Przed chwilą moje myśli przeskoczyły niespodziewanie na inny tor. Aż się zdziwiłam – tak nagle pękła jakaś więź, która nie pozwalała mi dociec do odpowiedzi na pytanie męczące mnie od miesięcy. I chociaż w tym momencie nie mam dostępu do internetu, to zdecydowałam się to napisać w celu przeklejenia na bloga w niedalekiej przyszłości.
W każdym razie… Od dawna (co dało się zauważyć w kilku postach na tym blogu) byłam zajęta szukaniem czegoś, co mogłabym robić w życiu, tak dla siebie, dla własnej przyjemności. Poszukiwania te rozpoczęły się po ustaleniu, że jedynie czynność wykonywana z chęcią i z własnej nieprzymuszonej woli może być tym, co tak naprawdę doprowadzi mnie w przyszłości do wyznaczonego celu jakim jest życie stosunkowo bezproblemowe i nienudne. W tym celu w całej gamie moich übersłitaśnych talentów próbowałam odnaleźć ten wiodący, który jednocześnie odnosiłby się do czynności, którą wykonywać lubię, a z drugiej strony za parę lat mógłby przyczynić się do znalezienia pracy z nim związanej, którą wykonywałabym z uśmiechem na twarzy, co sprawiłoby, że byłaby ona spełniana dokładniej, sumienniej, staranniej i by mnie nie nudziła. I tak sobie istniałam ze świadomością, że gdzieś we mnie musi być ten wiodący ukryty talent, jednak jest on tak dobrze ukryty, że nie potrafię go odnaleźć, a przy okazji bojąc się, że owy talent nie zostanie nigdy znaleziony.
I tak byłoby do dziś, gdyby jakieś dwa lata temu nie zakwitła we mnie myśl, że coś takiego jak „talent” nie istnieje wcale, a jeśli ktoś coś wykonuje dobrze, to bynajmniej nie oznacza faktu posiadania jakiejś cudownej właściwości, która sprawia, że efekty jego pracy są świetne. Jedynym powodem, dla którego czyjeś dzieła są genialne jest to, że włożył on w to niezwykły wysiłek, przeznaczył na to dużo miejsca pośród swoich myśli i dużo wolnego czasu. Do dzisiaj nie wierze w „talenty”, a słowo to przybrało dla mnie pejoratywnego znaczenia dzięki naczytaniu się na stronach typu deviantart komentarzy „ale ładne, masz talent”, które odbieram zawsze jako „zazdroszczę ci, że posiadasz dar, który rysuje za ciebie – ja męczę się całe kilka minut nad kartką a nic mi nie wychodzi, bo nie mam tego daru”.
Wykluczając istnienie talentów, łatwo można ustalić, że praca wykonywana jest absolutnie dobrze tylko wtedy, kiedy wykonywana jest chętnie. Nie jest to nic odkrywczego, jednak postawia kilka dodatkowych pytań, jak choćby: „Kiedy praca wykonywana jest chętnie?”, na które oczywiście odpowiedzią jest „Wtedy kiedy robimy to, co lubimy robić”. Jednak co wtedy, kiedy po tym pytaniu i odpowiedzi przed nami staje cała armia znaków zapytania karzących mi się zastanowić, co tak naprawdę lubię robić, co robię dla przyjemności. I ponieważ sprawa jest rozważana w perspektywie powiązania jej z przyszłością, odpadają wszelkie czynności typu czytanie książek, oglądanie filmów – to nie daje żadnego produktu, i nawet jeśli po przeczytaniu książki czy obejrzeniu filmu można napisać recenzję, to i tak jest to czynność poboczna, która już w znikomym stopniu oznacza dla mnie przyjemność. Z rysowania jeszcze nikt w Polsce nie zarobił, a pisanie tego bloga jest dalekie od jakiejkolwiek formy nadającej się do zaprezentowania na większą skalę niż wąskie grono znajomych plus przypadkowe osoby z internetów, które w jakikolwiek sposób zainteresowałyby te bezsensy w każdym wpisie.
