Zawsze, kiedy próbuje określić czas jaki minął od jakiegoś wydarzenia, to wydaje mi się on bardzo krótki, a jednocześnie długi. Z jednej strony mam wrażenie, że to coś było tak niedawno, z drugiej ciężko mi uwierzyć, że aż tak wiele rzeczy miało od tego czasu miejsce. W tym momencie myślę o wpisie na blogu podsumowującym zeszły rok. Pisałam tam wtedy, jak wiele rzeczy zmieniło się w moim życiu przez tamtych dwanaście miesięcy, jak bardzo ja się zmieniłam. Teraz jednak mam wrażenie, że rok 2010 nie różnił się aż tak bardzo od 2009 i paru poprzednich. Może i zmieniło się moje otoczenie, zmieniły się miejsca w których lubiłam przebywać i do których często wracałam myślami, zmienili się ludzie z którymi miałam kontakt. Ale ja sama niezbyt się zmieniłam. Może teraz mi się tak tylko wydaje, może czas zatarł te wszystkie różnice… Jednak czasem zastanawiając się nad tym, które wydarzenia w moim życiu miały dla mnie wartość kluczową w kształtowaniu własnej filozofii, odnoszę wrażenie, że zdecydowana większość z nich miała miejsce w tym – 2011 roku.
Na początku roku miały miejsce moje osiemnaste urodziny. Większość osób, które znam jest święcie przekonana, że data ta nie zmienia nic w życiu poza wyrobieniem sobie dowodu (który ja miałam już kilka lat wcześniej – konieczność wyrobienia przed gimnazjalną wycieczką z przejściem na Słowację, którego w końcu nie było ;/) i jakimiśtam możliwościami prawnymi i w rzeczywistości nie ma to wpływu na dojrzałość człowieka. Moje zdanie jest zupełnie inne. Mając lat 18 uwalnia się swoich rodziców od odpowiedzialności za nasze czyny. Wiedząc, że popełniając błąd ucierpimy tylko my, możemy wreszcie swobodnie zaryzykować – co najwyżej dosięgnie nas odpowiedzialność za to. Odbieramy rodzicom przy tym prawo decydowania o naszym życiu. Jeśli mają coś przeciwko moim życiowym wyborom, które nie są sprzeczne z prawem, a jedynie z ich własnymi ambicjami, muszą to przeboleć.
W minionym roku mój system wartości przekręcił się o 180 stopni i w tym momencie to, do czego dążyłam lata temu okazało się w sumie niepotrzebne, bezsensowne, a to czego unikałam zaczęło być priorytetem. Nadal jednak tkwią we mnie resztki starego systemu, co jakiś czas domagające się pamięci o sobie. Często to boli – mam wrażenie, że wcześniej po prostu marnowałam czas, ale też że kiedyś moje życie było bardziej produktywne. Chociaż w sumie to nie powinno być dziwne, skoro dzień był dla mnie o kilka godzin dłuższy. Każdy dzień… Przez długi czas czułam, że brakuje mi czegoś z tamtych lat – gimnazjalnych, może jeszcze wcześniejszych. Niby nie chciałabym tam wrócić, ale jednak miałam wrażenie, że zostawiłam tam coś, co dodawało celowości mojemu istnieniu. Czegoś, co sprawiało wtedy, że pomimo braku bratnich dusz na każdym kroku, jakoś przetrwałam i chyba nawet nie z trudnością. Dopiero jakoś tak niedawno zrozumiałam, co to było. Chodziło o robienie czegoś, co nie ma związku ze szkołą chociaż kilka razy w tygodniu. Choćby czytanie książek. W gimnazjum potrafiłam przeczytać ich po kilka dziennie, a rozpoczynając naukę w liceum musiałam zrezygnować z tej przyjemności z powodu tak znacznego zmniejszenia ilości czasu wolnego. Dopiero teraz zrozumiałam, jak to rozstanie z literaturą na mnie wpłynęło. Dopiero teraz – po powrocie do czytania – przypomniałam sobie, jak to jest siedzieć w szkole i czekać aż wreszcie miną wszystkie godziny, z nadzieją, że bus nadjedzie jak najszybciej – nie po to, aby wrócić do szarej rzeczywistości czterech ścian, a aby z powrotem zagłębić się w stronice aktualnie czytanej powieści. Wiem, że to teraz brzmi tak kujońsko… Jednak kto zna przyjemność czytania, ten doskonale wie, co mam na myśli. A czytanie w wieku trochę bardziej dojrzałym niż lata gimnazjalne to dodatkowy zachwyt nad kunsztem autora bądź tłumacza, wydobywanie smacznych wątków, dodatkowych znaczeń – nie, nie po szkolnemu na podstawie określonego schematu. Raczej bardziej w sposób psychologiczny, psychoanalityczny wręcz. Nie tworząc złudnego pseudoobiektywizmu, nie opisując myślowo – tak aby pasowało pod nauczycielkę – a wynajdując znaczenia zupełnie subiektywne. Czasem zachowanie bohatera książkowego potrafi tak ładnie wytłumaczyć zachowanie kogoś bliskiego – nawet niekoniecznie podobne.
