Wszystko wokół mnie przeraża. Już nie będę powtarzać, że nic nie ma sensu, bo to bez sensu. Ogólnie w życiu mi się nie układa. Priorytety poukładałam sobie tak, że na samej górze jest opuszczenie domu i rodziny, przez co pozycja nauki spadła w dół. Oczywiście definitywnie niezaprzeczalnym jest fakt, że szkoła, a później praca, jest najważniejszą rzeczą w życiu – niezbitym dowodem jest konieczność poświęcania temu kilkanaście godzin dziennie, co – zgodnie z podstawową matematyką – jest największą częścią doby. Jak mowa już o „większych częściach”, to warto wspomnieć, że uczenie się niezwykle niezbędnych rzeczy (przydadzą się, już na najbliższym sprawdzianie!) nie w 100% sprawia mi przyjemność, zwłaszcza, jeśli ilość tych rzeczy jest tak duża, że najwięcej czasu zajmie mi pogrążanie się w bagnie stresu pod tytułem „od czego zacząć”. Tu zaznacza się pytanie: skoro nie lubię tego, co jest najważniejsze w życiu, gdzie podziałała się iskierka sensu w tym wszystkim? Czy powinnam dalej iść zgodnie z systemem i – żyć sobie jak roślinka, zwierzątko czy (no przecież) większość ludzi, robiąc bezmyślnie to, do czego zostałam stworzona? Tak. No bo przecież nie mam innego wyboru.
Smutnym faktem jest sposób ułożenia życia. Najpierw człowiek marzy o wielu pięknych rzeczach – o zwiedzeniu świata, odległych miejsc, o stworzeniu czegoś, co sprawi, że zostanie on zapamiętany, albo chociaż o spędzeniu miło czasu pośród osób bliskich. Potem powoli te marzenia gasną, a człowiek staje się coraz bardziej szary, papierowy, niewyraźny. Dopiero po kilku, kilkunastu, czasem kilkudziesięciu latach znajduje się czas i pieniądze na spełnienie marzeń. I co się wtedy okazuje? Że lepiej posiedzieć w ciepłym domu przed telewizorem, niż męczyć się podróżą, że lepiej zająć się na przykład dzierganiem sobie nowego szalika, niż stworzeniem czegoś niezwykłego – bo po co?, że lepiej nic nie robić i tak sobie spokojnie wegetować, niż wysilać się umysłowo i fizycznie robiąc cokolwiek ponad rzeczy konieczne. Oczywiście nie wiem, jak będzie wyglądał mój sposób myślenia za parę czy więcej lat, ale jeśli spojrzę na to, na jak wielu rzeczach przestało mi zależeć w ciągu ostatnich kilku lat, aż się boję pomyśleć o przyszłości. Co prawda czasami bywają chwile, że chciałabym na nowo porobić te wszystkie rzeczy, które sprawiały mi tyle radochy w dzieciństwie – na przykład wziąć malowankę i dokładnie wypełniając kolorami poszczególne jej części, cieszyć się na myśl, jak pięknie obrazek będzie wyglądał, kiedy skończę. Ale takie chwilowe powroty do dziecinności trwają bardzo krótko i nie mają na nic wpływu. Przez prawie cały czas zamartwiam się tym, jak mało rzeczy ostatnio sprawia mi przyjemność.