Bądź co bądź, uciekłam nieco od tematu. Miałam napisać o moim małym dzisiejszym odkryciu. To wszystko wyżej można uznać za wstęp, wprowadzenie do tematu – w przypadku mojego bloga ta część wpisu jest zawsze najdłuższa, a czasami nawet stanowi całość notki.
Otóż dzisiaj – a konkretniej parędziesiąt minut temu – przyszła do mnie myśl zaprzeczająca kilku odpowiedziom, odpowiadająca na zadane pytania w inny sposób i w pewnym sensie usuwająca parę pytajników z rozrastającego się w moim umyśle drzewa myślowego. Pojawiła się przede mną pewna idea – idea niebezpośredniej przyjemności z wykonanej pracy. Być może moja podświadomość błyskawicznie przeanalizowała mój pozakrzywiany system wartości i niespodziewanie wrzuciła mi pomiędzy aktywne myśli wynik, czyli stwierdzenie, że przecież większą przyjemność od radości z dobrze wykonanej pracy objawiającej się już podczas jej wykonywania, sprawia mi dobra opinia o tej pracy kogoś innego. Nic tak nie motywuje do dalszej pracy jak szczera (ale tylko taka) pochwała drugiej osoby, co z kolei wzmacnia, a czasem nawet rodzi dobrą opinię o pracy własnej. Fakt (chyba mogę to tak nazwać, jeśli tyczy się tylko mojej osoby) ten sprawił, że rozwiązanie postawionego gdzieś tam wyżej pytania stało się o wiele łatwiejsze. Poczułam się jak człowiek przed wejściem do labiryntu, postanawiający – po długim rozmyślaniu nad trasą dojścia do jego końca, po wielu nieudanych próbach jego przejścia, kończących się w punkcie wyjścia – obejście go na około.
Niekoniecznym stało się usilne szukanie czynności sprawiającej bezpośrednią przyjemność, nawet po długotrwałym jej wykonywaniu, nawet pomimo niepowodzeń, nawet pomimo nieskończenie częstego zaczynania od nowa… Nawet jeśli po latach znalazłabym coś spełniającego te warunki, to nie równałoby się to pewnie z niebezpośrednią przyjemnością, jaką jest ta wynikająca z udziału w tym kogoś drugiego. Gdyby nie fakt, że kiedyś ktoś mi powiedział, że podoba mu się mój styl pisania, pewnie zrezygnowałabym z dłuższych form pisemnych gdziekolwiek, uznając, że są one niewarte wysiłku, nawet jeśli pisanie jest czymś przyjemnym, dającym możliwość oczyszczenia umysłu ze zbędnych myśli i pozwalającym się na chwilę odstresować oraz przedstawić swoje zdanie, choćby było ono z gatunku tych niewypowiadalnych na głos. Poza tym jestem pewna, że wielu rzeczy bym nigdy nie wypowiedziała – zwłaszcza jeśli chodzi o oryginalne poglądy na niektóre sprawy – gdybym ich uprzednio nie wyraziła pisemnie. W tym momencie nie mogę definitywnie stwierdzić, która z tych motywacji jest tą dominującą, jednak pierwsza z wymienionych – istnienie osób, które chociaż w jakimś stopniu doceniają to, co robię – jest jedną z ważniejszych.
Ostatnim dzisiejszym wnioskiem będzie to, że najwidoczniej jestem ślepa, jeśli chodzi o banalne odpowiedzi na średnio-potrzebne pytania, które niestety nie pozwalają mi o sobie nie myśleć. Potem zawsze pojawia się to uczucie, że tak wiele czasu zabrało mi zastanawianie się nad zawiłymi sprawami, nad wielowątkowymi myślami, rozwijającymi się dalej niż potrzeba, podczas gdy rozwiązanie było czymś oczywistym, niewymagającym większego myślenia, a co więcej istniejące w podświadomości tuż obok pytania…
Zawsze uważałam, że lepiej by było dla mnie, gdybym myślała mniej.