Zawsze twierdziłam, że wszelkiego rodzaju bunt jest niezwykle dziecinną oznaką wszelkiej desperacji, czasem znacznie wyolbrzymianej a tworzony jest przez ludzi, którzy po pierwsze mają nierealistyczne spojrzenie na świat, a po drugie ich jestestwo jest ograniczone do dbania jedynie o własne cele, za to ślepoty na krzywdy jakie mogą spotkać innych podczas ich realizacji. Bunt kojarzył mi się z nierozgarniętymi dziećmi wrzeszczącymi do rodziców, że chcą mieć piątego kolczyka na tyłku lub tatuaż z Dżastinem Timberlejkiem, z drugiej strony zaś łączyłam to słowo z wszelkimi strajkami kolejarzy, lekarzy, górników, nauczycieli i całej tej reszty, która pomimo posiadania pensji przekraczającej średnią krajową wolą jeszcze trochę sobie ją podnieść, nie patrząc przy tym, czy aby na pewno ktoś na tym nie straci. Teraz już pojawiają mi się w głowie komentarze, że przecież ci i ci zarabiają tak mało, i chuj wiem o tym wszystkim, więc mam się zamknąć i blablabla. Wrócę więc do tematu od którego zaczęłam.
Czym dłużej żyję na tym świecie, tym wszystko zaczyna mnie bardziej wkurwiać. Jak to jest, że kiedyś potrafiłam żyć praktycznie nie posiadając nic, co dla mnie byłoby choć trochę ważne. Jeszcze w czasie gimnazjum żyłam praktycznie w fikcyjnym świecie książek, wracając na te kilkanaście godzin do szarej rzeczywistości tylko po to, aby zrobić swoje, przeczekać, aż wrócę do domu i będę mogła z powrotem stąd uciec do świata wyobraźni. Nie wiem, jak to się stało, że nagle zaczął mnie interesować świat rzeczywisty (powodem mogła być znaczna poprawa jakości otoczenia), ale czym bardziej wracam na ziemię, tym bardziej mnie ta ziemia wkurza.
Dlaczego czasami wydaje mi się, że niektórzy ludzie myślą mniej? Nie wiem, może ta teoria powstała przez zbyt częste słyszenie tych dwóch słów, których połączenia nienawidzę chyba najbardziej ze wszystkich dwuwyrazowych wyrażeń, jakie kiedykolwiek słyszałam, a jednocześnie jest nadużywane w chyba wszystkich społecznościach, dodatkowo jeszcze chwalone swoją niezwykłą potęgą lakoniczności połączoną z pozornym zamknięciem esencji całej kwiecistej przemowy w tych właśnie dwóch słowach. Nie, moi drodzy, formuła „bo nie” nie jest wcale argumentem na wszystko, a fakt, że tak twierdzi 367 i pół tysiąca ludzi na facebooku wcale tego nie zmienia. Nawet jeśli połowa z tych osób kliknęła na „Lubię to!” w tej grupie z powodu nagłego zapędu, skłoniona zbyt obszerną liczbą znajomych też-to-lubiących, i nawet jeśli połowa pozostałych to osoby, które oddały swego „lajka” wierząc, że to uczyni ich bardziej pro, to i tak nadal w tym kraju żyje i prawdopodobnie ma się dobrze minimum 40 tysięcy bezmózgich kretynów, którzy myślą, że dwoma słowami mogą załatwić każdą sprawę, załagodzić każdą kłótnię i rozwiązać każdą sprawę. Aż mi ich będzie żal, kiedy w przyszłości spotka się takich dwóch i z powodu totalnego braku sensownej (czytaj „nie zamkniętej w dwóch słowach”) argumentacji będą się przekrzykiwać jak dzieci lub wygra ten, który będzie wyżej postawiony, nawet jeśli w zupełności by się mylił.
Powiecie teraz, że przesadzam, że nie powinnam tak brać tego do siebie. Niestety tak się nie da – nie przestanę się denerwować z powodu plagi „bo nie”, dopóki ona nie zniknie, a przynajmniej dopóki ja przestanę tracić tylko dlatego, bo tak. Ja naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby połączenie tych słów stosowane było w luźnej dyskusji, albo ktoś stosował to w żartach. Niestety coraz częściej dotyka mnie użycie tej niezwykle zaawansowanej struktury argumentacji w sprawach, które mają dla mnie niezwykłą wagę i po odpowiedniej dyskusji z pewnością moje argumenty przeważyłyby argumenty rozmówcy. Niestety ludzie są leniwi oraz zbyt egoistycznie aby zniżać się w dyskusji do tego stopnia, żeby chociaż wysłuchać moich racji, a dodatkowo aby w jakikolwiek sposób uzasadnić swoje. „Bo nie” w zupełności wystarczy, aby taka rozmowę wygrać.
Dlaczego więc zamiast znowu narzekać nie wykorzystam przeciw takiemu rozmówcy ich własnej broni? Po prostu – nie będę zniżać do jego poziomu. Tu się zaczyna mój bunt – stąd się wziął początek tego tematu. „Bo nie” to argument, którego najprostszym rozwinięciem jest „Ja mam rację bo jestem … od ciebie, więc nie istnieje możliwość, że ty możesz mieć rację” (w miejsce kropek wstawić dowolny przymiotnik, np. starszy, mądrzejszy, bogatszy, bardziej doświadczony etc.).
