Do Liechtensteinu rowerem

Już od dawna chodziła mi po głowie myśl, aby pojechać gdzieś rowerem na dłużej – tak z noclegiem i zwiedzaniem, może jakąś wędrówką. I to najlepiej tam, gdzie rower okaże się najwygodniejszym środkiem transportu po okolicy. Chciałam też zaangażować w to przejazd pociągiem, aby zacząć możliwie daleko, a jednocześnie wykorzystać fakt, że obecnie przejazdy regionalnymi liniami mam za darmo (9-Euro-Ticket). Spojrzałam na mapę i zaplanowałam bardzo konkretną wycieczkę – dojechać pociągiem do Lindau a stamtąd już rowerem – do Księstwa Liechtensteinu.

Na mapie wszystko wyglądało pięknie – przejazd głównie wzdłuż Renu, przez malowniczą dolinę i małe miasteczka. W Internecie nie znalazłam jednak zbyt wiele informacji na ten temat. Przez to okazjonalnie chodziły mi po głowie myśli: a co, jeśli na miejscu okaże się, że to, co na obrazie z satelity wyglądało jak ścieżka rowerowa, to zamknięta droga prywatna? Mimo to, zdecydowałam się pojechać i dzisiaj opiszę Wam dokładnie, jak było. Być może zmotywuje to kogoś z Was do podążania tą samą trasą? Już na wstępie napiszę, że warto.

Trasa

Dojazd do Lindau pociągiem był bezproblemowy dzięki temu, że go dobrze zaplanowałam. Wybrałam pociąg o piątej nad ranem (co wymagało ode mnie wstania koło 3 w nocy), aby mieć pewność, że będę mogła się w ogóle zabrać. Obecnie z powodu tłumów w pociągach dość często rowerzyści stawiani są przed bardzo głupią sytuacją: możesz jechać, ale rower musi zostać. A przecież nikt nie zostawiłby swojego roweru na dworcu, jeśli jest to jego główny środek dalszego transportu. Tak wczesny dojazd miał jednak ogromny plus – byłam bardzo wcześnie w Lindau i mogłam cieszyć się przejazdem wokół jeziora Badeńskiego bez konieczności uważania na tłumy pieszych idących „murem”.

Pomimo zapisanej trasy w google maps, postanowiłam nie do końca jej ufać i bardziej trzymać się oznaczeń ścieżek rowerowych na trasie. Miałam bardzo dużo czasu, więc dodatkowe kilometry nie były dla mnie zagrożeniem. Dzięki temu droga była przez cały czas naprawdę malownicza i w bardzo niewielu przypadkach tak naprawdę musiałam jechać w towarzystwie samochodów. Wyjeżdżając z Bregenz, odbiłam od zaplanowanej trasy i w ten sposób trafiłam do centrum niezwykle uroczego miasteczka Hard w Austrii. Oczywiście były i złe decyzje po drodze – jak, chociażby niepotrzebny przejazd przez o wiele mniej malownicze Diepoldsau w Szwajcarii.

Zdecydowana większość trasy była jednak przejazdem wzdłuż Renu. Po obu stronach rzeki – zarówno Szwajcarskiej, jak i Austriackiej/Liechtensteińskiej  trasa w przebiegała na szczycie zapory/tamy przeciwpowodziowej (Hochwasserdamm). Ren jest rzeką regulowaną, co niesie ze sobą wiele wad – jak właśnie konieczność tworzenia tego typu infrastruktury. Podczas mojego przejazdu poziom wody był jednak bardzo niski – ogromna część dna rzeki była zupełnie odkryta. Potwierdziłam jednak, że trasa jest absolutnie „zrabialna”, i to po obu stronach. Jeśli planujecie również tędy jechać, warto wziąć pod uwagę, że to po austriackiej stronie prędzej znajdziecie coś do jedzenia, a część takich miejsc nie jest w ogóle oznaczona na mapie (jak na przykład niewielka restauracja przy kortach tenisowych w Mäder. To też po wschodniej stronie rzeki znajduje się kamień oznaczający granicę trzech państw (choć nie jest on jakoś wyjątkowo fotogeniczny, niestety). Po obu stronach jest też mnóstwo zieleni, lubianej przez okoliczne ptactwo. W czasie mojego przejazdu było tam bocianów i czapli.

Werdenberg

Jadąc po Szwajcarskiej stronie, tak naprawdę jedzie się trasą EuroVelo. Zamiast podążać trasą zapisaną na mapie, postanowiłam zaufać znakom i na jakieś 45 minut przed planowanym dotarciem do hostelu, odbiłam w prawo, w stronę Sennwald. Sama trasa przez Sennwald nie była szczególnie wybitna, choć dała jakieś urozmaicenie po ponad godzinie jechania wzdłuż rzeki. Najciekawsze było jednak dopiero przede mną, ponieważ w ten sposób trafiłam do miasteczka Werdenberg, które według opisu ma jedynie 60 mieszkańców, co czyni je najmniejszym miastem w Szwajcarii. Nie to jednak było najbardziej interesujące.

