Nowy rok, to podsumowanie starego musi być. Będzie bardzo skrótowo, bo nie mam zbyt dużo czasu, ale wiem, że jak teraz tego nie napiszę, to później już będzie tylko coraz trudniej znaleźć wolną chwilę.
Rok 2023 zaczął się „w trasie”. Po świętach last-minute spędzonych na Teneryfie, praktycznie od razu udałam się do Polski, najpierw w rodzinne strony, a potem nocnym pociągiem do Trójmiasta. Po powrocie do Monachium wróciłam do pracy na uczelni, która dawała mi mnóstwo satysfakcji i nie była bardzo wymagająca przy ograniczonej liczbie godzin w tygodniu. Resztę czasu poświęcałam na naukę języków oraz poszukiwaniu odpowiedniego tematu na pracę magisterską.
Wtedy też postanowiłam zrobić drugie podejście do nauki jazdy na nartach. Bardzo trudno jest zacząć w wieku dorosłym, zwłaszcza nie mając w najbliższym gronie kogoś, kto już ma naukę dawno za sobą i mógłby co najmniej podać kilka wskazówek. Odpowiedzi na nurtujące pytania konsultowałam więc z wujkiem Google, pracownikami Decathlonu i w końcu instruktorami na dwudniowym kursie z uczelni, na który udało mi się wreszcie załapać.
Potem dołączyłam do lokalnej grupki dziewczyn, które jeżdżą razem na proste stoki i nawet udało mi się kilka razy z nimi zabrać. Oczywiście w Monachium, stolicy BMW, często absolutnie żadna z nas nie miała samochodu, więc dojazdy komunikacją publiczną były nieuniknione. Ta niestety nie jest perfekcyjna, i raz skończyło się tym, że z jedną nowopoznaną znajomą nie zdążyłyśmy na przesiadkę i na stok dotarłyśmy… autostopem. Co jest zabawne, z dokładnie tą samą osobą, w dokładnie to samo miejsce, wybieram się i jutro na narty. Trzymajcie kciuki, aby tym razem obyło się bez karteczki z nabazgraną nazwą małej górskiej miejscowości.
Marzec zakończył śnieżne przygody. Najpierw uczestniczyłam w zimowej szkole na mojej uczelni. Tematem wydarzenia była akustyka urbanistyczna i symulacja naturalnych form ochrony przed hałasem. W międzyczasie musiałam dosłownie na chwilę polecieć do Polski, aby załatwić formalności, których oczywiście nie dało się zrobić w konsulacie. Zużytym CO2 na lot w tę i z powrotem obarczam polską biurokrację.
Dwa ostatnie tygodnie marca były totalnie niesamowite. Zapisałam się na workcamp na Islandii, dzięki czemu mogłam poznać kraj, o którego zobaczeniu od dawna marzyłam. Te dwa tygodnie były magiczne, przepełnione wrażeniami, nauką nowych rzeczy, i to wszystko w fantastycznym gronie równie otwartych na świat osób. Na początku trochę bałam się, że będę jedyną „starą” osobą w gronie młodziaków, szybko jednak okazało się, że uczestnicy są w bardzo różnym wieku. Nie to, żebym miała coś przeciwko ludziom młodszym – po prostu nie lubię odstawać wiekiem.
Po powrocie z Islandii, jeszcze bardziej doceniłam południowoniemiecką pogodę i coraz bardziej wydłużające się dni. Coraz częściej więc wychodziłam na rower, górskie wędrówki, spacery, nawet próby niezasapania się na śmierć podczas biegania. Oczywiście mówię tutaj o czasie wolnym, który pojawiał się po pracy i poza momentami, kiedy albo się uczyłam, albo zbierałam materiał do pracy magisterskiej, którą musiałam jak najszybciej zacząć.
To jednak dopiero maj naprawdę obudził mnie ze snu zimowego. Wtedy też zaczęły się na uczelnianym terenie sportów wodnych kursy żeglarskie, na które koniecznie chciałam się zapisać. Pomimo wciąż jeszcze wczesnowiosennej pogody, z ogromną motywacją zaczęłam już od pierwszego dwudniowego kursu weekendowego, aby tydzień później znowu jechać do Starnberga skoro świt. Cel był konkretny: opanować żagle do perfekcji, wyszlifować wszystkie manewry i zdać uczelnianą licencję, uprawniającą do korzystania z uczelnianego sprzętu. Na licencjach państwowych na razie mi nie zależało, ponieważ nie planowałam *jeszcze* wypływać na wody otwarte, czy samodzielnie prowadzić wielodniowe turnusy.
