Patrzę na Gdańsk

Powoli mija rok odkąd mieszkam w Gdańsku. Chciałabym umieścić w tym wpisie kilka refleksji i spostrzeżeń, które towarzyszyły mi przez ten czas. Zamieszkałam w mieście zupełnie różnym od tych najbardziej mi znanych – o odmiennym klimacie i o innych zwyczajach osób mijanych na ulicy. Czasami czułam się, jakbym zmieniła nie województwo a kraj – choć język pozostał ten sam.

Długo zastanawiałam się nad poniższymi treściami i doszłam do pewnego wniosku: nie będą pisać o Gdańszczanach. Opisując ludzi widzianych na ulicach użyję określenia „osoby z Gdańska”, jako że tak naprawdę nie jestem w stanie stwierdzić, jak wielu z nich mieszka tutaj na stałe. Przy okazji zaznaczę, że są to tylko moje obserwacje, dodatkowo zabarwione kontrastem ze wspomnieniami z Kielc i okolic. Ta modyfikacja jest do tego stopnia wyraźna, że mogłabym w sumie powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju porównanie klimatu Gdańska do Kielc.

Zeszłego września przyjechałam do Gdańska i już tu zostałam. Wcześniej wydawało mi się, że najbardziej przytłaczająca będzie dla mnie nieznajomość historii tych terenów, której w przypadku takiego wielkiego miasta nie będzie się dało w żaden sposób nadrobić. Okazało się, że to tak naprawdę nie stanowi żadnego problemu. Ludzi, którzy znają każdy kąt i potrafią coś opowiedzieć o wszystkich budynkach jakie się im wskaże, jest naprawdę niewielu. Po jakimś czasie to ja zaczęłam wskazywać, gdzie jest najbliższy punkt ksero, w którą stronę na lotnisko, jakim środkiem transportu najłatwiej dostać się do Sopotu. Ostatecznie samą historię liznęłam do tego stopnia, aby nie wstydzić się w razie gdyby jakiś znajomy chciał zostać oprowadzony po okolicy.

Bo Gdańsk jest miastem bardzo lubianym. Pomimo tego, co w dowcipach mówi się o przyjaźni z Gdynianami, nie słyszałam złego słowa o tym mieście. „Jestem z Gdańska” brzmi hasło, pojawiające się na plakatach i wszelkiej innej formie reklamowej. Lokalny patriotyzm – ale taki dobry, polegający na cieszeniu się z tego, że mieszka się w miejscu pięknym i o bogatej tradycji i historii. W social mediach każdy chce być bardziej gdański niż Neptun na Długim Targu. A miasto wydaje się reagować na tak wysoko postawioną barierkę atrakcyjności w sposób całkowicie odpowiadający obywatelom.

Wydarzeń kulturalnych jest cała masa. Czasem w ciągu jednego dnia potrafi odbyć się ich kilka. Są galerie, muzea, teatry, opera, filharmonia – w przypływie nagłego niedoboru kultury zawsze znajdzie się miejsce, w które można pójść. Oczywiście zwyczajne spacery również mają tutaj swój urok.

Zbliża się jesień i po raz pierwszy w życiu bardzo cieszę się z tego powodu. Gdańsk jest niesamowity w ciepłych barwach opadłych liści. Niemniej piękny jest, kiedy wszystko zostaje przykryte śniegiem, a kolorowe światełka odmraczniają trwającą dłużej noc. Gdańsk jest cudowny wiosną, kiedy plaże są puste i zimne, a wiatr roznosi wszędzie zapachy kwitnących drzew. Wbrew temu, co pewnie wyobraża sobie większość turystów, lato jest tą najbrzydszą porą Gdańska. Nagle pojawia się zbyt wielu ludzi, zaraz jest Jarmark, zalewający kiczem całe Stare Miasto. Poza tym, upał sprawia, że wszystko robi się takie leniwe. Latem to miasto traci część uroku pozostałych pór roku i staje się zwykłym punktem turystycznym.

Jednak pozostało we mnie jeszcze dużo z turysty. Jest tym przede wszystkim wieczny zachwyt morzem – jego kolorem, ruchem fal, krawędzią łączącą z niebem. Dla wielu ludzi z Gdańska to widok zwykły – ja dostrzegam w tym więcej niż odrobinę magii.

Przemierzając Gdańsk, po jakimś czasie zaczęłam wyrabiać pewne teorie i potwierdzać je lub skreślać. Jak już pisałam, to miasto zaskoczyło mnie tym, jak żywe są jego ulice. Materiału do obserwacji było więc aż nadto.

Przede wszystkim – tutaj nie dostrzega się aż tak bardzo starzenia się społeczeństwa naszego kraju. Wciąż miejsca publiczne pełne są emerytów – jednak nikną oni w tłumie napływających z okolicznych terenów uczniów i niekoniecznie okolicznych – studentów. Do tego dochodzą turyści i średnia wieku nagle spada o połowę.

Otwarcie przyznam się, że nie jestem w stanie powiedzieć czegoś konkretnego o pokoleniach starszych od mojego. Za to patrząc na moje pokolenie dostrzegam całkiem sporo wizualnych różnic pomiędzy ludźmi z Gdańska i z Kielc.

