Podsumowanie roku 2017

Przypadkowy gość na tym blogu, widząc powyższy nagłówek najprawdopodobniej pomyśli, że właśnie opublikowałam wpis sprzed paru miesięcy, prawdopodobnie przez pomyłkę. Być może trudno w to uwierzyć, ale podsumowanie roku 2017 piszę w maju 2018, dokładnie próbując wyławiać resztki wspomnień, poprzyklejane do licznych pocztówek, zapisane w formie zdjęć, czy notatek w Bullet Journal. Rok 2017 był dla mnie szaleństwem, które kalendarz złamał gdzieś w połowie, niekoniecznie zasadnie. Mimo, że nie jestem osobą tradycyjną, coroczne podsumowania to taki zwyczaj, który na tym blogu przetrwa nawet największe zawirowania życiowe.

Tym razem utrudnienie w pisaniu było większe: przy bardzo licznych podejściach do zbiorczego zapisu wspomnień z tego roku, nie mogłam odeprzeć wrażenia, że żadne słowa nie są w stanie oddać nawet w najmniejszej części tego, czym te 12 miesięcy było i jak bardzo wpłynęły one na moje życie. Teraz, kiedy część tych wrażeń zdążyła już wyschnąć, moje życie powoli przyzwyczaja się do nienormalności a ja sama przyziemnie tkwię przed laptopem, skacząc z projektu magisterskiego do listów motywacyjnych z zapytaniem o przyjęcie na praktykę w kraju którego języka zaczęłam się poważnie uczyć dwa miesiące temu… czuję, że dopiero teraz jestem gotowa, aby zabezpieczyć na przyszłość tę część moich wspomnień. Albo inaczej: to jest ostatni moment, aby zapisać to wszystko, zanim wspomnienia się zatrą, znikną lub wypaczą.

Bez zeszłorocznego kalendarza się nie obędzie, więc zajrzyjmy do jego stron, na sam początek. Gdzież to ja wtedy byłam? Styczeń 2017. Kurs prawa jazdy, dodatkowe zajęcia z angielskiego, praktyka w małym gdyńskim biurze projektowym, spotkania koła naukowego, które już nie istnieje, spotkania drugiego koła które do dziś coś tam robi. Praca nad dyplomem inżynierskim i egzamin. Czy ja aby na pewno wzięłam kalendarz zeszłoroczny? Czuję się jakbym dokonywała wykopalisk archeologicznych. Konferencja BeIT, trzeci rok z rzędu robię grafikę za wolontariat. Nieprzyznane stypendium, więc kontynuuję pracę w biurze. Sam egzamin był dla mnie życiową porażką, ponieważ dodatkowego stresu dołożyła mi spontaniczna decyzja, aby zrobić sobie wycieczkę marzeń dokładnie w czasie, kiedy miały odbywać się egzaminy poprawkowe. Oczywiście kto o tym myśli, bookując bilety na pół roku przed egzaminem? Przecież w tyle czasu to ja się obkuję na blachę. To co się sprawdziło to to, że rzeczywiście umiałam wszystko. Czego nie mogłam przewidzieć – to stres, który sprawił, że po raz chyba pierwszy w życiu zaczęłam się jąkać na odpowiedzi ustnej. Komisja mnie przepuściła, nawet z nienajgorszą oceną. Mimo to, do dzisiaj nocami słyszę swoje głupie odpowiedzi i czuję wstyd, że zapomniałam czegoś naprawdę oczywistego. Najważniejsze jednak, że zdałam i mogłam spokojnie wyruszyć na wycieczkę. Była to niezapomniana wizyta w Sztokholmie, którą dokładniej opisałam w tym wpisie. Trzecia w życiu wycieczka zagraniczna nie była już takim zaskoczeniem logistycznym, w końcu byliśmy już weteranami podróży.

podsumowanie 2017  podsumowanie 2017

podsumowanie 2017

Po zakończeniu studiów inżynierskich naturalną dalszą drogą są studia magisterskie. Bardzo chciałam wybrać dalszą naukę za granicą i poświęciłam mnóstwo czasu na szukanie możliwych opcji, jednak ostatecznie zrozumiałam, że finansowo i logistycznie nie jestem w stanie sobie na to pozwolić. Kontynuacja nauki na Politechnice Gdańskiej nie była z kolei taką złą opcją, ponieważ na drugim stopniu pojawiła się możliwość studiowania w języku angielskim wraz ze studentami zagranicznymi i z wymiany. Poza tym, magisterka trwa jedynie półtora roku, czyli zleci w mgnieniu oka. Wspaniałą wiadomością było dla mnie, że udało mi się dostać do tej grupy. Pomimo tego, że coraz rzadziej widziałam moją najlepszą grupę znajomych, uważam tę decyzję za bardzo dobrą.