Chciałabym znaleźć coś, co połączyłoby przyjemne z pożytecznym – jak to się mówiło przed laty na naukę. Kiedy liczba przyjemnych rzeczy zaczyna się na spaniu, a kończy na jedzeniu, już jest źle. Chciałabym, aby znowu tworzenie sprawiało mi tyle radochy. Kiedyś pisałam opowiadania – potem rozpierało mnie uczucie dumy, kiedy patrząc na ogrom (jak dla mnie) tekstu, który wyszedł spod mojej reki. I nie było ważne, że zdania zawierały po minimum kilka błędów ortograficznych i składniowych, nie ważne, że historie, które wymyślałam nie miały sensu, że były niezwykle szablonowe – liczyło się, że były moje. Sam fakt, że pisałam, sprawiał, że czułam się mądrzejsza, doroślejsza… Teraz już tego nie ma – wszelkie pomysły na historie doszczętnie opuściły moją wyobraźnię. Co prawda pisanie na blogu sprawia mi odrobinę przyjemności, jednak gaszą mnie opinie, że mój sposób pisania jest niezwykle niewygodny do czytania, że moje ciągłe narzekanie i brak emotek odrzuca, a styl jest taki chaotyczny, że ciężko załapać sens zdania po jednokrotnym przeczytaniu. Do tej pory było to coś, co uważałam za jedną z moich nielicznych mocniejszych stron – dlatego też ta krytyka lekko mnie ukłuła. Zatrzymała też moje wahanie odnośnie sensu produkowania się pisarsko na braku owego sensu. [w tym momencie zostałam pozbawiona dostępu do internetu przez moich rodziców w celu zredukowania moich możliwości kontaktowania się z szatanem przez owe medium; wydarzenie to może spowodować pogorszenie się jakości gramatycznej dalszej części wpisu z powodu braku możliwości sprawdzenia poprawności wątpliwych wyrażeń w Googlach]. W każdym razie – ilość czynności sprawiających mi przyjemność i jednocześnie dających jakiekolwiek korzyści zmniejszył się ostatnio także o wszelkie prace graficzne – kiedy po raz setny próbując zrobić chociaż po części niebrzydki layout, wyszedł w takim samym stopniu źle jak wszystkie poprzednie. Żeby chociaż pojawił się jakiś progress, żeby było trochę dalej od granicy żałosności… Ale nie – prędzej dzisiejsza „praca” do owej granicy się zbliżyła, i to znacznie. Za każdym razem, kiedy włączę Photoshopa, przeraża mnie fakt, że chociaż umiem wykorzystać zdecydowaną większość narzędzi, nie potrafię za ich pomocą wytworzyć nic co najmniej ładnego. Powoli zaczynam się poddawać – coraz wyraźniejsza staje się ta brutalna prawda, że to zajęcie nie dla mnie, że ja się do tego nie nadaję. No bo ile razy można próbować, kończąc z negatywnymi skutkami? Ile sposobów na zrobienie czegoś źle i brzydko należy poznać, aby zrobić to dobrze? Jakie jest prawdopodobieństwo, że nie nieskończenie wiele?
Mówi się także, że najważniejszym w życiu jest własne szczęście. Niestety tak rzadko owa wartość zależy bezpośrednio od nas… Od świata przyjemności odgradzają mury zrobione z błędnych kół – na przykład: nie mogę pracować, bo muszę się uczyć, nie mam pieniędzy, bo nie pracuję, nie mogę się wynieść z domu, bo nie mnie na to nie stać, a nie mogę się uczyć, bo sytuacja w domu mi ku temu nie sprzyja. Muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie – to tak zwaną pasję. Chciałabym być w czymś naprawdę dobra, w czymś, co właśnie jest przyjemne i pożyteczne. Coś jak pisanie notek na słitaśnym blogasku, tylko z tą różnicą, że ktokolwiek spojrzałby na to i to skonsumował, może pochwalił. Nie mówię o byciu najlepszą na świecie w czymś – po prostu chciałabym być w czymkolwiek dobra. Ludzie posiadają różne talenty – jedni tworzą wspaniałe grafiki, inni są niewyczerpalną skarbnicą wiedzy historycznej, inni gotują tak dobrze, że nawet najbardziej najedzony człowiek nie może oprzeć się ich potrawom, a jeszcze inni mają tak niezwykle orzeźwiające poczucie humoru, że w ich obecności każde emo wyrzuciłoby żyletkę, a spod czarnej grzywki mhroku wyłoniłby się pełen entuzjazmu uśmiech. Bywają też tacy, którzy łączą w sobie tak wiele wysoko rozwiniętych talentów, że jak ich widzę, to z jednej strony gratuluję im tego, ale z drugiej ściska mnie destrukcyjna zazdrość, której tak nienawidzę u siebie. Otóż właśnie wśród tego olbrzymiego, wręcz gigantycznego wachlarza moich wspaniałych zalet, nie znalazła się chyba ani jedna czynność, która sprawiałaby mi przyjemność podczas jej wykonywania, a z powodu nie-bycia czynnością niezbędną do życia (czytaj: spaniem, jedzeniem, słuchaniem muzyki etc.) dawałaby jakiekolwiek korzyści, czyli efekt końcowy w postaci dzieła.