Przede wszystkim – większość mijanych na ulicy ludzi ma bardzo podobne do siebie zestawy ubrań. Z moich obserwacji wynika, że większość tutejszej młodzieży ubiera się w sieciówkach. Nie jest to niczym dziwnym – galerie stoją gęsto i jest ich coraz więcej. Poza tym, nie zauważyłam ciekawej oferty ze strony ciucholandów. Odzież używana w wielu z nich nie różni się znacznie ceną od nowej i w większości prezentuje się bardzo nieciekawie. Ludzie w Gdańsku też mają na tyle dobre wyczucie estetyki, aby nie nosić typowych ubrań z bazaru – tych wszystkich bluzek z napisami typu „sweat make me sexi” czy spodni z cekinami.

Być może nie dostrzegłabym tego, że w Gdańsku praktycznie nie istnieją dziewczyny w luźnych spodniach. Uświadomiła mi to koleżanka (Gdańszczanka), kiedy po jakimś czasie przyznała się, że na mój widok zadała sobie pytanie „czy urwałam się z choinki”. Tutaj wszystkie kobiety (naprawdę wszystkie – no poza tymi, które się urwały z choinki) chodzą albo w legginsach, albo w tregginsach, albo w jegginsach (na potrzeby tego wpisu zaopatrzyłam się w nowy zestaw słówek związany z modą – nie gryźcie, jeśli użyłam ich w jakikolwiek sposób niepoprawnie), albo co najwyżej w spodniach typu „rurki”. Te szerokie, poszerzane czy „dzwony” wyszły z mody jeszcze zanim powstała Galeria Bałtycka.

Inną cechą charakterystyczną są duże słuchawki na uszach ludzi w Gdańsku. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam kogoś z takimi typowo komputerowymi, pomyślałam, że chce się on popisać. Potem zrozumiałam, że nie jest to widok niezwykły. Wydaje mi się, że ludzie tutaj w znacznie mniejszym stopniu przejmują się tym, jak zostaną odebrani przez społeczeństwo, a łatwiej im skupić się na sobie i swojej osobistej wygodzie (oczywiście nieszkodzącej innym). Jest to kolejna rzecz, która naprawdę spodobała mi się w Gdańsku.

Ludzie tutaj są bardzo praktyczni, czemu sprzyjają ich dostrzegalnie wyższe zarobki. Kiedyś, stojąc na przystanku tramwajowym ułożyłam sobie w głowie zadanie: znaleźć pośród ludzi wokół mężczyznę, który będzie miał na sobie niemarkowe buty. Nie było łatwo. Dzięki temu, że zimy w Gdańsku są raczej łagodne, niektórzy chodzą w jednej parze butów przez cały rok – a przynajmniej na to wskazują te same adidasy na ludziach latem i zimą. Dziewczyny z kolei chętnie paradują w Conversach lub Vansach – czego w Kielcach naprawdę niełatwo się dopatrzeć. Na ogół ludzi stać tutaj na lepsze buty, które wymienią dopiero po kilku latach.

Co jest dość zadziwiające – do tych raczej lekkich butów, ludzie już wczesną jesienią zaczynają dobierać puchowe i ciepłe kurtki zimowe. Wystarczy, że temperatura spadnie poniżej dwudziestu stopni a już można spodziewać się grubo poubieranych przechodniów. Już teraz, pod koniec sierpnia, zdarza mi się dostrzegać na ulicy takie „okazy”.

Pomimo podobieństwa ubiorowego, zauważyłam pewną odwagę w modyfikowaniu wizerunku ludzi w Gdańsku. Wiadomo – ci z tatuażami i kolczykami są wszędzie. Nie spotkałam jednak do tej pory w żadnym innym mieście sytuacji, gdzie sprzedawca w piekarni nie zakrywa wzorów na przedramieniu długim rękawkiem. To w Gdańsku zanotowałam chyba wszystkie możliwe kolory włosów – łącznie z zielonym, błękitnym i szmaragdowym. Podobno Polska jest krajem szaroburym. Na pewno nie Gdańsk!

Tutaj ludzie wydają się wręcz tryskać energią. Nie pamiętam niezimowego dnia, w którym nie zobaczyłabym ani jednego biegacza na gdańskich chodnikach. Rowerzystów jest jeszcze więcej, co uzasadnione jest mnóstwem udogodnień dla nich. Smutne jest to, że wielu z nich wydaje się kpić sobie z tych możliwości. Jeśli ścieżka rowerowa znajduje się tylko po jednej stronie ulicy, to często te kilka dodatkowych metrów staje się powodem, aby taki kolarz wybrał sobie trasę chodnikową, slalomem pomiędzy pieszymi. Rowerzyści tutaj wręcz kochają chodniki i nawet po ukończeniu dziesiątego roku życia, nie zjeżdżają z nich na pobocza (w przypadku braku ścieżki rowerowej).

Najogólniej – lubię Gdańsk. Choć czasem czuję, że trochę tutaj nie pasuję, że jestem taką szarą kropką pośród barwnych pól – czuję się w tym mieście naprawdę dobrze. Tylko tutaj zdarza mi się porzucać plany emigracyjne, tutaj wraca do mnie jakikolwiek patriotyzm, poczucie że ten kraj nie jest jeszcze całkowicie zgniły i zmiętoszony.

To była taka trochę dłuższa odpowiedź na pytanie „jak tam u Ciebie nad morzem?”.

You May Also Like