Wracając do tematu – ten rok był niezwykle zmienny. Pisząc to teraz, mówię głównie o tym, o czym myślałam przez ostatnie tygodnie, może miesiące. Trudno mi ustalić, kim byłam pół roku czy rok temu. Jakie miałam cele w życiu, co mną kierowało przy podejmowaniu rozmaitych decyzji. Czasem wydaje mi się, że więcej rzeczy przyziemnych było mi obojętne: mróz na zewnątrz, długie czekanie na busa, pustki w portfelu… Może byłam mniej krytyczna do świata, a może to tylko moje teraźniejsze wrażenie przeszłości. Albo może ograniczyłam narzekanie, które pozwalało mi wyrzucić z siebie krytykę tego wszystkiego, po czym wydawało mi się, że tego nie było. Nikt mi nie mówił, że narzekam mniej, ale czy jest to wykluczone? Jest jeszcze opcja, że po prostu moje życie stało się o wiele lepsze niż było parę lat temu, więc nie męczę się już tak bardzo sama ze sobą, co sprawia, że mam więcej czasu na myślenie o wszystkim wokół.
Piękny rok 2011… Piękne jego pojedyncze chwile, na które warto było czekać przez czas pozostały. Zdecydowanie mniej szarych i nudnych dni niż w latach poprzednich.
Pod koniec wiosny utworzyliśmy ze znajomymi grupkę, z którą dzięki bardzo częstym spotkaniom czerwiec (a zwłaszcza jego druga połowa) zapisał się w mojej pamięci wspaniale i przypominam sobie, że nawet pomimo wyczekiwania na wakacje, które już wtedy zapowiadały się niesamowicie, nie chciałam przyśpieszać czasu. Chciałam, aby minuty i godziny wlokły się jak najwolniej się da.
Potem wakacje – z całą pewnością najlepsze w moim życiu – spędzone w większości z chłopakiem. Wydawałoby się, że te dwa miesiące przemknęły w kilka godzin.
I znowu rok szkolny. Wrzesień dojazdów pociągiem jako przedsięwzięcie, które pozwoliło mi zaoszczędzić około 100zł (w porównaniu ceny jaką zapłaciłabym za bilet miesięczny na busa), niestety kosztem poświęcania nie 2 a 5-6 godzin dziennie na dojazdy do szkoły, co mnie naprawdę wykończyło i długo jeszcze miałam potem wrażenie, że pierwszy miesiąc nauki nie miał 30 dni, a tak ze trzy razy więcej. I jeszcze te próby przygotowania się psychicznego do nadejścia zimy. A przygotowywałam się na najgorsze, bo ogólnie rzecz biorąc zawsze kiedy temperatura zmusza mnie do ukrywania się pod kocem, moje samopoczucie wydaje się być odwrotnie proporcjonalne do długości dnia. Jak każdego, zaskoczył mnie praktyczny brak opadów deszczu a potem śniegu w tym roku, ale naprawdę bardzo jestem z tego powodu zadowolona. Już tera mam wrażenie, że ledwo mogę przetrwać zimno, a wolę nie wiedzieć, jak bym wytrzymywała sama ze sobą, kiedy temperatura osiągnęłaby swoje ulubione -20C i mniej.
