardzo często natrafiam na wypowiedzi mówiące o tym, że jest coś złego w tym, że nagle każdy chce być „kimś”. Pokolenie Ko-Mu-Na (Wy wymyślacie dziwaczne nazwy na obecną młodzież, ja się jedynie odwdzięczam) narzeka, że kiedyś ludzie zaczynali pracować już po podstawówce, a na studia szli tylko nieliczni i taki system był lepszy od obecnego. Ponoć obecni 20-latkowie są roszczeniowi, chcą być wielkimi artystami, „im się należy” i w ogóle każdy z nich to celebryta, prawdziwa indywidualność, mistrz w swoim fachu. Bloger, fotograf, poliglota, rysownik, programista, posiadacz wiedzy absolutnej odnośnie budowy okrętów wojskowych, muzyk, poeta, fotomodelka, twórca biżuterii z części od starych zegarków, kucharz, „składacz” komputerów z wraków z Allegro. Ponoć to źle, że społeczeństwo jest coraz bardziej ubogie w „specjalistów od machania łopatą”.
A według mnie, to bardzo dobrze że tak jest. Każdy ma tylko jedno to swoje życie, więc przykro by było powiedzieć komuś „na moim terenie jest już pięciu malarzy, więc ty idź być randumem bo tych brakuje w gospodarce”. A w dobie Internetu, kiedy interesujących rzeczy jest mnóstwo, pozostanie tą słynną „kurą domową” wydaje się być wręcz przeciwieństwem atrakcyjności. Trochę nie rozumiem osób, które wybierają taką ścieżkę życia: założyć rodzinę, spłodzić potomstwo, zbudować dom i w nim spokojnie mieszkać, oglądając seriale na Polsacie. Ale nie uważam ich wyboru za jakiś uwłaczający – po prostu widzę w tym trochę prymitywizmu i ślepego podążania za utartymi „prawidłowościami”. Nie chciałabym tak skończyć.
Oczywiście na świecie jest za dużo ludzi, aby tak nagle stać się „najlepszym z najlepszych” w całym tym ogromie. Nie na tym polega to, o czym chciałam napisać. Ostatnio po prostu doszłam do wniosku, że artystą (będę pisać na podstawie „artysty” a Wy podstawcie sobie dowolny inny tytuł) nie jest ten, kto osiągnął globalną sławę, a ten kto jest za takiego postrzegany w gronie znajomych. Bo jeśli zawęzić swoje aspiracje do właśnie takiej grupy, to nagle wystarczy znać dwa i pół języka obcego aby być uznanym za poliglotę. I czyż to nie jest satysfakcjonujące? Jak dobrze by było dostać chociaż lokalnie tytuł takiej rangi.
Tymczasem co jeśli z jednej strony za wszelką cenę nie chcesz zostać nikim a jedyne co Ci w życiu wyszło to order Dzielny Mały Pacjent, który dostałeś w drugim semestrze starszaków podczas wizyty kontrolnej u lekarza rodzinnego? Taki życiowy standard: za jaką dziedzinę się nie weźmiesz, zawsze będziesz krok za podium. Co zrobisz, to zawsze będzie „nawet spoko”, albo „może być” – nigdy nic ponad to. Jeśli mam prawo obarczyć winą za moje trudności motywacyjne kogoś innego niż siebie (a mam, bo to mój blog), to będzie to właśnie sens dwóch poprzednich zdań.
Przypomina mi się jak pisałam CV. Zdecydowaną większość czasu zajęło mi wypisywanie tych nieszczęsnych „zainteresowań”. Potrzebowałam co najmniej trzech podpunktów, bo kartka wyglądała dość biednie, kiedy może i w umiejętnościach jakaś lista się zebrała, ale zarówno doświadczenie jak i edukacja świeciły pustkami, co trzeba było jakoś wizualnie zatuszować. No bo co mogę zaliczyć do zainteresowań? Dobra, jest sztuka wszelakiego rodzaju – choć jeszcze kilka miesięcy temu padały słowa hejtingu ostatecznego pod adresem tworzonej ówcześnie pracy dyplomowej. Szukałam więc celu w samej grafice warsztatowej – tą jednak udało się dostatecznie obrzydzić mi pewnej pani, a skoro wystarczyła do tego jedna niewłaściwa osoba, to oznacza, że jednak to nie była właściwa droga.