Miasteczko składa się z dwóch ulic średniowiecznych i dobrze zachowanych drewnianych domków, które zostały odrestaurowane z inicjatywy mieszkańców w latach 60. Ponad miastem góruje zamek, który oczywiście warto odwiedzić – prowadzą do niego dwie ścieżki piesze, dzięki czemu można wybrać inną drogę w górę niż w dół. Zostawiłam więc rower pod punktem informacji turystycznej, aby chwilę odpocząć i móc w pełni nacieszyć się pięknem tego miejsca. Zdecydowanie warto kupić bilet łączony na oba muzea – to zamkowe oraz to zlokalizowane w Schlangenhaus (domu węża). Z zamku oczywiście rozpościera się przepiękny widok. Drugie muzeum polecam przede wszystkim dlatego, że pozwala zobaczyć wnętrze średniowiecznego domu i dowiedzieć się, jak budowano w tamtych czasach. Szczególnie zainteresowała mnie w nim podwójna ściana zewnętrzna budynku – wewnątrz masywna i na zewnątrz drewniana. Czyżby już w średniowieczu ludzie wiedzieli o masie termicznej i umieli ją zastosować w budownictwie?

Schaan

Po wizycie w Werdenbergu udałam się prosto do hostelu w Schaan. Jest to drugie najważniejsze miasto w Liechtensteinie, ale wielkościowo największe. Tam też znajdował się mój hostel, który mogę z czystym sercem polecić każdemu (Jugendherberge Schaan-Vaduz). Chcąc wynająć pokój jednoosobowy w hotelu w Liechtensteinie, trzeba się liczyć z zapłaceniem kilkuset Franków, czyli podobnej ilości Euro. Hostel jest rozwiązaniem o wiele przyjaźniejszym portfelowi. Dwie noce w pokoju z trzema innymi dziewczynami kosztowały mnie ledwo ponad 100 Franków, a w cenie było już wliczone pyszne śniadanie (wolę nie wiedzieć, ile zapłaciłabym za śniadanie na mieście). Samo miasto Schaan nie jest szczególnie interesujące turystycznie.

Vaduz

Po zameldowaniu się chwyciłam za rower i w dziesięć minut byłam w stolicy Liechtensteinu. To, co koniecznie musicie o niej wiedzieć, to sposób, w jaki poprawnie wymówić jej nazwę. Jeśli zrobicie to „po polsku”, prawie na pewno nikt Was nie zrozumie. Poprawnie jest: VaDUC, z akcentem na koniec, podczas gdy „v” wchodzi w „f” i nie jest zbyt mocno słyszalne. W Liechtensteinie mówi się głównie niezrozumiałym mi dialektem języka niemieckiego, jednak praktycznie każdy, z kim rozmawiałam, bez problemu przestawiał się na zwykły niemiecki, abym mogła go zrozumieć. Z ciekawych elementów języka: rower to Velo, chłopiec to Bub, a szpital to Spital (z wymową jak polski szpital, tylko akcent na koniec).

Zdecydowanie najlepszą rzeczą, jaką można kupić w Vaduz jest karta Erlebnispass. Zapewnia ona darmowy wstęp do wszystkich muzeów w kraju, przejazd komunikacją miejską (o tym dalej) i wiele interesujących gratisów (jak chociażby pamiątkowy stempel w paszporcie). Zacznijmy więc od muzeów:

  • LandesMuseum – Czyli Muzeum Narodowe, to najważniejsze muzeum w Liechtensteinie i zdecydowanie warto je odwiedzić, chociażby to miało być jedyne muzeum, jakie zobaczycie. Opowiada o historii i kulturze kraju, tradycjach i nowoczesności, religii i obyczajach.
  • SchatzKammer – królewski skarbiec
  • PostMuseum – muzeum poczty, pełne znaczków
  • Kunstmuseum – składa się z dwóch budynków, głównego budynku muzeum oraz Hilti Art Foundation, prezentuje sztukę współczesną, głównie wystawy czasowe.
  • Uhrenmuseum – muzeum zegarów, nie zdążyłam odwiedzić.

Poza tym, typowe katolickie miasto oczywiście musi mieć katedrę!

