Po zobaczeniu wielu niesamowitych obiektów w krótkim czasie, łatwo je ze sobą pomylić, zgubić kolejność, albo, co gorsza, zapomnieć o czymś ważnym. Z tego powodu, podczas wycieczki do Belgii, wzięłam sobie za cel prowadzenie dziennika podróży. Tuż przed snem wystukiwałam na tablecie najważniejsze informacje z danego dnia. Wiem, że nie jest to to samo co piękny, grubo oprawiony zeszyt pisany piórem na kolanie w parku – taka opcja jest za to o wiele szybsza i trochę bardziej odporna na zagubienie. W końcu w podróży chodzi przede wszystkim o to, aby zobaczyć to, czego nie ma się w domu. Pisanie nie powinno odbierać zbyt wiele czasu, tak cennego w obcym miejscu.
Choć ten wpis powstaje już po powrocie z Belgii, chcę zachować jego wiarygodność. W tym celu, posiłkując się notatkami z podróży, opiszę kolejne dni spędzone w tym pięknym kraju.
Zapraszam też do przeczytania wpisu, w którym przedstawiłam ogólne wrażenia, jakie wywarła na mnie Belgia.
Dzień pierwszy
Lot
Nie bałam się wsiąść do samolotu. Bardziej przerażało mnie to, że jeśli pójdzie coś nie tak z kontrolą bagażową, to albo trzeba będzie zapłacić za przekroczenie rozmiaru, albo – co gorsza – samolot poleci bez nas. Stresowało mnie wiele rzeczy – to, że torba nie chce się uformować idealnie do formatu 42x32x25, to że worek z suwakiem na płyny ma format 19×21 cm a nie 20×20… Pomimo zapewnień znajomych, że nikt się na lotnisku nie będzie takich pierdół czepiał, ja wierzyłam w swojego pecha. Zawsze można trafić na bardziej wrednego pracownika lotniska, który wyrecytuje mi punkt regulaminu przewoźnika, machając tą torbą z szamponami. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło.
Przejście przez bramki nie przysporzyło absolutnie żadnych kłopotów. Podobnie, znalezienie dalszej drogi było tak dobrze oznaczone, że nie było mowy o zgubieniu się na lotnisku. W końcu usiedliśmy wewnątrz samolotu. Siedzenia były wygodne, ale przed nimi było zdecydowanie za mało przestrzeni na nogi. Także okna były miniaturowe. Wolę się nawet nie zastanawiać, jak mało była w stanie przez nie zobaczyć osoba siedząca przy przejściu.
Lot był niesamowitym przeżyciem. Przed wystartowaniem maszyna swobodnie manewrowała na lotnisku, wydając się przy tym leciutka jak chmurka. Dopiero, kiedy zaczęła się rozpędzać, dało się poczuć ile energii wymaga wzniesienie się w powietrze. I już po chwili wszystko zaczęło się oddalać – nie patrzyłam już na domy a na układy urbanistyczne, najpierw osiedli, później miast. A potem, gruba warstwa powietrza usunęła wszelkie kontrasty, tworząc niesamowitą perspektywę powietrzną. Bezchmurne niebo było tutaj sprzymierzeńcem panoramy, bardzo powoli przemieszczającej się za szybką samolotu. To również mnie zdziwiło, choć było bardzo logiczne. Wnętrze samolotu wydawało się dość zwyczajne podczas wsiadania; podczas lotu natomiast przechylało się pod wymaganym kątem, zmieniając tym swój charakter. Okazało się też, że lot samolotem ma i swoje wady. Przy zmianie wysokości kręciło mi się w głowie, czułam się jakbym miała chorobę lokomocyjną, momentami pojawiały mi się plamy przed oczami. Ale było warto. Samolot o dziwo przyleciał o dwadzieścia minut wcześniej niż było napisane na bilecie.
Zdążyliśmy dzięki temu na wcześniejszy bus Brussels City Shuttle. Tutaj również bezproblemowo – na lotnisku było pełno oznaczeń, jak dojść na jego miejsce odjazdu. Zdziwiło mnie też to, że bilety na przejazd do Brukseli można było kupić w wielu miejscach na i przy lotnisku. Pamiętam jak parę miesięcy temu upewniałam się w sieci, czy ten bus w ogóle istnieje.
