Chyba zacznę tutaj pisać częściej. Pisanie pozwala poukładać myśli, uznać zakończone sprawy za zakończone, bez konsekwencji wywalić z siebie to wszystko, czego dzieleniem się z dowolną jedną osobą mogłoby spowodować dla niej niekorzystne skutki. Obecnie mam zły mood. Oznacza to tyle, że ten wpis nie wyróżni się jakimkolwiek sensem, oraz że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że zaraz uznam, że to nie ma sensu i zamknę kartę bez zapisywania.
Ja już nie ogarniam. Chyba zaczęłam się cofać w rozwoju, gdyż powróciłam do stanu sprzed kilku lat, kiedy to moim głównym celem w życiu było uciec z tego zadupia, jak najdalej się da. A ponieważ przede mną jeszcze 2,5 roku liceum, prędko nie będę miała tej możliwości. To mnie dołuje najbardziej. Niby staram się o tym nie myśleć i udawać, że jestem w stanie cieszyć się chwilą obecną, ale bywają chwile takie jak ta – podczas nich przypomina mi się, w jakiej sytuacji obecnie jestem, a że myśli o tym były blokowane, to teraz się skumulowały i nie dają mi spokoju. Drugą z kolei najgorszą rzeczą jest to, że jeśli nic się nie zmieni, to po przeczekaniu tych dwóch lat nigdzie się stąd nie ruszę z powodu braku jakichkolwiek finansów. Nie ma nic równie przerażającego jak przyszłość. Zawsze zazdrościłam ludziom z fobiami takimi jak np. lęk przed pająkami – oni mają szansę nie doczekać się spotkania z tym, czego się boją. Ja cholerną przyszłość spotykam co chwilę, czuję, jak się zbliża, wiem, że nie da się jej uniknąć. Dobrze, wiem, że da, ale desperatem nie jestem. I niech tak zostanie. Wracając do tematu – doskonale wiem, że martwię się tym zawczasu, ale często chodzą mi po głowie negatywne myśli odnośnie moich szans dostania się na jakiekolwiek studia. Nie mam zamiaru „zimować” w tym zadupiu ani dzień dłużej, niż jest to konieczne, więc jeśli nie wyjdzie z dostaniem się tam, gdzie chcę, to zostanę w głębokim bagnie.
Bądź co bądź, mógłby już być rok 2013. Albo nawet jeszcze następny. Patrząc pozytywnie, skończyłabym szkołę, dostałabym się na wymarzone studia i znalazłabym sobie jakiś domek czy tam stancję, gdzie żyłabym sobie długo i szczęśliwie przez x lat studiów, mając wyjebane na cały ten na wszystkie cztery strony popierdolony świat, wreszcie mając swój kawałek przestrzeni – swój własny, tylko dla siebie – o którym zawsze tak marzyłam, posiadając swoje własne, niezależne życie, z obowiązkami, które ustalałabym sobie sama… I tutaj coś nie pasuje, bo tak wymienione życie nie zgadzałoby się z główną zasadą rządzącą tym światem – „zawsze, kiedy zaczyna być idealnie, coś musi się zjebać”.
Czuję destrukcyjny brak własnego miejsca. Nie ma nic gorszego niż brak prywatności. Ponieważ pomieszczenie zwane potocznie „moim pokojem” staje się w rzeczywistości moje dopiero po północy (a czasami nawet później), kiedy to udaje mi się wywalić za drzwi ostatnią przebywającą w nim osobę, a wstać muszę już o godzinie 6, mam zaledwie 6 godzin życia dla siebie. Niestety minimum dwie muszę przeznaczyć na sen, którego tak bardzo nienawidzę i który odbiera mi resztki energii jakie udaje mi się zebrać za dnia. Chciałabym nie musieć spać. W sumie mogłabym nie spać wcale, ale gdyby ktokolwiek z rodziny się o tym dowiedział, miałabym przesrane. Nie przespanie jednej nocy zaowocowało jedynie zgonowaniem na pierwszych dwóch godzinach lekcyjnych następnego dnia, więc może i opłacałoby się ograniczyć sen do kilku godzin raz na dwa dni. Dzięki temu zaoszczędziłabym kilka godzin życia i może miałabym go chociaż w połowie tak dużo jak moi znajomi, co sprawiłoby, że nie musiałabym męczyć się z jebanym uczuciem zazdrości za każdym razem kiedy ktoś powie, że jest lub będzie sam w domu. Najważniejsze to przetrwać te dwa i pół roku na nieżyciowych warunkach, a potem – wmawiam, sobie, że w to wierzę – będzie z górki i życie na nowo nabierze sensu.
Za kilka dni moja osiemnastka. Jeszcze rok temu tak się podniecałam myślą, jak to będzie niesamowicie, kiedy będę pełnoletnia i będę mogła robić, co chcę. Jednak czym bliżej tego dnia, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to niczego nie zmieni. Nadal nie będę mogła wywalać zbędnych mi ludzi z własnego pokoju, nadal będę musiała siedzieć na tym zadupiu i tłumaczyć się z każdego, choćby najkrótszego wyjścia rodzicom. No bo co z tego, że będę pełnoletnia, skoro mieszkam w ich domu i jestem ich córką, co sprawia, że muszą dokładnie wiedzieć, gdzie idę, co będę robić, kto tam będzie, o której wrócę i dlaczego AŻ o dwudziestej a nie na przykład o siedemnastej. I dlaczego mam wrażenie, że kiedy -któregoś pięknego poranka – oświadczę im, że właśnie wyjeżdżam na kilka dni, oni zrobią miny ilustrujące „wtf?” i zacznie się niemająca końca argumentacja, dlaczego tego nie zrobię. I dlaczego również mam wrażenie, że jak tylko stuknie mi osiemnastka, nie minie wiele czasu, aż zacznę sobie wypominać, że taka stara krowa ze mnie, a nadal nie znalazłam sobie pracy…
Dobra, koniec emokowania. Plan na teraz: przetrwać te 2,5 roku, wierząc, że później będzie wspaniale i pięknie, a potem zrobić wszystko aby się nie zawieść.