Plastyk – historia prawdziwa

Powoli zamykam kolejny etap życia. Dzisiaj, przeszukując mój dysk twardy, znalazłam zapiski z nieistniejących już blogów z lat 2008-2009 – z czasu kiedy kończyłam gimnazjum i opisywałam wszystkie swoje nadzieje związane z następnym etapem edukacji. Czy moja wizja kolejnych czterech lat się spełniła? Trudno powiedzieć. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że teraz przeżywam coś podobnego. Tym razem jednak, jestem w o wiele lepszej sytuacji. Wtedy, w wakacje 2009 roku, ogromnie się nudziłam, bo z okazji bycia dzieciakiem, musiałam siedzieć w domu. Dodatkowo nie miałam własnego kąta, laptopa, planów na przyszłość.

rysunek

Powyżej praca z konsultacji – moja pierwsza przygoda z Plastykiem.

Skupiałam się więc na zastanawianiu się nad tym, jak będzie w liceum. Kiedy dowiedziałam się, że się dostałam do kieleckiego Plastyka, byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem. Nie obchodziło mnie, że z około 30 chętnych dostało się jakieś 27, co czyni to osiągnięcie niezbyt ambitnym – cieszyłam się, że pójdę do takiej elitarnej szkoły. Dzięki nieocenionemu w tamtych czasach serwisowi nasza-klasa.pl, udało się nawet zorganizować spotkanie paru osób z przyszłej klasy. W 2009 roku, tak to opisywałam:

Ogólnie na pierwszy rzut oka będę miała fajną klasę. I nie zauważyłam w niej żadnych plastikowych „RoOsHoFfYcH” panienek.

O, albo taki śmieszny fragmencik:

Podobno naszą wychowawczynią będzie w-fistka. I słyszałam także, że robi ona wycieczki do Hiszpanii. Nigdy nie byłam za granicą, bo strasznie drogie są takie wyjazdy. Ale jak całą klasą pojedziemy to może będą jakieś zniżki. Chociaż to trochę głupio, że będziemy pewnie cały dzień jechać (jeśli nie dwa), potem dzień pobędziemy i wrócimy. Ale ile razy wyobrażałam sobie, jak by to było porozmawiać z kimś po angielsku. Wejść do sklepu i z ledwością kupić to, co potrzeba. Albo pogadać z kimś. Ciekawe, czy ktoś mówiący dobrze po angielsku zrozumiałby cokolwiek z tego, co bym powiedziała.

Trochę ta wizja nie doczekała się spełnienia. Co prawda, wychowawczyni organizowała wycieczki, ale całoszkolne i bynajmniej nie tanie. Za to mój angielski już na pewno nie jest na tak tragicznym poziomie, na jakim był wtedy :D.

Pamiętam, że w gimnazjum czułam się jak ryba wyjęta z akwarium.

A kiedy poszłam do plastyka po prostu przeżyłam szok. „Czy to aby na pewno szkoła?” – pomyślałam po kilku dniach. Ludzie normalni, nauczyciele też (znaczy się na pierwszy rzut oka, co będzie dalej, to się jeszcze przekonam). W ogóle w szkole panuje jakaś taka luźna atmosfera. Można nie tylko wyjmować telefony na przerwach bez przykrych konsekwencji, ale dzwonić, pisać, słuchać muzyki… Poza tym klasy są cały czas pootwierane i można sobie tam siedzieć na przerwach. W ogóle na korytarzach jest strasznie mało ludzi. jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby ktoś mnie kopnął/podstawił nogę/walnął ramieniem. W poprzedniej szkole to była norma. No i disco polo puszczane na przerwach w gimnazjum nie zaliczało się do przyjemności… Te dwie szkoły to po prostu zupełnie inne światy…

Pierwsza klasa była dziwna. Niemal przez cały rok przeżywałam ekscytację tą szkołą. Oczywiście nagle, z dnia na dzień, nie przestałam być głupim dzieckiem. Wciąż popełniałam masę błędów, chcąc się początkowo na siłę z każdym kolegować. Pamiętam też, że wszystko poza Plastykiem przestało dla mnie istnieć. Wracałam wieczorem do domu i zajmowałam się rysowaniem – korzystałam z naprawdę wielu przydatnych informacji z lekcji na pracowniach. Także usilnie próbowałam nadrobić zaległości z gimnazjum – z przedmiotów takich jak matematyka czy angielski, które były do tamtej pory strasznie przeze mnie zaniedbywane. Potem pojawił się konkurs „Poznaj swój wybrany zawód”, który znowu zabrał trochę czasu. Były też lekcje na basenie, które początkowo przyjemne, po jakimś czasie zmieniły się w koszmar. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów poza początkami mojej fascynacji mangą i anime, a później światem Internetu. W mojej małej główce nie mieściło się wtedy to wszystko: ten wszechobecny luz, ciągłe wpajanie pierwszoklasistom, że mają prawdziwy talent i tym sposobem motywowanie ich do pracy. Pamiętam też lekcje technologii informacyjnej, które uwielbiałam, poprzedzone lekcjami rzeźby, które momentami doprowadzały mnie do prawdziwej furii (próby przyczepienia wiecznie odpadającej głowy psu z gliny). Niemniej jednak, czułam się artystką. Czułam się osobą, która trafiła na właściwą drogę w swoim życiu.