Studia magisterskie na kierunku architektura są zupełnie inne od inżynierskich. Na pierwszy rzut oka różnica polega na tym, że mniej się trzeba uczyć, a dużo więcej robić. Mam też wrażenie, że sam program jest o wiele ciekawszy, ponieważ zajęcia są bardziej praktyczne i stawiają na wykorzystanie wiedzy już posiadanej. Totalnym zaskoczeniem był dla mnie kurs z urbanistyki, którego nie mogłabym porównać do jakiegokolwiek projektowania urbanistycznego z poprzednich lat. Na ten temat powstał wpis dostępny tutaj. W międzyczasie zaczęłam przygotowywać referat na konferencję w Bydgoszczy (który ostatnio wyszedł drukiem) oraz aplikować na rozmaite warsztaty i wyjazdy studenckie. Początek wiosny to dla studentów architektury czas wysyłania wstępniaków, a z wstępniakami jak z listami motywacyjnymi – trzeba wysyłać na wszystko, aby mieć szansę na cokolwiek.

28 marca zdałam egzamin na prawo jazdy i w pewnym sensie odetchnęłam z ulgą. Choć nigdy nie byłam fanką samochodów, patrząc w chmury czułam, że zbliżają się życiowe zmiany, a samochód może być koniecznością w ich przeprowadzeniu. Wczesna wiosna była też czasem latania po lekarzach, ponieważ kontrolne badanie krwi (głównie aby sprawdzić, czy długotrwały wegetarianizm nie ma jakiegoś wpływu na moje zdrowie) wykazało jakieś dziwne rzeczy, potem jakiś prastary ciśnieniomierz w typowym polskim gabinecie wykrył mi arytmię, którą kolejne badania wykluczyły, po czym dowiedziałam się, że duże TSH wynika z za małej tarczycy i wcale nie muszę tego leczyć. Jakiś czas później zaczął mi cierpnąć mały palec i trzech lekarzy nie wiedziało o co chodzi, wysyłając mnie na kolejne rentgeny (palca, nadgarstka, łokcia), ale po miesiącu czy dwóch samo przeszło. No więc dużo zamieszania, żeby ostatecznie wrzucić kupę wyników badań do szuflady.

Do tej pory nie opisałam jednak tego, co chyba najbardziej wpłynęło na moje życie. Po długim biciu się z myślami, licznych analizach i wypisywaniu za i przeciw, zdecydowałam się zaaplikować na wymianę z programu Erasmus. Ze względu na dobre oceny nie miałam większych wątpliwości, czy się dostanę (poza tym, tym razem udało się dostać stypendium) – bałam się bardziej tego, co będzie później. Nigdy nie byłam dobra w językach i wiedziałam, że tylko w angielskim będę w stanie w pełni nadążać z zajęciami. Przeanalizowałam programy zajęć i materiały dostępne na stronach uczelni zagranicznych, a także warunki mieszkaniowe i finansowe dla wybranych miast i postawiłam wszystko na jedną kartę – zaaplikowałam do Eindhoven w Holandii. Wysoka pozycja w rankingach, wiele rzeczy dostępnych dla studentów i dodatkowe możliwości rozwoju – to wszystko oczarowało mnie do tego stopnia, że zaczęłam naprawdę wierzyć, że to może się udać. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jaki mały fragmencik tych niesamowitości jakie gwarantuje nauka na TU/e udało mi się poznać. I dostałam się. Potem Learning Agreement, korespondencja mailowa, noce nieprzespane na szukaniu informacji jak i co ogarnąć. I strach, że gdzie ja się pcham, że to nie dla mnie. Gdzie ja, osoba z małego miasta o małych możliwościach, chce za fundusze z programu Erasmus mieszkać w takim pięknym kraju? Przecież ja na to nie zasługuję.

Ale okazało się, że czeka mnie o wiele więcej wrażeń w nadchodzących miesiącach. Powysyłane wstępniaki zaczęły owocować pozytywnymi odpowiedziami. Rok temu nikt mnie nie chciał, teraz dostałam się na dwa świetne wyjazdy. Pierwszy z nich był kursem wakacyjnym organizowanym przez Board of Students of Technology (BEST) i miałam spędzić piękne dwa tygodnie w Gandawie w Belgii. Kolejnym była szkoła letnia w Hamburgu na HafenCity University. Żałuję, że nie powstały wpisy o tych dwóch wyjazdach, dlatego postaram się trochę więcej napisać tutaj, w ramach tego podsumowania. Mimo to wrócę do chronologii, aby nie przegapić reszty zdarzeń. Oczywiście to zupełnie normalne, że w kwietniu czy maju myślami jest się w lipcu i sierpniu – nie zrozumcie mnie źle.