Czy mogłabym nazwać siebie blogerem – tak bardziej oficjalnie? Z całą pewnością nie. Popisuję tu co jakiś czas, mając nadzieję że ktoś to czyta. Bardziej jest to efekt konieczności wyrzucenia z siebie jakiejś myśli niźli chęć jakiegoś błyskania w social media. Nie chcę roztaczać wokół siebie tej całej „aury zajebistości” – raczej idę w kierunku stworzenia małego kąciku narzekania eV – z preferowalnie kilkudziesięcioosobowym gronem czytelniczym. Chociaż blog jest dla mnie bardzo ważny, nie jest jakąś integralną częścią mojego życia. Bardziej jest jak piesek czy dziecko niż ręka lub noga. Chyba nie mogłabym tworzyć wpisów codziennie.
Obecnie pracuję jako grafik, ale od wieków powtarzam, że grafikiem nie będę. Projektowanie, tworzenie gówienek w Photoshopie/Illustratorze czy Corelu to coś co się przykleiło do mojego życia i jakoś tak zostało. Grafika jest dla mnie zawodem a nie pasją. Jest czymś, czego się nauczyłam aby mieć na ziemniaki. Chyba w tym momencie nie jestem się w stanie nią zainteresować od tej bardziej hobbystycznej strony – zwłaszcza że przez parę ostatnich lat właśnie to było najbardziej zawodzącym zajęciem, za jakie się w miarę regularnie zabierałam.
A więc pozostaje mi bycie nikim. Jako iż „tonący brzytwy chwyta”, zaczęłam szukać obiektu zainteresowania w pisaniu opowiadań (nie wyszło), programowaniu (mam na myśli „jQuery for dumbs”, żeby nie było że coś poważnego), szyciu pluszaków (powstały cztery, z czego tylko jeden był reprezentatywny), tworzeniu komiksu Internetowego, napisaniu własnej książki, nauczeniu się porządniej tego nieszczęsnego angielskiego (tyle przegrać), zrobieniu sobie portfolio (dla samego portfolio), tworzeniu animacji, nawet w fotografii. Szukałam celu w czymś, co jest „gotowcem” jeżeli chodzi o rozrywkę – w czytaniu książek (to wychodzi, ale czasu wiecznie brak), w oglądaniu filmów (z tym gorzej, bo co drugi nudny i na siłę), w graniu w gry komputerowe (okazuje się, że mało co działa na moim laptopie) i planszowe (nie ma ktoś pożyczyć jakiegoś człowieka do wspólnej rozgrywki?). Okazało się, że jestem nudnym człowiekiem, bo nie mam żadnych zainteresowań.
Grafika, sztuka (lub szerzej – kultura), Internet. Czym dłużej żyję, tym mniej sensu w trzymaniu kredensu. Muszę coś wymyślić. Chociaż nie istnieje coś takiego jak talent (o czym jestem zupełnie przekonana), to zastanawiam się, czy można się do czegoś po prostu nie nadawać – tak właśnie nie pod tym względem biologicznym. Nie mówię tu o tym, że w pewnym wieku już jest za późno aby zostać skrzypkiem, a osoba z krótkimi nogami nie zostanie mistrzem świata w bieganiu (wiem, że to pewnie ma swoją nazwę, ale nie chce mi się jej szukać). Pytanie brzmi: czy można mieć tak źle zaprogramowany mózg, aby poszczególna akcja była zupełnie niewydajna w porównaniu z jej efektem w „statystycznych” warunkach? Czy możliwym jest, że ktoś za młodu na przykład nauczył się liczyć okrężną drogą i nie da się już tego zmienić – zwłaszcza iż nie można tego nawet stwierdzić? Trochę obawiam się, że coś takiego może rzeczywiście wystąpić – albo że nawet występuje u większości osób, pod różnorakimi postaciami.
Aby nie zakończyć takim zupełnie negatywnym akcentem – dodam kilka zdjęć, które są raczej taką zabawą z możliwościami współczesnej fotografii niźli jakimś większym artyzmem. Gdańsk, sierpień 2013, ładnie prezentują się jako tapeta na pulpicie – tutaj większy rozmiar.
Pamiętaj, za każdym razem kiedy mówisz, że ktoś do niczego się nie nadaje, marnujesz zasoby ludzkie.