Podczas trasy autobusem, mijaliśmy bardzo mało zurbanizowane tereny. Naprawdę podoba mi się sposób planowania przestrzennego, w którym główne drogi odsunięte są od miast. Już podczas tego przejazdu mogłam się spodziewać, że w Belgii spotkam się bardziej z projektowaniem dla ludzi niż dla samochodów.
W końcu dostaliśmy się na dworzec Bruxelles Midi / Brussel-Zuid (Południe). Postanowiliśmy dostać się do centrum pociągiem, co również nie było łatwe. Pierwszy napotkany automat biletowy posiadał tylko języki francuski i flamandzki, kolejne odrzuciły nas nieprzyjmowaniem papierowej forsy, wybranej w kantorze podczas majowych niży. Długo wałęsaliśmy się po niezwykle rozbudowanej dworco-galerii, dowiadując się w kolejnych punktach informacji o niesprzedaży biletów, zanim znaleźliśmy zwykłe kasy.
Po dostaniu się do centrum priorytetem stało się pozbycie bagażu, który podręczny był tylko z nazwy. Zameldowaliśmy się więc w hotelu (który, jak się okazało, bliższy był stacji północnej niż centralnej) i ruszyliśmy do Carrefoura Express, wyposażyć się w trochę kalorii do działania.
Muzeum BELvue
Najedzeni, dowiedzieliśmy się, że część obiektów jest już zamknięta. Z interesujących nas muzeów wybraliśmy to dotyczące historii Belgii. Wydawałoby się, że bez znajomości języka francuskiego nie ma po co tam wchodzić; na szczęście w wielu miejscach występowało tłumaczenie na język angielski. Muzeum nie było wyjątkowo bogate, ale nam to odpowiadało – ogarnęliśmy wszystkie wystawy na parę minut przed zamknięciem. Ostatecznie cieszę się, że akurat ten obiekt zaliczyliśmy jako pierwszy – miałam naprawdę spore braki w wiedzy o historii tego państwa. Tutaj przedstawiona jest ona przystępnie, choć wymaga zaangażowania (czytanie, słuchanie nagrań).
Muzeum BELvue przekazuje informacje od czasów rewolucji w 1830, której skutkiem było oddzielenie Belgii od Niderlandów, poprzez czasy kolonizacji Kongo aż do wydarzeń bardziej współczesnych. Duża część wystawy poświęcona jest życiu prostych ludzi – ich oczekiwaniom oraz kulturze. Nie mniej miejsca zajmują opisy ważnych postaci, władców. Belgia to świetny kraj, który pomimo mrocznej przeszłości obecnie stara się robić wszystko, aby odpłacić za swoje zbrodnie. Nie wszystkie rany da się wyleczyć, jednak najgorsze co można zrobić to stać z założonymi rękoma. Belgia wyraźnie chce dać do zrozumienia, że dawne czasy to przeszłość, która nie dotyczy obecnie żyjących.
Co z tego, że nie wiem, co tu jest napisane – na taką typografię mogłabym patrzeć cały dzień!
Zabudowa Brukseli
Innym z powodów dla których chciałam odwiedzić Belgię było poszukiwanie słynnych Ugly Belgian Houses. Po wyjściu z muzeum udaliśmy się na wschód, mijając kolejne uliczki, i nie znajdując ani jednego brzydkiego domu. Niesamowita architektura ciągnęła się kilometrami od centrum, zadziwiając bogactwem dekoracji, pomysłowością wykonania i aż nieprawdopodobnie dopasowanym połączeniem starych budynków i tych dopiero co zbudowanych. Cechą charakterystyczną tego miasta są wielokrotnie przecinające się, delikatnie falujące pierzeje, składające się z bardzo wysokich budowli. Kamienice nawet ośmiopiętrowe sąsiadują z nowo wybudowanymi, szklanymi biurowcami, odbijającymi siebie nawzajem w elewacjach. Wszystko jednak tak bardzo do siebie pasuje. Może to przez skalę takiej zabudowy – jest na tyle duża, że stworzyła własny styl, gdzie szkło nie gryzie się z cegłą, a wręcz stanowi naprawdę zgranego sąsiada. Co więcej, w bardzo wielu miejscach pojawiają się motywy secesyjne, głównie w postaci stalowych balkonów z ornamentowymi, kwiatowymi balustradami. Innym charakterystycznym elementem są wykusze, ułożone zawsze harmonicznie. Cała zabudowa jest niezwykle dopasowana. Budynki zawsze pasują jeden do drugiego – tak trudno mi stwierdzić, w jaki sposób dokonano takiego cudu, ale niezależnie od daty powstania, to wszystko tworzy jednolite centrum miasta, naprawdę ogromne centrum niekoniecznie wielkiego miasta.
