Już od bardzo dawna nie poświęciłam nocy na coś konstruktywnego. Z perfidnego (jak ja uwielbiam to słowo) powodu rozkazu sił wyższych, potęgowanego odłączaniem rutera, całość nocy musiałam (a w sumie to „muszę” jest odpowiedniejszym słowem, gdyz ta sytuacja jak na razie się nie skończyła) marnować (tak, w takich ilościach to czyste marnotrawstwo) na sen. Spowodowało to względny zanik aktywnosci pseudotwórczej, objawiającej się między innymi we wpisach na tym blogu. Teraz jednak – po godzinie trzeciej, w najlepszą noc tygodnia, czyli z soboty na niedzielę (ze względów na brak konieczności wczesnego wstawania dnia nastepnego, a w sumie to brak koniecznosci wstawania w ogóle), po obejrzeniu Whisper of the Heart, kolejnego genialnego anime od Studia Ghibli, pojawiła się we mnie chęć do pisania – oczywiście bez jednego konkretnego tematu – pragnienie wyrażenia chociaż części z tych wszystkich myśli, które pojawiły się w mojej głowie ostatniego czasu. A było tego naprawdę dużo, zwłaszcza, że wiosną zwykle znajduję odpowiedzi na pytania zadawane przez całą jesień i zimę, destrukcyjnie panoszace się pomiędzy innymi myślami, nie dając im choćby chwili spokoju.
W ogóle sam fakt, że przyszła wiosna… Nie, nie napiszę, że towarzyszyły tej wyjątkowej pośród trzech innych zmianie pór roku takie same uczucia jak w latach poprzednich. Do tej pory zawsze – z tego co pamiętam – ta granica pomiędzy porami roku była szeroka, śnieg topniał wolno, wszystko budziło się do życia całymi tygodniami. Tym razem zima zniknęła z dnia na dzień. Ukróciło to znacznie ten jedyny, wyjątkowy okres w kalendarzu, kiedy powietrze pachnie tak nostalgicznie… Nie wiem, jak to można inaczej opisać – zawsze do tej pory widok topniejącego śniegu przypominał mi różne zdarzenia sprzed lat, przypominał mi o tym etapie w życiu, który już od dawna był zamknięty i gdzieś tam w odmętach świadomości i wspomnień ulegał smętnej warstwie kurzu. W tym roku wiosna nie kazała na siebie długo czekać po odejściu zimy, która zresztą zabrała zbyt wiele czasu. Nie tęsknię za nią. Zimno odbiera mi energię do działania, sprawia, że moim najważniejszym celem w życiu staje się takie ułożenie koca, pod którym się zakopałam, aby jak najmocniej skorzystać z jego potegi grzewczej. Tak mało rzeczy sprawia mi tyle radości co te jebane promienie słońca na początku wiosny, które wprost mówią „Zima się skończyła, masz teraz ponad pół roku na korzystanie z życia, nie zmarnuj tego”. Zawsze, kiedy pogoda staje się ładna, wszystko zaczyna być takie proste, wszystko zdaje się nabierać sensu, a nawet jeśli nie, to przestaje tego sensu potrzebować… Moje myśli i uczucia są wtedy takie odmienne od tych zimowych… Czasem się zaczynam zastanawiać, które z nich są tymi prawdziwymi – czy w pozytywnych chwilach dostrzegam pozytywne aspekty życia, których nie widzę, kiedy mam zły nastrój, czy może to ta radość z błahych rzeczy zaślepia przede mną perspektywę zmagania się z ogromem problemów, które stają na mojej drodze… Czy jestem ćpunem? Jeśli nadmierne reagowanie na tą pojebaną, piekną pogodę, wprawiającą mnie w pewien rodzaj ekstazy, w stan w którym każda najdrobniejsza przyjemna rzecz staje się olbrzymią radością, a każdy problem jest albo rozwiązywalny, albo nieistotny, albo niewarty zastanawiania się w tym momencie… to tak.