rzezba

Myśli te czasem jednak przeplatały się z poczuciem, że wokół mnie jest tyle ludzi „lepszych”. Już w momencie przedstawiania się na początku września, widząc osiągnięcia innych, czułam wyraźnie wszystkie moje braki. Jedna osoba mówiła, że zajmuje się zawodowo fotografią, kto inny uczestniczył w różnych ciekawych wydarzeniach, jeszcze inni sprzedawali swoje prace. Wszyscy byli tacy pełni pasji i mieli mnóstwo zainteresowań. Teraz wiem, że nie tylko ja czułam się w tym gronie mniejsza. Wręcz od osób, na które wtedy patrzyłam z podziwem, teraz dowiaduję się, że ich wrażenia były bardzo podobne do moich.

Dwie koleżanki z mojej klasy dały mi linki do swoich galerii na digarcie, a ja im na dA. Kiedy przed chwilą obejrzałam ich prace to się załamałam. Jedna robi genialne zdjęcia, druga świetnie rysuje. A ja? Chyba obie uśmieją się, kiedy wejdą na moją pseudo-galerię. Kilka przerysowanych z anime postaci, parę zdjęć, które nie są dobre ani ze strony technicznej ani żadnej innej troszeczkę grafiki, która choć ze strony technicznej wychodzi mi w miarę dobrze, to ogólnie zbyt dużo wkładu ze strony wyobraźni w nią nie było. Ogólnie kupa szitów, które podobają się tylko tym, którzy naprawdę nie potrafią w ogóle rysować.

Jakoś późną jesienią powstał ten blog. Myślę, że to również miało jakiś wpływ na moje życie.

Początki w kieleckim Plastyku były wspaniałe. Pierwszy rok zwieńczył dodatkowo plener w Bartoszowicach, którego pewnie nigdy nie zapomnę. Te dziesięć miesięcy w tej szkole były chyba najlepszymi i nie przypominam sobie, aby w większym stopniu zapowiadały to, co było dalej.

Druga klasa, pomimo że z perspektywy czasu okazała się być najłatwiejszą, wydawała ciągnąć się w nieskończoność. To, co w pierwszej klasie było nowością, teraz było zaledwie powtórką. Zaczęłam więc zaniedbywać rysunek i malarstwo, a więcej czasu poświęcać tym „przyziemnym przedmiotom” – fizyce, chemii, geografii. Potem ogólnie szkoła zaczęła mi się nudzić, a ciągłe dojazdy okazały się jeszcze bardziej męczące niż rok wcześniej. Zaczęłam za to chodzić na spotkania Kieleckiego Klubu Mangi i Anime „Kôen公園”, jeździć na konwenty (coraz częściej) i oglądać całą masę japońskich kreskówek. Tak więc, cały artyzm Plastyka zupełnie mi się przejadł i zwątpiłam w sztukę. Tego było po prostu za dużo.

Przedostatni rok okazał się dla mnie renesansem. A przynajmniej jego początek. Lekcje liternictwa dostarczyły niesamowitych przeżyć, a podstawy filmu motywowały mnie do uczenia się nowych rzeczy – nawet ponad program. Mimo braku takiej konieczności, pod koniec roku umiałam już sprawnie obsługiwać After Effectsa. Najdziwniejszym było to, że pomimo tak małej ilości czasu, jaka mi pozostawała (same literki co tydzień zabierały mi od kilku do kilkunastu godzin), zawsze pozostawało mi go na tyle, aby zrobić coś dla siebie. Niemniej jednak był to rok męczący i niezwykle rozwijający twórczo.