Im dalej od centrum, tym zabudowa niższa. Nie przeszkadza to jednak w starannym projektowaniu przyjaznej przestrzeni publicznej – tutaj plac z ciekawymi ławkami.
Ulice, jak już wspomniałam, nie tworzą regularnej siatki, natomiast gęsto przecinają się pod różnymi kątami. To także dodaje miastu organiczności, można wyobrażać sobie jak się rozrastało, które drogi powstawały wcześniej, a które później. Sama ich forma nie odbiega pięknem od zabudowy. Zamiast typowej dla polskiej architektury kostki brukowej, tutaj dominują kwadratowe w widoku kamienie, niekoniecznie spłaszczone do równej wysokości. Asfalt pojawia się dość rzadko, w małych ilościach i wyróżnia się negatywnie, ale wyraźnie stanowi intruza, nie jest częścią Brukseli. Ulice są bardzo wąskie, nawet pomimo wysokich budynków. Większość z nich jest jednokierunkowa, ale o dziwo samochody nie stanowią tutaj zwartej, pierdzącej klaksonami masy. Są elementami tymczasowymi, wiecznie ustępującymi pieszym, lub zaparkowanymi w woonerfie, stanowiąc część krajobrazu. Drogi są zdecydowanie spacerowe. Miejsca dla rowerów też nie ma zbyt wiele, ale wydaje mi się, że jest to rzadko wybierany środek transportu w Brukseli. Nawet rower nie jest potrzebny, kiedy wszędzie ma się blisko.
Wśród nawet najmniejszych uliczek bystre oko mogło wypatrzeć niewielkie, ale niesamowite detale. Jednym z charakterystycznych typów były mozaiki użyte zamiast jakiegoś kamienia w posadzce chodnika. Takie drobne zaburzenie rytmu pięknem, a potrafi stworzyć barwną dominantę. Wiele innych elementów jest dla mnie egzotyką – dekoracje z pozoru skromnych kamienic mozaikami lub malowidłami, nietypowy materiał wybrany na elewację… Ale detalem też są ludzie, stanowiący nieodzowną część tkanki miejskiej. Tu targowisko z mięsem, serami i innymi belgijskimi przetworami, tam jakieś grupki spędzające razem czas… zupełnie jakby w Belgii nikt nie zostawał w domu przed komputerem…
W Brukseli jest także mnóstwo parków, a te z kolei oblegane są masowo przez ludzi. Siedzą na trawie, odpoczywają, cieszą się chwilą. Jak bardzo brakuje mi w Polsce takiej funkcji przestrzeni zielonych. Zamiast tego albo znak „nie deptać trawników” albo głos „było nie wychodzić z domu” w przypadku gwałtów czy innych ataków. W Brukseli co park to trawy oblegane przez ludzi w każdym wieku, od dzieciaków w wózkach, poprzez młodzież spotykającą się ze znajomymi do osób starszych, odpoczywających po ciężkim dniu, wpatrzonych w zieleń. Co więcej, każdy skupia się na sobie i swoim relaksie. Nikt nikomu nie przeszkadza, nikt się nie narzuca, nikt nie szuka ofiary plotek. Każdy jest tam dla siebie i swojego kawałka trawy.
Przeszliśmy się jeszcze wokół budynków Parlamentu Europejskiego. Nowoczesne gmachy również wydawały się pasować do zabudowy. Tutaj wyraźnie zastosowano nawiązywanie detalami i pasującą kolorystykę. Niestety, upublicznianie ich zdjęć jest zabronione.
Doszliśmy do Parc du Cinquantenaire / Jubelpark, gdzie mieści się przepiękny kompleks budowli z centralnym łukiem triumfalnym. Wewnątrz znajduje się kilka muzeów: Autoworld, muzeum militarystyki oraz muzeum sztuki i historii. Z powodu ograniczonego czasu, nie odwiedziliśmy żadnego z nich, warto jednak było zobaczyć budowlę z zewnątrz. Po raz kolejny bogate rzeźbienia cieszyły oczy, a malowidła schowane za kolumnami potrafiły zaskoczyć. Najpiękniejszą częścią zewnętrza tej budowli zdecydowanie wnętrze łuku triumfalnego. Spójrzcie na te kasetony!