Ten wpis to kontynuacja poprzedniego, opisującego wyprawę w Dolomity. W czerwcu tego roku, wraz z koleżanką Asią, zapakowałyśmy się w pociąg i ruszyłyśmy na południe, w stronę gór przez wielu uznawanych za najpiękniejsze w Europie. Za bazę wyznaczyłyśmy miasteczko Ortisei, z którego bez problemu mogłyśmy się dostać na najciekawsze szlaki pieszo lub autobusem.
W poprzednim wpisie opisałam dwa podejścia pod Secedę oraz pierwszy i ostatni dzień. Ten wpis będzie swoistym uzupełnieniem, opowiadającym o tym, co robiłyśmy w pozostałe dni tej podróży. Poszczególne miejsca nie są opisane w sposób chronologiczny, a bardziej geograficzny, aby lepiej przedstawić, gdzie znajduje się który szlak.
Alpe di Siusi (Seiser Alm)
Płaskowyż dostępny jest bezpośrednio z Ortisei – można się na niego wspiąć, albo wjechać kolejką, co też my zrobiłyśmy. Dzień zapowiadał się przepięknie i praktycznie aż do późnego popołudnia świeciło słońce. Po kilku naprawdę deszczowych i szarych dniach, Dolomity pokazały swoje inne oblicze – pełne zieleni, kwiatów i uroczych leśnych ścieżek. Trasa, którą wybrałyśmy, była dość długa, ale prosta i relaksacyjna. Myślę, że dokładnie tego potrzebowałam po tych wszystkich razach, kiedy musiałyśmy uciekać przed deszczem. Spacer i tak oferował piękne widoki – zwłaszcza że wreszcie nie było mgły.
Z tego co przeczytałam w internecie, miejsce jest szczególnie popularne zimą, ze względu na trasy narciarskie. Kilka miejsc zawierało typowe atrakcje dla turystów, jak na przykład ramki do zdjęć z napisami. Na trasie znalazło się też kilka chatek, jednak wszystkie, oprócz tej przy kolejce górskiej, były zamknięte. Trochę trudno w to uwierzyć – czerwiec, piękna pogoda, a to wciąż nie sezon!
Col Rodella
Trzeciego dnia przygody w Dolomitach, postanowiłyśmy podjechać autobusem bliżej pod grupę ogromnych skalistych gór Langkofel / Sassolungo. To był dzień, w którym trafiła nam się zdecydowanie najgorsza pogoda. Nie będziemy jednak siedzieć w chatce całą dobę, zwłaszcza że warunki potrafią się zmienić w kilka minut. Plan był taki, aby chociaż częściowo zrobić Friedrich August Weg – malowniczą trasę zaczynającą się przy przystanku Passo Sella, dalej po południowym górskim zboczu, do chatki Plattkofelhütte, i aż do wsi Saltria, skąd można łatwo przejść do Santa Cristina. Tak wyglądał plan, rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej.
Kiedy wysiadłyśmy z autobusu, już padało. Do deszczu dołączyła gęsta mgła, ukrywając cały widok i trasę przed nami. Na domiar złego, ścieżka zamieniła się w grząskie błoto, w którym bardzo łatwo było się poślizgnąć, albo utknąć. Nie przeszłyśmy znaczącego kawałka trasy, zanim zdecydowałyśmy zawrócić. To nie miało sensu – męczarnia, zero widoków i jeszcze nie wiadomo, co będzie dalej. Postanowiłyśmy przeczekać deszcz w pobliskiej chatce, która okazała się otwarta. Po wyjściu z niej deszcz tymczasowo ustał, ale mgła tak zgęstniała, że spoza niej nie było już widać absolutnie nic. Weszłyśmy na niewielki szczyt Col Rodella, z którego mogłyby być naprawdę fajne widoki, gdyby oczywiście mgła ustąpiła. Tylko przez chwilę udało nam się dostrzec z bliska ogromny masyw przed nami. Pięć minut później, był już zakryty białą taflą.
Zità di Sasc / Piz Sella / Monte Seura
Okolice grupy Langkofel odwiedziłyśmy po raz drugi naszego przedostatniego dnia w Dolomitach. Tym razem wybrałyśmy trasę na północ od masywu, również zaczynając w Passo Sella, tym razem poprzez „skalne miasto” Zità di Sasc, wierzchołki Piz Sella i Monte Seura, a następnie w dół po Monte Pana, do Santa Cristina. Trasa miała tę zaletę, że w przypadku nagłego deszczu, dałoby się w wielu punktach ją skrócić, odbijając na północ, lub szukając szczęścia w działających kolejkach górskich. Na szczęście pogoda tym razem nam dopisała. Ponad dwadzieścia kilometrów bez ani kropli deszczu i praktycznie ani śladu mgły. Pomimo swojej długości, trasa była na tyle rozmaita, że zdecydowanie się nie nudziłyśmy.
Passo Portoi / Sass Pordio / Bindelweg
Jest taka piękna trasa w Dolomitach, bardzo prosta, ale niezwykle widokowa, zwana Bindelweg. Prowadzi po górskim zboczu, w dół, w stronę jeziora Fedaia. Generalnie były dwa problemy z pójściem tą trasą: po pierwsze jej punkt startowy, w miasteczku Canzei, okazał się zupełnie niedostępny za pomocą autobusu. Po drugie, nawet gdyby się jakoś do Canazei dostać, i tak kolejka, którą trasa proponuje wziąć, jeszcze nie była otwarta. Nie napisałam jednak, że się nie udało!
Wsiadłyśmy do autobusu jadącego w stronę Passo Pordoi, początkowo planując wysiąść na przystanku Pecol. Dokładniejsze spojrzenie na mapie, i spontanicznie postanowiłyśmy pozostać w autobusie aż do jego stacji końcowej. Jak się okazało, była to świetna decyzja – całkiem wygodna ścieżka, prowadząca malowniczą przełęczą, zaprowadziła nas prosto na Bindelweg.
Bindelweg nie przeszłyśmy w całości, ale doszłyśmy do miejsca z punktem widokowym na jezioro Fedaia. Po drodze minęłyśmy też kilka zamkniętych chatek, jedna z nich była w ogóle w budowie. Zejście na sam dół nie miało aż tak dużo sensu, biorąc pod uwagę konieczność długiego powrotu tą samą drogą. A my miałyśmy jeszcze jeden plan – wjechać kolejką na szczyt Sass Pordoi, i to najlepiej zanim znowu pojawi się mgła, chowająca za sobą cały widok.
Na szczęście udało nam się dostać tam w idealnym momencie. Zaledwie kilkanaście minut później z góry nie było już widać absolutnie nic. Na Sass Pordoi da się wejść na piechotę, jednak trasa nie jest łatwa, a przy tej pogodzie mogłoby być naprawdę różnie. Nie zliczę, ile razy tego dnia widziałyśmy przelatujący helikopter.