W maju wraz z chłopakiem kupiliśmy samochód. Choć na uczelnię wciąż wolałam jeździć kolejką, auto przydawało się przy większych zakupach lub kiedy trzeba było przewieźć coś cięższego. Przykładem cięższej rzeczy do przewiezienia jest na przykład całe nasze życie, które trzeba było stopniowo wyprowadzać z Gdyni, bo wyjazd do Holandii zaczął powoli ewoluować z marzenia w fakt. Nie przewidzieliśmy jednak tego, że w międzyczasie Piotrek dostanie ofertę pracy nie do odrzucenia, ale… w Niemczech. Na samą myśl, jak będzie miało wyglądać kolejne pół roku, mój mózg przełączał się w tryb pomiędzy „not responding” a „internal error” (co z kolei wordowska autokorekta bezmyślnie przerobiła na „terror”).

Czerwiec to w ogóle przekartkuję, bo ze względu na egzaminy, zaliczenia i cały ten chaos na uczelni, można by w ogóle pominąć zasłoną milczenia. No poza tym, że już wtedy trzeba było zdecydować się na katedrę dyplomującą i promotora pracy magisterskiej. W tym momencie czułam się, jak dziecko które po raz pierwszy idzie do szkoły i któremu ktoś opisuje jak wygląda egzamin maturalny. W sensie, że… studia się kiedyś kończą i już trzeba myśleć o obronie?

Lipiec. Gdynia Design Days było takie sobie, choć miało swoje dobre momenty. W połowie wydarzenia już mnie nie było, ponieważ spakowałam tobołki i wyruszyłam w podróż do pięknej Gandawy. Byle się nie zgubić na lotnisku, trafić na autobus, nie dać sobie ukraść dokumentów. Ze względu na harmonogram lotów, w Belgii byłam dzień wcześniej, co postanowiłam wykorzystać na zwiedzenie Brugii. Sam kraj nie był mi już obcy – w końcu to właśnie Belgia była kierunkiem pierwszej wyprawy zagranicznej. Tym razem byłam przez chwilę sama i zastanawiałam się, czy dam sobie radę. Nie było jakiś konkretniejszych powodów do obaw, raczej naturalna niepewność przed zrobieniem czegoś po raz pierwszy.

Brugia to piękne miasto, z zabytkową zabudową, urokliwymi kamieniczkami, przejściami wzdłuż rzeki, parkami i ogólnie widokami w których nie sposób się nie zakochać. Naturalnie odwiedziłam kilka muzeów, zrobiłam mnóstwo zdjęć (głównie telefonem, ponieważ bateria w mojej lustrzance chyba nie polubiła się ze zmianami ciśnienia podczas lotu). Wspięłam się też na słynną dzwonnicę, aby spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Mimo wszystko to widok z ulicy pozwala poczuć ducha miasta – nawet takiego będącego turystyczną atrakcją, wypełnioną zwiedzającymi i sklepikami z pamiątkami. Takiego uroku nie zepsuje nawet najbrzydszy ogródek piwny. Po kilku godzinach jednak wsiadłam w pociąg i pojechałam do miasta będącego głównym celem całej wyprawy – do Gandawy.

podsumowanie 2017   podsumowanie 2017

Chyba powinnam opisać, czym tak właściwie są kursy organizowane przez BEST. Board of Students of Technology to międzynarodowa organizacja posiadająca swoje lokalne grupy działania przy uczelniach technicznych w Europie. Studenci organizują wiele wydarzeń naukowych i integracyjnych, konkursy wiedzy czy targi pracy. Jedną z inicjatyw są też kursy, które mają swoje edycje cztery razy w roku. Na kursy te może aplikować każdy student, którego uczelnia posiada lokalną grupę BEST. Chętnych jest mnóstwo, więc trzeba się postarać przy pisaniu listu motywacyjnego. Koszta samego kursu są praktycznie żadne – do 50 euro za całość, czyli część akademicką, część pozaakademicką, zakwaterowanie i wyżywienie. Jedyne co tak naprawdę trzeba sobie samemu zapewnić to transport do wybranego miasta, ewentualne ubezpieczenia czy zakup pamiątek J. Brzmi wspaniale, czyż nie? A gdy do tego dodam możliwość poznania fantastycznych osób, zwiedzenia kawałka świata i niezwykłą przygodę, chyba jest od razu jasne, dlaczego tak wiele osób chce w tym wziąć udział. Mi się również za pierwszym razem nie udało (rok wcześniej), dlatego byłam naprawdę zaskoczona, że tym razem było mi dane skorzystać z takiej możliwości.

