Święta to taki czas ponownej migracji ludzi z większych miast do rodzinnych wsi i miasteczek. W moim przypadku nie było inaczej, więc od razu uzbroiłam się w zapasy cierpliwości do tego typu miejsc oraz w najnowszą książkę Filipa Springera – „Miasto Archipelag”. Przy poprzedniej tego typu wyprawie postawiłam na tego samego autora i połączenie wypadło świetnie. Widok przemawiający z kart reportaży i miejsce, o którym można by niejeden reportaż napisać. Połączenie lepsze niż niejeden zestaw z wigilijnego stołu.
Miasto Archipelag to opowieść o dawnych stolicach województw które w momencie reformy administracyjnej w 1999 roku utraciły swój status. Choć nie odwiedzałam w tym momencie żadnego z opisywanych miejsc, pewnym rodzajem uspokojenia była informacja, że ta społeczna i ekonomiczna zapaść dotknęła nie tylko rejony miejsc mojego dzieciństwa ale i całą resztę tego smutnego kraju. Oczywiście poza stolicą i kilkoma innymi punktami, gdzie rozwój i nowe inwestycje są na porządku dziennym.
Polsce postęp gospodarczy nie wyszedł jednak na dobre. Rezygnacja z wielu fabryk i zakładów przemysłowych rozsianych po całym kraju na korzyść scentralizowanych punktów usługowych sprawiła, że całe życie odpływa Polsce z kończyn. Ale w reportażach Springera jest coś więcej – każde z opisywanych 31 miast miało swoją chwilę sławy, swoją nadzieję na szybki rozwój. Miało swoje lata rozkwitu, w których powstawały nowe instytucje, rozwijała się kultura i lokalny biznes. Po tych chwilach radości zostały ruiny, miejsca pamięci, ale przede wszystkim wspomnienia wśród ludzi, którzy w większości już nawet tam nie mieszkają. Jednak to pozostałe w Miastach Archipelagu (bo tak autor określa dawne stolice województw) jednostki stały się głównym tematem książki. Ci bardzo dziwni ludzie, którzy nie uciekli do Warszawy czy Krakowa, tak jak zrobiła większość ich znajomych.
Miasta Archipelagu mimo wszystko spotyka taka sama historia co bardzo wiele nigdy-nie-wojewódzkich miejscowości. Stają się muzeami – miejscami, do których przyjeżdża się dwa razy w roku, zobaczyć czy coś się nie zmieniło. I tak, są jakieś drobne zmiany. Tutaj coś zarosło, tam sąsiad dom pomalował, tu zlikwidowali kolejną szkołę. Czasem coś nowego się buduje. Jacyś szaleńcy, prawdopodobnie jeszcze nie wiedzą, jak wygląda życie w takim miejscu. Prosty rachunek ekonomiczny i możliwości jakie daje posiadanie samochodu razem tworzą porządny argument dla osiedlających się w takich miejscach. Ja nigdy, przenigdy ich nie zrozumiem.
Największym wydarzeniem w małym mieście jest zawsze budowa McDonalda. Taki awans spotkał także moje rodzinne miasteczko. McDonalds rzeczywiście stanął. Za wybudowaną wcześniej obwodnicą, kilka kilometrów od centrum miasta, podobno da się dojechać rowerem ale trzeba go przez jakieś płoty przenosić. Samochodem łatwiej. Na końcu świata wszystko jest samochodem łatwiej.
Zresztą to odizolowanie od reszty kraju to chyba najgorsza rzecz w mniejszych miastach. Jeden pociąg dziennie, ceny zawsze z kosmosu. Podobno istnieją jakieś autobusy dalekobieżne, ale firmy te o Internecie jeszcze nie słyszały, więc nie ma mowy, że znajdziesz gdzieś ogólnodostępny rozkład odjazdów. Do miast wojewódzkich dostać się łatwiej, ale nie w Święta. Planowałam spotkać się z kilkoma osobami, ale przez cały świąteczny okres busy żadnego przewoźnika nie kursują. A zaraz po świętach zabrakło i ludzi. Ledwo Wigilia się skończy, porozdaje się prezenty i porozmawia o dwunastu potrawach a już trzeba uciekać. Zanim ta ponurość małego miasta nie pochłonie resztek motywacji do działania.