Ogólnie – jak to bywa zawsze w okresie jakoś pomiędzy połową października a końcem marca – czuję się jak chodzący trup i ciężko mi się za cokolwiek zabrać. Wykonując jakaś pracę do szkoły, czas na nią rozkładam w ten sposób, że najpierw pierwsze pięć godzin marnuję na przygotowanie psychiczne, a następnie jedna, max dwie na rzeczywiste uczenie się, choć akurat ta druga część bywa często pomijana z powodu maksymalnej niechęci do jej wykonania popartej spojrzeniami na zegarek i zamykającymi się oczami. Apogeum stan ten osiąga w okresie pomiędzy feriami świątecznymi, które są zwykle zbyt krótkie aby podczas nich odpocząć, ale na tyle długie, aby się odzwyczaić od pracy, a feriami zimowymi, które w tym roku niefortunnie wypadają dla województwa świętokrzyskiego w ostatnim terminie. Czas ten to esencja letargicznego wegetowania w oczekiwaniu na w sumie nie wiadomo co. Ponieważ dnia praktycznie nie ma, zabieranie się za cokolwiek co nie jest związane ze szkołą, jest utrudnione nieustającym poczuciem braku czasu. Do tego dochodzi nawał wszelakich prac do zrobienia w domu z okazji kończenia się pierwszego semestru, tak więc nawet chwile spędzone w domu na odpoczynku są swoistym odliczaniem do wiosny, kiedy to symboliczne stopnienie śniegu (który się jeszcze nie pojawił – i dobrze!) obdaruje poczuciem nowej nadziei i przypływem energii.
Zauważyłam, że słońce ma na mnie bardzo duży wpływ – za pomocą dobrego kojarzenie się, automatycznie poprawia nastrój, tak bardzo znacznie. Czy to nie tak to właśnie działa – ładna pogoda, która na ogół towarzyszy tym lepszym momentom życia, tkwi w naszej pamięci jako tło czegoś dobrego i od razu tym samym przywołuje pozytywne emocje? Zaliczam się do osób, które naprawdę zwracają uwagę na przyrodę, lubię patrzeć w niebo, uważam zmiany pogodowe za jedną z ważniejszych rzeczy jeśli chodzi o elementy nie stworzone przez człowieka, a pomimo to wzbudzające podziw w nie mniejszym stopniu niż jego największe dzieła. Dzięki temu jest to bardzo ściśle powiązane w mojej pamięci z wydarzeniami. Później wystarczy już tylko zapach świeżo urosłej trawy, delikatny powiew wiatru i ciepły promień słońca na policzku, a od razu przypominają mi się te piękne momenty w życiu, które właśnie w taką pogodę miały miejsce. Kiedy jednak przez długie dni nie widzę słońca, ziemia jest mokra i zimna, a temperatura zmusza do siedzenia pod kocem, od razu wpadam w depresyjny letarg i z każdą chwilą coraz więcej rzeczy zaczyna mnie wkurzać bądź smucić. I tak właśnie jest w tym momencie – pomimo tego, że raczej radzę sobie z życiem, za kilka dni moje urodziny, w sobotę widzę się ze znajomymi, a we wtorek być może okaże się, że wygrałam vouchery na pkp, jakoś wcale nie czuję się szczęśliwa. Problem polega na tym, że nie potrafię nakierować swoich myśli na te pozytywne rzeczy, a wszystko wydaje się monotonne i nudne. Wszystko każe mi czekać na siebie – aż się skończy. Przy tym widzę wyraźnie, jak czas mi przelewa się pomiędzy palcami – marnowany zupełnie dosłownie – bo przecież ślęczenie w wegetacji pod tytułem „przetrwawanie” nie jest ani przyjemne, a już na pewno nie ma plusów w postaci kolejnych kroków do przodu w drodze zwanej życiem.
