A teraz paplanie o niczym.
Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie wkurzają w mieszkaniu z rodzicami jest to ciągłe czekanie… Nie rozumiem, dlaczego, ale jakoś wyjątkowo źle odbierane są wyjazdy częstsze niż raz na kilka miesięcy. Zawsze muszę trochę odczekać, kiedy chcę opuścić ściany tego domu. „Bo nie wypada”, „Bo cię nie stać” (oni wiedzą to lepiej, bez wątpliwości), „Bo nie możesz się tak wozić” (tego już kompletnie nie rozumiem). To samo jest z wszelkimi czynnościami zajmującymi więcej energii lub czasu – „Dopiero przyjechałaś, a już chcesz malować w pokoju?”. Ja w zupełności rozumiem, że rodzice jako ludzie starsi ode mnie, nie posiadający wakacji, zajęci pracą, mogą nie mieć energii na myślenie i planowanie działań jednego po drugim, ale smuci mnie, że i ja jestem przez to ograniczana. Kończą mi się wakacje, więc jak mam zwlekać ze wszystkim… Nie chcę aby standardowo zabrakło dni, podczas gdy teraz siedzę i się nudzę. I tak tez często bywa, że przez dość długi czas nic się nie dzieje, aby potem w krótkich odstępach czasowych (lub bezpośrednio na raz) zaczynały się dziać te wszystkie wydarzenia, na które się tyle czekało. I wtedy trzeba wybierać…
Druga część notki. O czymś innym, a mianowicie o pewnym stanie, który pojawia się czasami i jest to coś, bez czego życie byłoby o kilkadziesiąt procent lepsze. Pojawiają się czasami takie chwile – zwykle nie spowodowane niczym (to jest właśnie najgorsze – nie ma jak im przeciwdziałać) w których wszystko zaczyna tak wkurzać – jedyne, na co wtedy mam ochotę to rzucanie tym, co znajdzie się pod ręką (na szczęście powstrzymuję to pragnienie). Potem zaczynają płynąć jebane łzy – niepotrzebne, nie przelewane za nic, bez powodu. I wszystko zaczyna być takie jeszcze bardziej bez sensu i to, co kiedykolwiek udało mi się osiągnąć traci znaczenie, podczas gdy wszelkie życiowe porażki stają się klątwą, a przyszłość zapowiada stopniowe pogorszenie wszystkiego. A potem powoli zajmuje czymś myśli – rozmową na jakiś średnio interesujący temat, pisaniem na blogu, zaśmiecaniem twittera… I po chwili przechodzi. Ale zawsze zostawia ślad :/.
A teraz czas na uspokajająca potęgę przyrody. Na widok żółtawofioletowego wschodu słońca od razu poczułam się lepiej. Jak to jest, że taka drobna rzecz tak cieszy?