Moja teoria narkotycznego działania nagłych zmian pogodowych została jednak już zaprzeczona inną teorią – „wmawiasz to sobie”. Mnie zastanawia teraz tylko – która przyjemność tak naprawde nie jest owocem „wmawiania sobie” tej przyjemności. Czyż nie jest tak, choćby z jedzeniem, że wmawianie sobie, że ohydna zupa nie jest ohydna sprawia, że rzeczywiście da się ją przełknąć. Inny przykład: kiedyś podczas wizyty u dentysty borowanie zęba bolało tak koszmarnie, że postanowiłam wypróbować metode wmawiania sobie. Spróbowałam poszukać wewnątrz siebie jakichkolwiek masochistycznych myśli i wmówić sobie, że wiercenie dziury w zębie jest niezwykłą przyjemnością. I nawet ta metoda działała przez chwilę, potem jednak ten wysiłek psychiczny okazał się dla mnie za ciężki i powróciłam do zmagania się psychicznego z wiertłem dentystycznym. A co z innymi nieprzyjemnosciami i przyjemnościami? Pisałam jakiś czas temu na blogu, że ostatnio zupełnie przestało mnie jarać ogladanie filmów – robiłam to nie dla przyjemności, a dla tego uczucia, które pojawia się po zakończeniu – kiedy to można sobie powiekszyć listę obejrzanych, znaleźć fanpejdża na fejsbuku, a jeśli to anime to dopisać do myanimelista. Samo ogladanie bardziej lub mniej mnie nudziło – często zerkałam na pasek, sprawdzając, ile czasu zostało do końca itd. I teraz pojawia się pytanie klucz – czy ja lata temu, kiedy potrafiłam każdą wolną chwilę poświęcić na obejrzenie po raz setny tego samego filmu, wmawiałam sobie, że mnie to tak jara, czy może to teraz wmawiam sobie, że nie? Klątwą stało się zastanawnianie się nad tym. Może czasami rzeczywiście łatwiej byłoby nie myśleć?
Film Whisper of the Heart mnie wzruszył. Nawet jeśli był naiwny, dziecinny, zawierał nieprawdopodobną fabułę, osadzoną w zbyt wyidealizowanym świecie, to i tak potrafił wzruszyć. Poza tym główna bohaterka bardzo mi przypomina jedną osobę. I to nie tylko jeśli chodzi o zamiłowania. I inne usposobienie nie zmienia faktu, że mój chory system klasyfikacji ludzi (jak się kurwa pozbyc tego gówna?) wrzucił je do jednego worka charakterów. Segregacja – jak mnie to kurde denerwuje. Dzisiaj udało mi się znaleźć kolejną dziurę w moim chorym światopoglądzie. Myślałam nad tym tyle miesięcy, a dopiero teraz udało mi się to ubrać w słowa, co teraz wydaje się być niezwykle banalne do wykonania. Otóż głównie chodzi o to, że próbowałam zaklasyfikować siebie do kilku podtypów jednocześnie – do zupełnie różnych, wręcz sprzecznych ze sobą. Przy jednych osobach chciałam być kimś innym niż przy innych. Zakładanie masek, jak kiedyś ktoś to nazwał, wydawało mi się zawsze takie oczywiste. I chociaż mówiłam sobie, że to tak źle, że w różnych sytuacjach jestem zupełnie inną osobą, to dopiero teraz uslyszałam ten cichy głos, płynący z mojej własnej podświadomości, pragnący tych zmian wewnętrznych. Z jednej strony nienawidziłam podziałów społecznych, a z drugiej sama je tworzyłam, przydzielając każdego jak leci, włącznie z sobą. Gorzej było, kiedy ktoś zupełnie nie pasował do żadnego z szablonów – trzeba mu było robić osobną kategorię, w której zwykle zostawał sam. Tak ciężko jest wywalić niektóre złe nawyki z podświadomości. Ale postaram się to zrobić, wierzę, że potrafię. A to z kolei pomoże mi odnaleźć samą siebie – nie jako członkinię jednej z grup, a osobę niezależną, inną, wśród wszystkich innych, niezależnych, pojedyńczych, niepowtarzalnych.
Poza tym jednak brakuje mi tego celu w życiu – czegoś, do czego dążeniu mogłabym poświęcić wszystko inne. Podobno każdy kiedyś znajduje swój cel. Nie chciałabym, aby to w moim przypadku było jeszcze później niż jest. Nie chciałabym niezdążyć. Bo co jest piękniejszego od znalezienia czegoś, dla czego świat nabrałby nowych sensów, co pootwierałoby pozamykane od zbedności drzwi… Tyle już próbowałam, z tylu rzeczy zrezygnowałam, w tylu zainteresowaniach się nie znalazłam. A podobno właściwą drogę można rozpoznać właśnie po tym, że sprawia przyjemność? Mam nadzieję, że nie oznacza to, że moja przyszłość będzie powiązana z siedzeniem na słońcu xD.