Ponad miastem góruje zamek, którego wnętrza nie są udostępnione zwiedzającym, jednak warto wdrapać się do jego murów, chociażby dla widoków na miasto. Prowadzi do niego kilka ścieżek pieszych, można też jednak dojechać samochodem. Ja weszłam od strony centrum miasta, aby zejść w kierunku Czerwonego Domku i przespacerować się przez okoliczne winiarnie. Z zamku prowadzi też ścieżka piesza do miejscowości Triesenberg, ja jednak wybrałam odwiedzenie tej okolicy kolejnego dnia, za pomocą autobusu.

Wiedząc, że autobusy w Liechtensteinie prawie zawsze jeżdżą równo co pół godziny, można traktować je trochę jak Hop-On, Hop-Off i zatrzymywać się w różnych miejscach, aby pół godziny później już być w dalszej drodze do celu.

Triesenberg

Jadąc autobusem do Malbun, Triesenberg jest pierwszym „większym” miastem położonym już na górze. Znajduje się w nim kapliczka z przepięknym drewnianym sklepieniem oraz Walsermuseum, muzeum wiejskiego domu.

Steg

Pół godziny wystarczyło mi na spacer wokół naprawdę ślicznego jeziora.

Malbun

Wydaje mi się, że to najbardziej turystyczne miejsce w Liechtensteinie, co oczywiście jest ściśle związane z jego pięknem. Położone na wysokości 1600 m.n.p.m. oferuje niezwykłe widoki i jest świetnym punktem wypadowym dla górskich wędrówek. Co więcej, w Erlebnispass wliczony jest przejazd wyciągiem górskim do Sareis – górskiej chatki/restauracji. Oprócz tego to tam rozpoczyna się przepiękna trasa po grani Fürstin-Gina-Weg na szczyt Sareiserjoch.

Kolejną rzeczą wliczoną w Erlebnispass w Malbun był pokaz sokolnictwa w Falkenrei Galina. Zdecydowanie warto go zobaczyć jeśli zna się język niemiecki – bez niego ma to mniej sensu, biorąc pod uwagę, że dużą częścią pokazu jest wykład na temat hodowli i dbania o ptaki. Koniecznie zarezerwujcie też miejsca z wyprzedzeniem! Ja tego nie zrobiłam, ale na szczęście udało mi się zająć ostatnie wolne miejsce.

Balzers i zamek Gutenberg

Miasto położone na południu kraju znane ze względu na zamek otoczony winiarnią. Wnętrza zamku nie są udostępnione do zwiedzania, jednak jego zewnętrzne tereny są zdecydowanie warte wspinaczki. Od maja do końca października można także zobaczyć zamkową kaplicę oraz kilka dodatkowych przestrzeni. Czy już wspominałam, że widok z zamku jest nieziemski?

Autobusem do Szwajcarii, Austrii?

Tym, co totalnie zaskoczyło mnie w Liechtensteinie jest to, że sieć autobusów miejskich (wliczonych w Erlebnispass), rozpościera się aż po Feldkirch w Austrii i kilka miasteczek w Szwajcarii. Przejeżdżając przez granice, nie ma absolutnie żadnych bramek ani kontroli – jedyny znak zmiany kraju to powiewająca flaga, umieszczona na moście. Oczywiście spokojnie można wszędzie dojechać rowerem, ja zdecydowałam się jednak, dla oszczędzania czasu i energii, na odwiedzenie Sargans w Szwajcarii autobusem.

Sargans

Sargans to kolejne zabytkowe miasteczko i gmina w Szwajcarii, idealnie nadające się na relaksujący spacer. Najbardziej znany jest jednak zamek, w którym znajduje się muzeum, dzięki czemu można odwiedzić i jego wnętrza. Muzeum nie jest duże i raczej odwiedza się je dla wnętrz, niż eksponatów. Mnie zainteresował głównie film opowiadający o regionie, pokazywany w pierwszej muzealnej sali. To jednak nie zamek, ani nie miasteczko, a krajobraz otaczający Sargans, został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wpisane zostały góry, a konkretniej Tektonikarena Sardona, czyli górskie formacje o wyjątkowym znaczeniu geologicznym.

Podsumowanie

Odwiedzenie Liechtensteinu rowerem było genialnym pomysłem i nie sprawiło żadnych większych problemów. Gdybym miała wybrać inny środek transportu, spróbowałabym dostać się do Feldkirch pociągiem, skąd autobus miejski zabrałby mnie do Vaduz. Wymagałoby to jednak kupienia biletu na pociąg. Na pewno wygodnie da się dojechać do Liechtensteinu samochodem, jednak czy którakolwiek z tych opcji dałaby mi tyle radości co pokonanie chociaż części trasy rowerem? Myślę, że niekoniecznie.

You May Also Like
Przeczytaj

Budapeszt

Odwiedzić wszystkie europejskie stolice – to jeden z celów, które postawił sobie niejeden turysta. Mając już pewne porównanie,…
Przeczytaj