Z powodu potrzeb brata powrócił mi internet. Niechaj będzie pochwalone imię rutera, teraz i zawsze. Dobrze, pisanie tego wpisu pozwoliło mi uwolnić się od tych koszmarnych myśli. Niefortunnie jednak obecność osób postawionych wyżej w hierarchii społeczeństwa, czyli rodziców w moim pokoju i ich cominutne zagajanie do nauki uwolniło mój umysł od tego chwilowego wrażenia spokoju i względnego wyluzowania. Dodatkowo tłumaczenie, że jestem w trakcie pisania – nie precyzując, czego – i nie zamierzam przerywać sobie przed zakończeniem, urywało mi łańcuchy myśli za każdym copieciominutowym razem, kiedy ojciec stawał nade mną, każąc mi wyłączyć komputer.
Nic już nie jest dobre. Podczas gdy rodzice, uznając mnie za niegodną członkostwa w rodzinie z powodu zachwiania wiary, niszczą mi te nieliczne możliwości dzięki którym co jakiś czas mogę się uśmiechnąć (spotkania z chłopakiem, przyjaciółmi, znajomymi, pisanie, tworzenie grafiki, wychodzenie z domu w ogóle), dzwoni wychowawczyni zawiadamiając, że mają się oni stawić jutro bądź w czwartek w gabinecie u dyrektora. Powodem jest moje legendarne obniżenie ocen, częste spóźnianie się na lekcje i podobno częste spanie w szkole. Matka wyczytała gdzieś pomiędzy słowami, że pyskuje do nauczycieli, a ojciec jest już zupełnie pewien, że proces mojej edukacji zakończy się w połowie wyrzuceniem ze szkoły. Spóźnianie się jest pewnie uwarunkowane tym, że „wstać, czy jebać wstawanie i tak to wszystko nie ma sensu” jest jedną z najtrudniejszych decyzji, jakie podejmuję podczas każdego dnia, a moje niezdecydowanie w tej sprawie jest dodatkowo podtrzymywane wszechobecną niechęcią do życia w tym nieprzychylnym mi miejscu. Spanie na lekcjach? Eeee… Rozumiem, gdyby zdarzało się tak zawsze, na każdej godzinie, jednak przecież przez zdecydowaną większość czasu mojego pobytu w szkole staram się odbierać większą część tematów. Ostatnio nawet zwiększyłam ilość godzin snu i dolna granica rzadko kiedy wynosi mniej niż 3 godziny. Problemem może być mój wstręt do kawy i wszelkich produktów kawopodobnych, oraz niechęć do wydawania na owe cuchnące płyny cennej gotówki. Moje oceny też nie zaliczają się do najgorszych i nie sądzę, abym miała problemy z dostaniem się do następnej klasy. Oczywiście są dwa razy gorsze od tych, które miałam na początku edukacji w tej szkole, ale ta obniżka jest raczej normalnością w obliczu coraz to trudniejszego materiału, który od niedawna wymaga myślenia, co nie działa na moją korzyść.
Dobra, nie będę już zamulać. Wezmę się za lekcje, jako że to najważniejsze w życiu, starając się ignorować wewnętrzną mieszankę gniewu i smutku. Smutno mi z powodu, że muszę znosić widzimisie rodziców i jestem wściekła, że większość osób w moim wieku ma tolerancyjnych rodziców, których umysły nie są takie prymitywne i zamknięte na argumenty.