Prawdę mówiąc, do końca nie wiedziałam czego się spodziewać. Mój angielski jeszcze nie był zbyt „wyćwiczony”, dotąd nie udało mi się być zbyt wiele razy za granicą (konkretniej mówiąc, przed tym wyjazdem za granicą byłam dwa, góra trzy razy) i też wydawało mi się, że nie jestem najlepszą osobą, jeśli chodzi o nowe znajomości. Spędzenie dwóch tygodni w gronie totalnie obcych osób – mieszaniny z całego kontynentu – było dla mnie jednak ekscytującym wydarzeniem i liczyłam dni do tego wyjazdu.

Na miejscu okazało się, że wszystkie zmartwienia były absolutnie bezpodstawne. Organizatorzy zatroszczyli się naprawdę o wszystko. Dbali o to, aby każdy dotarł bezpiecznie na zajęcia, aby nie zabrakło jedzenia dla ludzi z nawet najdziwniejszymi alergiami oraz aby każdy był jak najlepiej o wszystkim poinformowany. Każdy uczestnik dostał swój wspaniały rower miejski, którym codziennie trzeba było pokonać kilka kilometrów na uczelnię. Jeździliśmy grupą, a droga była za każdym razem inna, za każdym razem piękniejsza. Aż się chciało wstawać wcześnie rano na myśl o tej przejażdżce przez parki, małe uliczki czy wzdłuż rzeki.

podsumowanie 2017   podsumowanie 2017

podsumowanie 2017   podsumowanie 2017

Część akademicka była porządnie zorganizowana. Przed kursem każdy otrzymał zestaw PDFów do poczytania, aby dokształcić się na temat kursu – czyli druku 3D. Kurs składał się z części teoretycznej, czyli wykładów oraz praktycznej, na której można było wykonać swoje własne wydruki oraz wykorzystać wycinarkę laserową. Ciekawym elementem była też wizyta w firmie zajmującej się drukiem 3D – dzięki temu mogliśmy zobaczyć na żywo najnowocześniejsze maszyny i urządzenia oraz porozmawiać ze specjalistami z branży. Zaliczeniem kursu była prezentacja swoich prac, czyli pomimo ogromu informacji z części teoretycznej (dot. materiałów, technologii), tak naprawdę najważniejsze było zastosowanie wiedzy w praktyce – i oczywiście kreatywność.

Równie ważna (a może nawet ważniejsza!) była integracja i czas spędzony poza godzinami lekcyjnymi. Nie zliczę, ile gier integracyjnych, zabaw i aktywności organizatorzy byli w stanie zapewnić, ale nie było ani chwili nudy. Ciekawą odskocznią było wyjście na basen (który okazał się ogromnym Aquaparkiem), a podczas weekendu odbyła się dłuższa wycieczka „w góry” (kto był w Belgii ten wie, jakie „góry” można tam spotkać. Co wieczór była też okazja, aby zrelaksować się przy belgijskim piwie a często i impreza dla osób lubiących tańczyć. Oczywiście w tak pięknym mieście nie można by było zignorować możliwości kontaktu z architekturą, zabytkami i gmachami muzeów. Czas na zwiedzanie oczywiście został również jakimś cudem umieszczony w harmonogramie.

Ze względu na harmonogram lotów, w Gandawie zostałam o dzień dłużej niż to było w planach. Jak się okazało, nie byłam w tym czasie sama – praktycznie połowa uczestników i wielu organizatorów z różnorakich przyczyn nie zwiało od razu po zakończeniu kursu w swoje rodzinne strony. Akurat tak się złożyło, że w tym czasie w mieście odbywał się festiwal Gentse Festen, więc oczywiście nie można było przegapić tej okazji. W całym kursie naprawdę podziwiałam to, że pomimo wielu różnic, innych zainteresowań czy preferencji, praktycznie wszyscy trzymali się razem. Wiadomo, czasem ktoś decydował się wcześniej pójść spać, ktoś inny miał ochotę zjeść coś specjalnego i wybierał się do jakiejś konkretnej knajpy, a ja sama nie mogłam sobie odmówić wizyty na zamku Gravensteen. Mimo to, nikt się nie zgubił, nikt nie został zapomniany i nikt nie narzekał. Chyba jeszcze nie widziałam wydarzenia, podczas którego tyle osób spędza razem czas, a mimo to nie ma żadnych dram, nikt się z nikim nie kłóci i nie obraża. Chyba to jest właśnie najwspanialsza cecha otwartych ludzi – tak mało im przeszkadza w drugiej osobie.

W tym momencie zdałam sobie sprawę, że wpis przeskoczył na piątą stronę wordowskiego dokumentu, podczas gdy ja ledwo dotarłam do połowy roku. Chyba najsensowniejszą decyzją będzie więc przerwanie go w tym momencie i kontynuacja za jakiś czas. A ja naprawdę starałam się streszczać!

podsumowanie 2017   podsumowanie 2017

 

You May Also Like