Nowa Zelandia cz. 5 – Wānaka

Ostatnie dwa zaplanowane etapy podróży do Nowej Zelandii miały być spokojniejsze i mniej „napakowane” aktywnościami. Liczba noclegów wzrosła z 1-2 do 3 w jednym mieście, na wszelki wypadek, gdyby którykolwiek wcześniejszy plan się obsunął. Na szczęście tak się nie stało i na pobyt w Wānace miałyśmy prawie trzy pełne dni.

Poprzedni wpis:

Pierwszy wpis z serii:

Wydaje mi się, że z braku konkretnych planów te trzy dni nie były podróżniczo „optymalne”, ale pozwoliły trochę odpocząć i naładować baterie przed ostatnimi przygodami tej podróży. Muszę przyznać, że o ile w przypadku wszystkich poprzednich miejsc podróż komunikacją publiczną nie sprawiała większych problemów, to w przypadku Wānaki odsunę się w kącik wstydu i przyznam, że samochód byłby tu ogromnym ułatwieniem.

W okolicach Wānaki jest mnóstwo ścieżek hikingowych, do których nie da się dojechać inaczej niż samochodem. Przykładem jest Isthmus Peak, który przez miejscowych uznawany jest za mniej zatłoczoną alternatywę dla słynnego Roys Peak (opis dalej). Mając więcej czasu, można podjechać pod Mount Aspiring (to nas ominęło bez względu na środek transportu – w czasie naszej podróży ścieżki w tej okolicy były zamknięte z przyczyn pogodowych).

Co można jednak robić przez trzy dni w Wānace bez samochodu? Ten wpis będzie opisem i oceną wybranych przeze mnie aktywności.

Mount Iron

Trasa na Mount Iron jest krótka i nie powinna zająć więcej niż dwie godziny. To świetna opcja na rozprostowanie nóg po wyjściu z autobusu, ale nie na całodzienną aktywność. Główną zaletą trasy jest to, że jest okrężna, czyli nie trzeba wracać tą samą drogą, którą się przyszło. Największą wadą jest lokalizacja startu jakieś dwa kilometry pod górę od miasta – niby nic, ale spacer wzdłuż ruchliwej ulicy nie jest dla mnie synonimem przyjemności.

Ogólnie zarówno wejście, jak i zejście są bardzo proste i nietechniczne. Widoki oceniłabym jednak na dość średnie, zwłaszcza w porównaniu z innymi trasami w okolicy.

Ciekawym aspektem Mount Iron jest jednak to, że trasa wiąże się z pewnym poczuciem zagrożenia. Zaczynając ją, łatwo przegapić tablice informujące o ekstremalnym zagrożeniu pożarowym. Rzeczywiście, na trasie większość roślinności była zupełnie wysuszona i wydawała się bardzo łatwopalna. Przy ulicy znajduje się znak ze strzałką wskazującą aktualny poziom zagrożenia. Muszę przyznać, że samo myślenie o tym dodawało trochę adrenaliny.

Ahh, i jeszcze jedna niespodziewana rzecz z Mount Iron: po raz pierwszy widziałam umieszczony na trasie hikingowej defibrylator. Takie rzeczy to chyba tylko w Nowej Zelandii.

Roys Peak

W porównaniu do Mount Iron, trasa na Roys Peak to całodniowa wyprawa. Być może najpopularniejszy szczyt w całej Nowej Zelandii, wymaga pokonania 1228 metrów elewacji i około 16 kilometrów długości (po 8 kilometrów w jedną stronę). Dla osoby często chodzącej w góry te liczby nie wydają się ambitne, zwłaszcza że technicznie trasa jest bardzo łatwa. Problemem jest jednak jej charakter: całą tę długość i wysokość trzeba pokonać w słońcu, wchodząc zygzakiem z ciągle tą samą ekspozycją i obserwując zupełnie niezmieniający się krajobraz.