W międzyczasie warto też było korzystać z Deutschlandticket i trochę lepiej poznać okolice. Würzburg od dawna był na liście planów, a połączona wycieczka ze skansenem w Bad Windsheim okazała się strzałem w dziesiątkę. Co mnie jedynie negatywnie zaskoczyło to ceny noclegów. Okazało się, że małe, nieturystyczne, niemieckie miasteczka mają niezrozumiale wygórowane ceny, i – szczerze mówiąc – czyni je to jeszcze mniej atrakcyjnymi do odwiedzania, zwłaszcza mając tak blisko Alpy, czy Włochy.
No więc właśnie, na początku czerwca, wybrałam się z koleżanką w Dolomity. Pociągiem, na osiem dni. To była niesamowita wyprawa, każdego dnia udało nam się zobaczyć coś ciekawego – nawet pomimo tego, że przez dużą część czasu tym czymś była gęsta szara mgła zasłaniająca praktycznie cały widok przed nami. Co mnie jednak zaskoczyło najbardziej, to zupełnie puste szlaki i pozamykane kolejki. Zawsze wydawało mi się, że czerwiec to najlepszy moment na turystykę górską, biorąc pod uwagę brak upałów i bardzo długi dzień. W Dolomitach większość miejsc dopiero wybudzała się ze snu zimowego.
Lipiec nadszedł o wiele za szybko, ja wróciłam do walki z żaglami, w międzyczasie lepiej doceniając to, co Monachium ma do zaoferowania – okoliczne trasy rowerowe, małe jeziorka w odległości kilkunastu minut od domu, festiwal Tollwood, czy rzekę Eisbach, w której się nie pływa tylko jest się niesionym rwącym nurtem.
Jakoś jednak udało mi się wcisnąć jeszcze w ten lipiec sześciodniowy wypad we dwie do Budapesztu. Te sześć dni okazało się za krótkie, aby dostatecznie poznać miasto i odhaczyć najważniejsze atrakcje, ale stolica Węgier jest na tyle blisko, że na pewno jeszcze kiedyś ją odwiedzimy. Niech się jednak trochę lepiej ustabilizuje politycznie.
Także w sierpniu nie siedziałam cały dzień w Monachium. Rodzeństwo wymyśliło pierwsze w życiu zagraniczne wakacje rodzinne i nawet nastawiłam się pozytywnie, pomimo kilku wątpliwości. Padło na Zadar i okolice, czyli bardzo łatwo dostępne tanimi liniami lotniczymi chorwackie miasto przy Adriatyku. Tak jak raczej nigdy nie byłam typem „plażowicza”, tak tutaj naprawdę doceniłam czyste plaże i piękne nadmorskie miasteczka.
Wakacje powoli dobiegały ku końcowi, a moja nauka żeglowania szła wolniej niż planowałam. Wciąż część manewrów nie wychodziła mi idealnie, a kilka nie wychodziło wcale. Dokupując wciąż nowe kursy i analizując manewry w domu, czułam coraz większy nacisk na to, że koniecznie muszę jeszcze w te wakacje to zaliczyć. Kiedy część teoretyczną miałam już za sobą, wciąż nie czułam się pewnie zapisując się na praktykę. Egzamin został i tak odwołany z powodu sztormu, na co w sumie zareagowałam z ulgą. Zostały jednak ostatnie dwa terminy w tym roku. I pierwszego z nich nie zdałam.
Drugi miał się odbyć dzień po konferencji w Grazie (Austria), gdzie spędziłam prawie cały tydzień. Najpierw uczestniczyłam w ciekawych warsztatach na temat wykorzystania projektowania parametrycznego i sztucznej inteligencji do generowania nowych geometrii. Potem zaczęły się dni właściwe konferencji, gdzie poznałam jeszcze więcej ciekawych osób i dostałam jeszcze więcej motywacji, aby się uczyć dalej i mieć coś ciekawego do pokazania na edycji za rok.
