Doszłam do wniosku, że z moim mózgiem jest serio coś nie tak. Wcześniej myślałam, że to jedynie zmęczenie i nadmiar spraw na głowie, ale kiedy minął kolejny rok, a on nadal nie pracuje tak jakbym chciała, postanowiłam przyjrzeć się temu z innego punktu widzenia niż zawsze. Być może podczas tego rozmyślania przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł, jak naprawić mój mózg, choć jeśli mam być zupełnie szczera, to w tym momencie jakoś czarno to widzę.
Jest niedziela, a tak właściwie poniedziałek. Niby co za różnica… Właśnie nie. Ostatnie 24 godziny przemknęły mi, jakby ich nie było, a jednak to nie 5 minut, aby można było się zagapić i je przeoczyć. Tak jest już chyba od zawsze – ostatni dzień tygodnia mógłby tak po prostu przestać istnieć i pewnie minęłoby sporo czasu zanim w ogóle bym to zauważyła. Wstałam wcześnie rano, bo już o 15 i zjadłam śniadanie. Potem zjadłam obiad. Kolację. I nagle jest godzina 1:06 następnego dnia i zastanawiam się, co tak właściwie pomiędzy tymi posiłkami się działo. No niby tutaj z kimś porozmawiałam, tam odpisałam komuś na facebooka, tutaj przeczytałam tekst na jakiejś stronie… Ale poza tym nic. Nie wzięłam się też za jakąkolwiek pracę, bo przecież na tę chwilę – gdy pierwszy semestr ma się ku końcowi – nie mam ani chwili aby robić coś, co nie jest związane ze szkołą. Nie trzeba nawet chyba pytać, czy zrobiłam przez ten czas coś przyjemnego. W chwili, kiedy mam tak wiele rzeczy do zrobienia, skąd miałabym wziąć czas aby obejrzeć film czy poczytać książkę? A jednak te ponad 10 godzin upłynęło zupełnie bezowocnie. Zupełnie tak samo, jak podobna ilość czasu tydzień wcześniej, i każdej innej niedzieli wstecz.
Wegetacja. Któż by pomyślał, że dotyczy to także ludzi? Wszelkie próby zapobiegania temu na tę chwilę zakończyły się niepowodzeniem. Lista zadań okazała się równie nieprzekonywująca do podniesienia tyłka z łóżka, jak jej brak. „O równej xx zrobię yy” poskutkowało jedynie koniecznością powtarzania sobie tego co godzina, bo przecież tak trudno zmusić siebie do przerwania tak pochłaniającej czynności jaką jest nie robienie niczego. Bywały momenty, w których po prostu w myślach wrzeszczałam do siebie: Zrób to teraz! Oczywiście dlaczego miałabym posłuchać kogoś o tak słabej argumentacji? Czekolada na zachętę? „Jak zjem ten kawałek to biorę się za angielski” – taa, zjadłabym kilka tabliczek i by brakło. W rzeczywistości jedzenie w takich chwilach jest po to, aby w desperacji przekonać siebie, że jeszcze jest się w stanie robić cokolwiek. A potem ten żal: „Moje ja – dlaczego mnie nie słuchasz? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?” albo „Moje głupie ciało, dlaczego siedzisz tak i nawet nie zajmiesz się czymkolwiek?”. I najgorszy jest fakt, że to „robienie czegokolwiek” nie jest takie nieprzyjemne, na co wskazywałyby trudności mobilizacyjne. I „robiąc cokolwiek” mówię sobie zawsze „Moje głupie ciało, popatrz, to jest całkiem przyjemne – na przyszłość posłuchaj mnie i uwierz, że takie będzie, a na pewno nagrodzę cię, chociażby większą ilością snu”. Pomaga? Oczywiście, że nie. Dodatkowo już dobrze poznałam moje trudności mobilizacyjne. Codziennie (bo przecież nie włączają się jedynie na czas trwania niedzieli – wtedy jedynie się nasilają) kiedy wracam ze szkoły busem, rozmyślam o tym, jak wiele rzeczy mogłabym zrobić, mając kupę czasu, podczas czego oczywiście mam świadomość, że tę kupę czasu mam, ale posiadając również wiedzę o posiadaniu niedostatecznie niewyraźnych braków w systemie motywacji, każdą moją godzinę w teorii, można skrócić do średnio 2-3 minut w praktyce. Nie, w tym momencie nie żartuję – właśnie minęło mi 10 godzin, których przecież nie spędziłam na jedzeniu kanapek.
Tryb wegetacyjny mógł mi się nieświadomie włączyć kiedy postanowiłam przetrwać jak najszybciej ten okres pomiędzy ówczesnym „teraz” a ostatecznym wyniesieniem się z domu. To tylko taka moja mała teoria, ale coś w niej jest. Do tego czasu ważne jest wyłapywanie tych pięknych chwil i przeczekiwanie całej reszty czasu, co chyba do mojego organizmu dotarło zbyt dosłownie.
Ja mam naprawdę bardzo dużo planów. Chciałabym wreszcie, po tych kilku latach, nauczyć się tworzyć grafikę komputerową – niby znam wszystkie potrzebne mi funkcje Photoshopa, ale jednak brakuje mi tego ogromu czasu, który potrzebny jest aby wytworzone w programie gówienka ewoluowały w coś pięknego. Tak samo jak chciałabym kiedyś napisać książkę – taką z jednej strony ciekawej fabularnie, a z drugiej zawierającej wiele refleksji. Jednak najpierw powinnam pomyśleć nad fabułą, a na to przecież czasu nie mam, co nie? Już pomińmy fakt, że byłoby to dzieło marne, po prostu chciałabym to napisać – dla własnej satysfakcji. Podobnie ma się ze słit tomikiem wierszy, który chciałam wydać własnym nakładem już w starszakach (przedszkole), kiedy to powstał mój pierwszy „wiersz”, oczywiście o kwiatkach. I zupełnie tak samo jak to miało być z obejrzeniem tak wielu filmów, przeczytaniem tak wielu książek… A kiedy już udało się jakoś do tego zmobilizować, to nastawała taka radość z faktu tego, i tak się chciało kontynuować, mając już za sobą te wszystkie trudności polegające na sprawianiu, abym sama zechciała z łaski swojej zacząć. O jakie życie byłoby piękne, gdyby czynności nie trzeba było „zaczynać”… Jakie wszystko byłoby wtedy proste…
Jeśli ktoś z Was zna jednak jakieś działające metody motywacyjne, to będę niezwykle wdzięczna za ich napisanie :)