Ale od początku. Trasa zaczyna się jakieś siedem kilometrów od miasta. Ambitny wędrowca pokona tę trasę pieszo, wzdłuż jeziora Wānaka. Mniej ambitny wędrowca wyciągnie kartkę z napisem „Roys Peak” i stanie przy ulicy z kciukiem w górę. Jeśli wybierzesz tę drugą opcję, zdecydowanie polecam to zrobić już za skrzyżowaniem z McDougall St., ponieważ większość kierowców skręca tam, jadąc dalej do Queenstown. I generalnie, im wcześniej, tym lepiej. Kiedy ja wchodziłam na górę, większość ludzi już kończyła swoją przygodę.

Jak wygląda trasa? To szeroka ścieżka, bez końca, i ani jednego drzewa po drodze. Raz widziałam trochę większy krzak, ale cały jego cień był już zajęty przez owcę. To oznacza: bez nakrycia głowy i odpowiedniej ilości wody zdecydowanie nie powinno się pokonywać tej trasy latem (aczkolwiek widziałam naprawdę sporo osób bez plecaków – czy to jakaś nowa moda pośród pseudosportowców?).

Dopiero około półtora kilometra przed szczytem pojawia się pierwsza większa atrakcja: turystyczny punkt widokowy. To z niego powstało prawdopodobnie najwięcej zdjęć Roys Peak na Instagramie. Wiele osób uważa, że nie ma sensu iść wyżej, bo najładniejszy widok jest dokładnie z tego punktu.

Ja się z tym absolutnie nie zgadzam – trasy już dużo nie zostało i te ostatnie półtora kilometra są warte każdego kroku (pod warunkiem że nie zaliczasz się do tych śmiałków bez plecaka i wody – wtedy dla własnego zdrowia lepiej od razu zawróć i wróć lepiej wyposażony). Już po pierwszym zakręcie ukazuje się kolejny punkt widokowy – bardzo podobny do poprzedniego, ale bez kolejek turystów. W połowie pozostałej trasy jest jeszcze jedno miejsce z ciekawym widokiem – tym razem na inną stronę. A sam szczyt oferuje panoramę wręcz fenomenalną i na wszystkie strony.

Jedyna wada jest taka, że dodaje to półtora kilometra do niekończącego się zejścia… Jednak dzięki prostocie, można je pokonać o wiele szybciej niż żmudne wchodzenie pod górę – niektóre momenty wręcz zachęcają do (ostrożnego) zbiegania.

Ostatecznie, będąc w Wānace, Roys Peak po prostu trzeba zaliczyć. Ten widok na jezioro i okoliczne góry jest nieporównywalny z jakimkolwiek innym miejscem i wart każdego kroku. Przy dużej widoczności można z niego zobaczyć naprawdę kawał Wyspy Południowej. Kiedy natomiast zbiorą się chmury, szczyty wciąż będą się spomiędzy nich majestatycznie wynurzać.

Co więcej, dla bardziej ambitnych jest jeszcze spacer po grani z Roys Peak do Mount Alpha. Wymaga to jednak pokonania dodatkowych 400 metrów przewyżki oraz siedmiu kilometrów długości. Trasa jest też odpowiednio trudniejsza. Ja jej nie zrobiłam, choć mocno rozważałam – do momentu, aż przeliczyłam to na butelki wody w zapasie.

Outlet Track do Albert Town rowerem

Oryginalnym planem było pojechanie do Glendhu Bay, a nawet do początku trasy na Diamond Lake. Myślę, że dobrze, iż ostatecznie zdecydowałyśmy się pojechać zgodnie z rekomendacją człowieka z wypożyczalni rowerów w przeciwną stronę.

Przede wszystkim, oryginalna trasa, według jego opisu, jest bardzo trudna technicznie i przeznaczona wyłącznie dla doświadczonych rowerzystów górskich. Nasza alternatywna trasa, pomimo że określona jako „łatwa”, okazała się dość wymagająca. Głównym problemem były mijanki w bardzo wąskich miejscach, gdzie zarówno piesi, jak i rowerzyści korzystali z tej wąskiej ścieżki, poruszając się w obie strony.