Na szczęście pociąg powrotny nie miał opóźnień i kawałek po północy byłam już w domu. Szybko się przepakowałam i po kilku godzinach snu już jechałam kolejką do Starnberga. Wiatr był słaby, ale nie za słaby. Musiało się udać. I prawie się udało. Prawie. Dwa manewry nie poszły mi do końca poprawnie i będę je musiała w kolejnym roku powtórzyć. Może i nie mogę się pochwalić zdanym egzaminem, ani uprawnieniem do wypożyczania uczelnianych żaglówek, ale świadomość, że cały stresujący egzamin mam już za sobą i muszę poprawić tylko te dwa manewry jest już dostatecznie satysfakcjonująca. Trochę szkoda, że to był już koniec września, łódki powoli usuwano z wody, a miejsce zaczęto przygotowywać do zimy. Na początku października wzięłam udział w wydarzeniu na zakończenie sezonu. Spotkałam tam mnóstwo osób, z którymi dzieliłam łódkę podczas wakacji, udało się nawet po raz ostatni wypłynąć, aby potem ze wzruszeniem, ale i wdzięcznością, wycierać ptasie kupy z pokrowców, łamać sobie paznokcie na odczepianiu elementów wyposażenia i segregować wszystkie liny.
Nie lubię jesieni. Ta na szczęście nie nadeszła, a przynajmniej nie przed połową listopada. Jeszcze w październiku dało się w krótkim rękawku wędrować po górach, jeździć na coraz krótsze wycieczki rowerowe, często kończące się już po zmroku i dużo spacerować po okolicznym parku.
Na początku października wzięłam udział w warsztatach w Salzburgu na temat rozwoju urbanistyki alpejskiej i górskiego budownictwa. Ku mojemu zaskoczeniu, na miejscu zdałam sobie sprawę, że miejsce, w hotelu które dostałam, zarezerwowane jest także na jeden dzień po warsztatach. Oczywiście musiałam to wykorzystać i zupełnie spontanicznie pojechałam autobusem do Hallstatt, stolicy turystów. Miasteczko było piękne, ale oczywiście zatłoczone turystami, dlatego już po chwili, w zwykłych butach i dżinsach, wybrałam się na wędrówkę na punkt widokowy. Trasa była zupełnie pusta, pogoda piękna, a ja czułam, że żyję.
Jesienna tęsknota za jeziorem sprawiła, że zaczęłam regularnie chodzić na basen, a raz nawet wzięłam udział w pięciodniowym kursie snorkelingu na basenie. Niby do snorkelingu nie potrzeba kursu, ale ja czuję, że do dzisiaj nie potrafię poprawnie nurkować tak aby utrzymać się pod wodą na dłużej niż kilka sekund.
Choć nawet pod sam koniec października udało mi się raz wybrać ze znajomymi z żeglarskiego grona na łódki na innym bawarskim jeziorze, musiałam jak najszybciej usunąć żagle z głowy, aby w pełni skupić się na pisaniu pracy magisterskiej, której oddanie zbliżało się szybciej niż na początku zakładałam. Listopad i grudzień minęły mi więc w zdecydowanej większości przed monitorem.
Nawet kiedy padł pomysł, aby jednak spędzić te święta w Polsce, zabrałam starego grata (laptopa) i każdą godzinę spędzoną na lotnisku czy w pociągu walczyłam z ostatnimi szlifami. „Na szczęście” nasz lot został anulowany, co zagwarantowało ponad dobę dodatkowych godzin, wliczając w to kilka na lotnisku i kilka w pociągu z Krakowa, którego odwiedzenie nigdy nie było w planach.
Kiedy o 23:45 ostatniego dnia tego roku, wysłałam gotową pracę promotorowi, spodziewałam się jakiegoś większego uczucia. Po takim czasie walki z tematem, tylu poprawkach, problemach z symulacją czy radościach z wyników… myślałam, że poczuję jakąś niesamowicie ogromną ulgę. Tymczasem kliknięcie „Wyślij” nie dało fajerwerków. Te pojawiły się już chwilę później za oknem.