Oczywiście są i ludzie, którzy pozostali, w tym niektórzy i z własnego wyboru. Osoby, które znalazły coś dla siebie w tych odizolowanych zakątkach kraju, ci którzy jeszcze wierzą, że da się coś zrobić, aby przywrócić legendarną świetność podupadłej mieścince, albo którzy widzą zalety w sielskim spokojnym życiu. W egzystowaniu tam, gdzie wszyscy wszystkich znają, gdzie wyjście do sklepu to całodzienna wyprawa. Gdzie nie trzeba wybierać z ogromnego wachlarza możliwości, jakie daje duże miasto, tylko bierze się to co jest. W lato Wianki, w Sylwestra wystrzeliwanie w niebo połowy budżetu miasta.
Są jeszcze te małe przyjemności, takie których nie doświadczysz w dużym mieście. W Skarżysku jest to na przykład wielki „ciucholand”. W ciągu jednego dnia, za niewielkie pieniądze można w nim wyposażyć sobie całą szafę. Dlatego przyjeżdżają tam ludzie z okolicznych miast i wiosek, umawiają się grupami aby zabrać się jednym autem, doradzają sobie przy selekcji ubrań z pełnego koszyka skarbów. Cennik w zależności od dnia tygodnia każdy zna na pamięć. Wbrew pozorom, to właśnie ostatniego dnia przed wymianą towarów, kiedy cena jest już ułamkiem tej z metki, znajduje się najciekawsze okazy i jest z czego wybierać.
Jeśli jednak chcesz się gdzieś przejść, uświadomisz sobie po chwili, że nie ma dokąd iść. Źle zaprojektowane drogi prowadzą pomiędzy rozpadającymi się budynkami. Jakieś odłażące reklamy, ze spranymi od słońca niejednego lata napisami, pojawiają się bardzo sporadycznie. Tutaj ktoś pomalował sobie domek na soczysty fiolet. Odrobina radości w tym smutnym świecie. A dalej już tylko czerń niedziałających drogowych latarni i smog z pieców, gdzie pali się zimą wszystkim. Tu coś odremontują, tam coś się zawali, grunt aby wyjść na zero i sprawiać jeszcze jakieś pozory. Aby odsunąć w czasie pogodzenie się z beznadziejnością.
Jeżdżąc w rodzinne strony zawsze lubię brać ze sobą Springera, aby wiedzieć, że to tak nie tylko tu. Zresztą, te książki się lepiej czyta poza miastem. Tam, gdzie można poczuć ten sam unoszący się w powietrzu nastrój. Gdy mogę sobie wyobrazić, że opisywane miejsca mogą się znajdować gdzieś tu obok, a bohaterowie reportaży równie dobrze mogliby mieszkać na tej ulicy. Zawsze przychodzi mi wtedy na myśl, jak wyglądałaby książka opowiadająca o miejscu mojego dzieciństwa. Nie o historii, nie o znanych postaciach – takich napisano już kilka. O tym, co jest teraz. Regularnie śledzę bloga pieczołowicie opisującego aktualności i historię miasta. Czytam o decyzjach Rady Miasta, o pomysłach na rozwój i możliwościach. Gdzieś nawet pojawiło się hasło „rewitalizacja”, ale brzmi to jak marzenia pięciolatka o locie w kosmos. Podobno się da.
A może warto jeszcze walczyć? Nieatrakcyjność małych miast sprawia, że te większe są na własną prośbę oblegane. Te nie mieszczą tylu ludzi, więc rozlewają się na przedmieścia. Z suburbii, miejskich sypialni, do pracy i szkoły wszyscy dojeżdżają samochodami, psując środowisko i niszcząc swoimi wehikułami ład przestrzenny miejskich ośrodków. Z książki Springera przemawia wyraźny komunikat, że jest źle. Ostatni rozdział bezbłędnie identyfikuje źródło problemu. Myślę, że tę lekturę powinien przeczytać każdy, ale przede wszystkim ci, którzy życie w mniejszym mieście znają jedynie z wycieczek do Piaseczna czy innej sypialni dużego miasta. A to były przecież kiedyś miejsca z własną identyfikacją, z kulturą i historią.
Trochę ich szkoda.