Refleksywne pronounsy byciasobizmu

Nadszedł właśnie czas na napisanie czegoś bardziej konkretnego. Tym razem zainspirowała mnie tajemnicza osoba, ukrywająca się pod pseudonimem „1234” w komentarzach pod moim – chyba – najcharakterystyczniejszym postem. W komentarzowej wymianie zdań padł zwrot „być sobą”, aczkolwiek w kontekście trochę innym, niż słyszy się go na ogół, co jednak nie jest tematem dzisiejszej notki, więc pominę to w dalszych rozważaniach. Skupmy się na samym wyrażeniu. „Być sobą”. Ostatnio promowanie byciasobizmu stało się tak popularne, jak narzekanie na wiatr rozwiewający grzywki czy argumentowanie swoich wypowiedzi za pomocą dwóch słów jedynie. W tym momencie aktywuje się we mnie mój wewnętrzny hipster.

Tutaj, w ramach krótkiej dygresji, chciałabym zaznaczyć, że jeśli chodzi o sprawy czysto dyskusyjne, to lubię czuć się hipsterem, mającym zawsze inne i lepsze zdanie od reszty. Nie można tez zapomnieć, że – jak to kiedyś pięknie ujęła na pamiętnej lekcji etyki koleżanka z klasy – jestem bardzo prześmiewcza. Te dwie cechy sprawiają, że nie mogę pozostać wobec tak popularnego i mocnego stwierdzenie obojętna.

Aby coś potępić, najpierw trzeba znać tego najmniej subiektywną (zarówno obiektywizm, jak i subiektywizm absolutny nie istnieją, ale tym pogardzę innym razem) definicję, z którą będzie się można nie zgodzić. Trzeba też wziąć pod uwagę, że pojęć omawianej rzeczy jest tyle, ilu ludzi o niej słyszało, więc nie można też jednogłośnie jej opisać. Dlatego zaznaczam, że za każdym razem, kiedy o czymś mówię, to mam na myśli najbardziej obiektywną, znaną mi, definicję tego zwrotu, a nie ogólną prawdę objawioną.

Teraz mogę już przejść do tematu. „Bycie sobą” – słyszy się to tak często, że aż można przestać się zastanawiać i nad źródłem tych słów, i nad zgodnością ich z celem, w jaki zostały wypowiedziane. Bo teraz aby być kimś, trzeba być sobą; aby nie zginąć w tłumie, aby czuć się wyjątkowym, aby nie zwiększyć szarej masy… trzeba być sobą. Zastanówmy się nad nie-byciem sobą. Czy kiedy ktoś nie dba o oryginalność swojego ubioru, lub jego gust nie wyróżnia się jakoś specjalnie, to znaczy, że nie zalicza się do tych wszystkich pr0-będących-sobą. Albo to najczęściej wymawiane pejoratywnie przez byciasobistów słowo: „naśladować” – czy oznacza to, że wzorowanie się na kimś, posiadanie autorytetu, jest oznaką braku jakiegoś niezwykłego czegoś, co sprawiałoby, że taka osoba zaliczyłaby się do ich szczęśliwego grona? Czy oni sami nigdy, przenigdy nie poszli droga wydeptaną przez kogoś innego?

Dobrze, inaczej. Spróbuję znaleźć ten element, który odpowiada za bycie „sobą”. Skoro dotyczy to najczęściej ubioru, to można stwierdzić, że w umyśle leży dość płytko. W sumie jak większość nieprzemyśliwanych rzeczy. Jak już nie raz pisałam, jestem antagonistką predestynacji i uważam, że nie ma czegoś takiego, jak Słit Zestaw Cech, Talentów i Łatwości, jakie człowiek dostaje od natury w czasie urodzenia bądź wcześniej (nie mówię o biologicznych odstępstwach, a o stronie psychicznej człowieka). Dla mnie to trochę jak wierzyć w horoskop i myśleć, że coś nam nie wychodzi tylko dlatego, że Zwrotnik Koziorożca był blablabla a tymczasem Saturn… Tak więc – w zgodzie z poprzednimi zdaniami – można stwierdzić, że umysł człowieka składa się z tego wszystkiego, co zostało tam napchane przez otoczenie i jego samego (korzystającego z otoczenia na własną rękę), ale też konsekwencji myślowych z posiadania tych wspomnień czy wiedzy (na jedno wychodzi). Możemy więc założyć, że jestestwo człowieka nie jest wartością stała, a czymś, co się zmienia w sposób tak bardzo nieregularny, że ciężko byłoby znaleźć jakiekolwiek jego określenie, które by pasowało. W ten sposób nie można porównać do niego czegokolwiek innego, a więc nie można stworzyć zestawienia „być/nie być sobą”, bo to po prostu nie miałoby sensu.

Nie bycie sobą może się więc zawierać w byciu sobą. Jeśli coś jest niezgodne z człowiekiem, to on automatycznie się tego wypiera. Jeśli jednak coś robi, coś mówi, czy jakoś się ubiera, to można stwierdzić, że było to wynikiem mniej powierzchownych procesów myślowych, które go do tego doprowadziły. Nikt nie udaje kogoś innego dlatego, że Wielka Zewnętrzna Siła kazała mu nagle zmienić swój gust czy swoje postrzeganie świata.

To jest takie proste i jak dla mnie takie zwykłe, a pomimo to ciągle słyszy się ten wielmożny zwrot powtarzany przez każdą Ciocię Dobrą Radę, która obrała sobie za życiową misję nawracanie wszystkich „niżej postawionych” i czerpanie niezwykłej radości z dzielenia się niezaprzeczalnie pomocnymi protipami na życie, do których zresztą sama się nie stosuje. Ale niektórzy już tak mają, że czerpią swoją energię życiową z czucia się wiecznie potrzebnym i niezbędnym innym, niezależnie od tego, czy zgadza się to z rzeczywistością.

A jako taki akcent kończący w tym poście, trochę na inny temat:

obrazek