Chociaż jeśli chodzi o namacalne produkty istnienia, ten rok raczej nie był obfity. Wiele „wytworów” nie powstało, zwłaszcza jeśli chodzi o wysilanie się poza szkołą. W sumie nie ma co się oszukiwać – liczba stworzonych przeze mnie w tym roku rzeczy jest tak bardzo podobna do zera, że można by ją było wręcz z nim pomylić. Za to moja filozofia życiowa uległa zupełnej przebudowie, zdecydowanie na lepszą jeśli chodzi o wartość prawdopodobnie obiektywną. Z biegiem miesięcy dążyła do zupełnego sceptycyzmu i za pomocą ponownego budowania znaczeń ogólnie używanych (i nadużywanych) słów pozwoliła zlikwidować ze słownika te zupełnie przeszkadzające w rozwoju dalszego poznania. Ciemną stroną mocy jest tutaj wersja zupełnie subiektywna i smutek związany z zauważeniem świata jeszcze bardziej płaskiego i nudnego niż był do tej pory. Płaskiego, nudnego, ale też zdecydowanie mniej niesprawiedliwego. Pozwalającego człowiekowi na więcej jeśli chodzi o niego samego. Ludzie nie są zaprogramowanymi od początku do końca życia stworzonkami, które nie mają wpływu na to, co potrafią i czego są w stanie dokonać. To od ludzi zależy, co osiągną. Jak bardzo żałuję, że przekonałam się w 100% do tego spojrzenia tak późno, kiedy jestem już na tyle stara i mam na tyle mało czasu, że trudno mi powziąć nowe drogi w życiu. Zmarnowałam około 18 lat na nierobieniu niczego i przyzwyczajaniu się do wegetacji nad niezaczętą pracą. Zmarnowałam 18 lat na czekaniu, wierząc, że kiedyś wyjdzie na jaw jakiś mój wielki ukryty talent, który pozwoli mi znaleźć swoje miejsce w życiu. Zupełnie zmarnowałam ten czas.
Może powinnam zacząć coś brać – kiedy między godziną 18 a 24 praktycznie nie robię nic, nie potrafiąc się zmobilizować nawet do odpoczynku, to chyba nie jest to stan optymalny do życia. W planach mam oczywiście odczekanie do wiosny, co – jak co roku – zdecydowanie poprawi mi nastrój. Nie chcę jednak zmarnować tych kilku miesięcy na czekaniu. Niestety też nie działają na mnie typowe techniki motywacyjne. Jak wiele jest rzeczy, za które chciałabym się zabrać, ale odkładam je na później, nawet jeśli akurat mam chwilę, bo aktualnie jestem zbyt zajęta nudzeniem się, aby za cokolwiek się zabrać. Aczkolwiek pomimo wszystko, głęboko w podświadomości mam już ustalone, że w sumie to mam wiele powodów, które wystarczą, aby czuć się szczęśliwym człowiekiem. Wystarczyłoby mi jedyne potrafić się na nich skupić na zawołanie. Bo rzeczywiście większość z nich wystarczy, aby pomyślenie o dowolnym z nich wywołało mimowolny uśmiech na twarzy.
Teraz tylko wystarczy przywitać rok 2012. Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że on nigdy nie nadejdzie, a to jednak już. Jeśli ma być on podobny w swojej jakości do 2011, to już w tym momencie wiem, że zapowiada się cała masa pięknych chwil – i tych dłuższych i tych, które pomimo swojej krótkości, zapiszą się tak mocno w pamięci, że staną się tymi, dzięki których wspomnieniu wiele, wiele następnych przeżyję z uśmiechem na twarzy. Bo nie tak to działa? :) A szczerze mówiąc – wierzę, że rok 2012 będzie jeszcze piękniejszy od 2011 i stanie się kolejnym punktem na trasie, której pokonywanie – choć męczące – zawiera coraz bardziej urozmaicone przyjemności :).