Buntowanie się jest dziecinne. Dobrze, wiem, zdaje sobie z tego sprawę. Kiedy jednak tracę dostęp do internetu, bo tak, nie mogę nigdzie wyjechać, bo nie, oraz zostaję nazwana nieudacznicą, bo idź pogadaj z matką/ojcem, to zaczynam uważać, że choćbym nawet wymyśliła sobie jakąś bezsensowną głodówkę czy inny bezcelową czynność samodestrukcyjną, to i tak nie byłoby to ani trochę mniej bezsensowne, niż powyższe „argumenty”. Dlatego kiedy dzisiaj usłyszałam, że pomimo usilnych starań, nie będę mogła korzystać z internetu bez nieokreślonego uprzednio limitu godzinnego, którego koniec ujawnił się nagłym wyłączeniem rutera dokładnie w trakcie moich czterech czy pięciu rozmów, w tym jednej w większym gronie, których niestety dokończyć nie mogę, o poinformowaniu rozmówców o powodzie mojego nagłego zniknięcia już nawet nie mówiąc. Po usłyszeniu, że nie mogę chociaż na chwilę włączyć rutera, „bo nie” już naprawdę coś zaczęło ściskać mnie od wewnątrz, więc postanowiłam drobnym wyrazem sprzeciwu wobec łamania praw człowieka względem mnie, zagrozić, że w takim razie nie wyłączę laptopa aż do momentu, kiedy nie odzyskam dostępu do internetu, czyli najprawdopodobniej do jutrzejszego przedpołudnia. Niestety nie zrobiło to najmniejszego wrażenia na ludziach, którzy zawsze byli przewrażliwieni na każdą dłuższą chwilę aktywnego laptopa, uważając, że jeśli to urządzenie szatana jest włączone dłużej niż jedną godzinę dziennie, to osoba która na nim „gra” (niezależnie od czynności wykonywanej, zawsze będzie to „granie”, nawet jeśli oznaczałoby to wykonywanie płatnego zlecenia na grafikę) jest skończonym nieudacznikiem, opętanym przez szatana, który mieszka w internecie i zabrania użytkownikom chodzić do kościoła. Nie, ja teraz naprawdę nie fantazjuję, rzeczywistość po prostu jest zbyt przerażająca, aby ktokolwiek o tym pisał, a w XXI wieku rację ma jedynie ksiądz za amboną.
Czasami myślę sobie, jakie cudowne mogłoby być życie, kiedy mieszkałabym sama. Nie musiałabym się ograniczać do bonieistycznych zachcianek współlokatorów, do ich botakistycznych zakazów i bokoniecdyskusyjnych zniewag. Dochodzę jednak do wniosku, że mieszkając sama, umarłabym z głodu, gdyż wszelkie fundusze, jakie udałoby mi się zebrać przeznaczyłabym na kupowanie jeszcze większej liczby biletów niż obecnie i z tego powodu przeznaczania na nie nie 95% a 100% funduszy, co skończyłoby się tragicznie. Z drugiej jednak strony procent ten mógłby znacznie zmaleć z powodu braku konieczności opuszczania domu z przyczyn czysto psychicznych, takich jak konieczność odstresowania się od uroku mieszkania z rodzicami gdzieś jak-najdalej-stąd.
Tak więc trwam teraz w postanowieniu nie-wyłączania laptopa przez całą noc. Niestety z powodu takiego, że naprawdę źle czułabym się zasypiając z włączonym obok laptopem, mój mały bunt rozwija się o dodatkowy brak snu dzisiejszej nocy.
Jem teraz mentosy znalezione w kuchni. Nigdy nie rozumiałam systemu rodziców mówiącego, że oni mi będą kupowali całą masę bardzo średnio potrzebnych mi rzeczy, ale nie dadzą mi pieniędzy, abym kupiła sobie te, których potrzebuję. Tak też nie mogę sobie pozwolić na mini hot-doga z Pod Telegrafem w czasie codziennego czekania na przystanku busowym po szkole, kiedy wyraźnie czuję, jak mój żołądek zjada się sam, ale kiedy przyjdę do domu, w kuchni przywita mnie cała półka napchana słodyczami, które zjem dopiero kiedy w domu nie będzie chleba (przecież nie pójdę do sklepu, aby go kupić „za moje”), lub w chwilach wyjątkowej irytacji takiej jak ta. Coraz bardziej nie lubię słodyczy. Drugim przykładem jest cała kolekcja słitaśnych bluzeczek, które mi matka kupuje co jakiś czas bezokazyjnie – zupełnie jakby zapominała, że na ogół mam zupełnie inny gust od niej i pomimo że wydała na nie trochę kasy, ja i tak będę traktować jako „domownice”, czyli bluzki zakładane wtedy, kiedy mi jest już zupełnie obojętne, jak wyglądam i czy to, co mam na sobie ma prawo się ubrudzić i zniszczyć, czy jednak wolałabym, aby posłużyło mi trochę dłużej. Wolałabym chociaż raz zamiast takiej właśnie bluzeczki, które już mi się, szczerze mówiąc, nie mieszczą w półce, dostać myszkę do laptopa za 20 złoty z Tesco. Ach, zapomniałabym, że przecież matka nie może wspomagać dzieła szatana… Udało mi się za to przekonać matkę, aby przestała kupować mi głupie srebrne pierścionki, które teraz leżą gdzieś tam i się kurzą, nie założone ani razu. Nie chciałby ich ktoś? Wszystkie są brzydkie.
Niestety jeszcze nie udało mi się znaleźć argumentu, który byłby mocniejszy od „bo nie”. Mój pesymistyczny sposób myślenia podpowiada mi, że jest to niemożliwe. Ostatnia iskierka nadziei została mi jeszcze – nadziei, że w przyszłości nie będę miała konieczności wysłuchiwania tak często tych znienawidzonych przeze mnie słów.