Wreszcie udało mi się odwiedzić miasto, które od niepamiętnych czasów dumnie zajmowało pierwsze miejsce na mojej liście miast do zobaczenia. Amsterdam. Piękna stolica Holandii, znana z baśniowych widoków kamieniczek, ulokowanych wzdłuż kanałów, rowerów poprzypinanych do każdego możliwego elementu nieruchomego i wąskich ścieżek i zakamarków pomiędzy budynkami. Miasto artystów, jeden z najważniejszych ośrodków kultury, wypełnione muzeami i galeriami, pomnikami i rzeźbami. Miejsce, gdzie na każdym metrze kwadratowym można znaleźć dzieło sztuki, za to nietrudno zgubić siebie, nie tracąc przy tym niczego poza widokiem jednego pięknego miejsca na korzyść drugiego.
Prognoza pogody zapewniała mnie o dwudziestoprocentowej szansie opadów, co w klimacie amsterdamskim oznaczało mniej więcej, że miało padać cały dzień. Deszcz nie zmniejszył jednak tłumów snujących się między kamieniczkami. Nawet przy większej ulewie co bardziej przyzwyczajeni wyglądali na zupełnie nie poruszonych swoim moknięciem. Tylko sklepiki z pamiątkami czy kwiatami pozakrywane zostały plastikowymi szmatami. Tam można było kupić wszystko – od typowych pocztówek, figurek i przewodników po pudełka na stroopwafle, drewniane tulipany i lizaki z marihuaną. Zapach tej ostatniej unosił się w całym mieście, często przerywany wonią soczystego, dojrzewającego sera prosto ze sklepu, który całą swoją dekoracją wnętrza i zewnętrza przekazywał konkretny komunikat – tutaj sprzedaje się ser.
Regularny i charakterystyczny układ ulic i kanałów Amsterdamu sprzyja gubieniu się, nawet jeśli wyznaczona droga prowadzi prosto, bez zakrętów. A może to te kanały wabią swoim urokiem do tego stopnia, że nie da się bezrefleksyjnie ich minąć, tylko trzeba kawałek przejść wzdłuż, potem urokliwym mostem pełnym rowerów i z powrotem, żeby jeszcze drugi rząd kamieniczek zobaczyć w całej okazałości z przeciwległego brzegu. Skończyło się na tym, że zanim dotarłam do miejsca, w którym znajdują się najważniejsze muzea, minęły dwie czy nawet trzy godziny.
Kiedy miasto samo się prosi, aby je pokochać…
Tak, będę robiła zdjęcie przy każdym kolejnym kanale.
Kiedy myślisz sobie, że na pewno uda ci się zrobić zdjęcie słynnego napisu podczas ulewy. Na pewno nie będzie na nim żadnych ludzi.
Przybyłam tam z pełną świadomością, że nie odwiedzę tych wszystkich wspaniałych gmachów, wypełnionych niesamowitościami, jednego dnia. Wybór pomógł mi podjąć portfel, gdyż tylko jedno z muzeów oferuje zniżkę studencką – Stedelijk Museum, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej. Dwa pozostałe ze świętej trójcy – Rijksmuseum i Muzeum van Gogha zobaczę, kiedy uda mi się wyrobić kartę muzealną uprawniającą do bezpłatnego wstępu do muzeów przez cały rok. Wybór był idealny – wizyta w tym obiekcie zajęła mi dokładnie tyle czasu, ile pozostało od mojego przyjścia do jego zamknięcia.
W Stedelijk Museum spodziewałam się przede wszystkim Mondriana i van Doesburga, twórców kierunku De Stijl. Nie zawiodłam się. Co więcej, wyeksponowano słynne krzesło Rietvelda, a także jego makiety domu Schröder w Utrechcie, wraz z zachowanymi oryginalnymi elementami wyposażenia. Poza tym Malewicz, Kandinsky, Cézanne… czego innego można się spodziewać po muzeum tej klasy? Poznałam też paru nowych dla mnie artystów – jak Miguel-Ángel Cárdenas, Aslan Gaisumov czy Otobong Nkanga. Jedna z wystaw poświęcona została twórczości Edwarda Krasińskiego – trójwymiarowe kompozycje z wiszącymi elementami czy niebieską taśma adhezyjną wypełniały swoim oddziaływaniem całe pomieszczenia.
Poznajecie tę piękność? Tak, to oryginał z lat dwudziestych.
To jest zdjęcie przedstawiające chwilowy brak deszczu na zewnątrz.
Amsterdam to miasto niezwykłe. Ten jeden dzień minął tak szybko, że tak naprawdę w ogóle nie zdążyłam poznać tego miejsca. Pięknie zdobione elewacje kamieniczek wciąż wydają mi się bajką, a nie rzeczywistością. Ktoś powie, że przecież takie mamy w Gdańsku. Nie, nie. W Amsterdamie można iść bez końca, zagłębiać się w wąskie uliczki i przechodzić przez kolejne mosty a ten uroczy widok nie mija. Mnóstwo zieleni – kwiatów i krzaków w każdej formie, czy to wiszącej czy doniczkowej – dodaje malowniczości do nawet najciemniejszego kąta. Wycieczkowe łódki wypełnione turystami snują się po wodzie, a kramy oferują naprawdę najdziwniejsze pamiątki (moją ulubioną będą chyba pluszowe drewniaki – kapcie). Gdzieniegdzie pojawiają się tramwaje czy autobusy, ledwo przeciskające się pomiędzy turystami przeskakującymi z jednej krawędzi jezdni na drugą. Do tego jeszcze umieszczone w kluczowych punktach mobilne organy z rzeźbionymi figurkami, oferujące nietypową melodię.
Odwiedziłam wreszcie moje top1 miasto na liście do odwiedzenia… i wcale nie zamierzam go odhaczyć jako „zaliczone”.
Handel pamiątkami w Amsterdamie mógłby być materiałem na osobny wpis. Zdjęcie po prawej przedstawia na przykład… solniczki.
Nie ma nic gorszego niż nocne zdjęcia „z ręki”, wiem. Po prostu oświetlenie ratusza jest tak piękne, że postanowiłam umieścić dokładnie to zdjęcie – mimo, że zrobiłam i wersję „za dnia”.