Ta trasa uświadomiła mi, że jednak nie jestem rowerzystką typu „górskiego”. Wolę jeździć po szerszych i bezpieczniejszych trasach, bez konieczności uważania na korzenie drzew czy przepaść po jednej stronie. A jeśli trasa jest wąska, to najlepiej, żeby była niezatłoczona.

Ważniejszym jednak powodem było to, że kiedy w połowie dnia rozpoczęła się ogromna ulewa, bez perspektywy szybkiego ustąpienia, udało nam się stosunkowo szybko wrócić do Wānaki wzdłuż większych ulic. Dzięki temu zrobiłyśmy fajne kółko, którego najciekawsze elementy udało się pokonać bez prysznica z chmur.

Co więc można zobaczyć po drodze? Najpierw zatokę jeziora Wānaka i punkt widokowy nazwany na mapie „Beacon Point”. Chwilę dalej ukazuje się ujście rzeki Clutha – niezwykle malownicze i oferujące mnóstwo świetnych miejsc na krótki postój. To tutaj zaczyna się wąska trasa i nieprzyjemne mijanki.

Z Albert Town powrót to już naprawdę kwestia chwili. Jedzie się praktycznie w stronę Mount Iron, mija opisaną na początku wpisu trasę i wjeżdża prosto do Wānaki (fragment przy Mount Iron zdecydowanie warto zrobić przy samej górze, a nie wzdłuż ruchliwej ulicy).

That Wanaka Tree

Napisałam, że Roys Peak jest najpopularniejszym szczytem w okolicach Wānaki. Nie jest jednak najpopularniejszym miejscem w ogóle. Jeśli kiedykolwiek googlowaliście nazwę tego miasta, prawie na pewno trafiliście na hasztag „#ThatWanakaTree”. Jeśli tak, to pewnie zadaliście sobie pytanie: co sprawia, że jakieś drzewo stało się aż tak popularne?

To efekt kuli śniegowej. Drzewo (wiadomo, które) w Wānace jest rzeczywiście wyjątkowe. Rośnie w wodzie, kilka metrów od plaży. Jego majestatyczny kształt sprawia, że jest ono wyjątkowo fotogeniczne. Co więcej, znajduje się bardzo blisko – można do niego dojść na piechotę z centrum Wānaki w zaledwie pół godziny, spacerując wzdłuż wybrzeża.

Któregoś dnia ktoś zrobił temu drzewu zdjęcie, które zdobyło nagrodę w konkursie National Geographic. Oczywiście, od razu przyciągnęło to coraz większe grupy fotografów-odtwórców. Kiedy zdjęcia trafiły na Instagram, nie było już odwrotu. Każdy od razu wiedział, o które drzewo chodzi, a #ThatWanakaTree stało się stałym turystycznym punktem nie tylko wizyty w Wānace, ale w Nowej Zelandii w ogóle.

Skoro już jesteśmy, dlaczego by nie rzucić okiem na drzewo i otaczający je wianuszek turystów? Zwłaszcza, że – jak już pisałam – spacer wzdłuż jeziora jest naprawdę przyjemny.

Oczywiście samo jezioro daje mnóstwo możliwości, od pływania, poprzez wynajem kajaków i SUP-ów, po panoramiczne rejsy. Nam trafiła się pogoda niekorzystna – od prawdziwej patelni do mocnego deszczu. Wānaka na szczęście ma coś do zaoferowania w każdy sezon i przy każdej pogodzie.

To był przedostatni wpis z serii o Nowej Zelandii. W kolejnym zabiorę Was do Queenstown oraz w niezwykły krajobraz fiordowy Milford Sound.

You May Also Like
Przeczytaj

Budapeszt

Odwiedzić wszystkie europejskie stolice – to jeden z celów, które postawił sobie niejeden turysta. Mając już pewne porównanie,…
Przeczytaj