Wtedy też zupełnie zaprzeczyłam istnieniu wszelkich talentów i pozytywistycznie zaczęłam dążyć do samodoskonalenia, kroczek po kroczku. Efekty były widoczne.

litery1 litery2

Czym po tym wszystkim stała się klasa ostatnia? Odpowiedź jest prosta i można ją zawrzeć w jednym słowie: nadmiarem. O ile poprzedni rok był raczej „pełen przygód”, końcówka szkoły przyniosła dekadentyzm i artystyczny marazm widoczny w tej pasji tworzenia prac dyplomowych. Skupiłam się głównie na czterech rzeczach: na matematyce (zaczynałam od wikibooksów, poprzez matmana6.pl, na pi.edu.pl kończąc – w szkole mieliśmy zbyt mało godzin tego przedmiotu), na angielskim (który przez te cztery lata z znienawidzonego przeze mnie przedmiotu stał się jednym z ulubionych), historii sztuki oraz poprawnym lub mniej pozyskiwaniu funduszy na te całe studia. Tworzenie grafiki na zlecenia zaczęło mnie jednak przerastać i na początku 2013 roku zaczęłam powoli ograniczać tę działalność. W tym roku zima była bardzo długa i nieprzyjemna, a ciągłe wożenie ciasnymi busami nieszczęsnej pracy dyplomowej było chyba najgorszą torturą. Przez cały czas miałam wrażenie, że wszyscy czegoś chcą. Nie było szansy odpocząć, gdyż gdy tylko wydawało się, że już nic złego mnie nie spotka, nagle ktoś wręczał mi paskudną obiegówkę i kazał latać po szkole, załatwiać wszelkie opłaty, bibliotekę itd. Potem albo jakieś bibliografie, albo jakieś dokumentacje prac dyplomowych, albo jakieś niezwykle ważne zdjęcia na kopertę z pracami… Czułam, że jestem zmuszana do robienia całej masy rzeczy, które niepotrzebnie zabierają mi tylko czas. Potem nagle dyplom, matury i już koniec.

Ahh, zapomniałabym. Studniówka. Ta słynna impreza, na którą miałam nie iść, ale ostatecznie poszłam. Okazała się całkiem fajna, ale do dzisiaj nie jestem pewna, czy była warta takiej kupy forsy. Aczkolwiek, pewnie żałowałabym niepójścia.

Bardzo istotnym zjawiskiem w ostatnich chwilach nauki w liceum plastycznym jest odmracznianie. Opisałam je już w jednym wpisie, więc nie będę się powtarzać.

Czy mogę powiedzieć, że dałam z siebie wszystko? Myślę, że tak. Czy cieszę się z wyboru szkoły pomimo tych wszystkich dodatkowych obowiązków, nieustannego braku czasu i ciągłego zmęczenia? Nadal – praca budowała moje życie, a męczenie się ponad program w pewnym sensie ukształtowało moją osobowość. Czy pomimo tego, że to były cztery lata, a nie trzy, uważam wybór szkoły za dobry? To już jest ciężkie pytanie. Pamiętam, jak w zeszłym roku zazdrościłam osobom z mojego rocznika, które już szykowały się do wyjazdu na studia. Też teraz widzę, że maturzystami są osoby 18-19-letnie, a ja przy nich wyglądam (no może „wyglądam” to niekoniecznie dobry czasownik) jak stara krowa. 4 lata liceum to stanowczo za długo. Nawet pomimo względnej wolności we wszystkich sferach życia, można poczuć się uwiązanym do miejsca zamieszkania. Niby w technikach siedzi się równie długo. Mam jednak wrażenie, że to nie to samo.

Bycie w plastyku zawsze dokleja łatkę. Czasem jest to łatka artysty („Narysujesz mi to? Narysujesz mi tamto?”), a innym razem napuszonego dziwoląga. Większość osób, z którymi rozmawiałam na ten temat, miało wyrobioną jakąś opinię. Z tego powodu, po pierwszej klasie, nie tylko przestałam o tym mówić, ale też w miarę możliwości unikałam tego tematu. Potem zaczęłam dzielić ludzi pod względem tego, czy ta informacja wpłynie na ich opinię pozytywnie czy negatywnie. Parę razy spotkałam się też z osobami, które twierdziły, że jak ktoś jest w plastyku to z samego tego powodu musi od razu doskonale, perfekcyjnie, nieskazitelnie rysować. Teraz to wydaje się być śmieszne, ale początkowo mogło wywoływać poczucie beznadziejności.

Jednak to już koniec. To naprawdę koniec. Jeszcze tylko środowa matura z historii sztuki i będzie po wszystkim. Coś czuję, że zaczyna robić się naprawdę ciekawie.

Przygoda z grafiką tradycyjną

Martwa dyplomowa

Zegar – linoryt na dyplom z grafiki