Źle się czuję. Oceny z historii hańbią sromotnie a brak pomysłu na pracę na podstawy obija mi się po głowie. Zaczynam chorować – i mnie dopadła epidemia odjutronizmu. Poza tym, zmiany o których pisałam w poprzednim poście są coraz trudniejsze do kontrolowania. Kiedyś na przykład potrafiłam czerpać przyjemność z satysfakcji po na przykład narysowaniu czegoś – teraz po zrobieniu jakiejś pracy usilnie próbuję przekonać samą siebie, że nie jest ona taka zła, że chociaż tak wizualnie coś nie pasuje, i kolorystyka taka nudna, to praca jest oryginalna, a tutaj po boku całkiem fajnie coś wyszło. Najgorsze jest to, że dzisiaj (a w sumie to od dłuższego czasu) wszystko wokół mnie irytuje. Dosłownie. A najbardziej irytuje mnie to, że mam tak wiele rzeczy do zrobienia, a nie potrafię się za nic wziąć. Jak to pięknie opisała koleżanka z klasy (bardzo skrótowo, ale dostatecznie obrazowo): bierze się książkę do angielskiego aby się pouczyć na sprawdzian, to od razu pojawiają się wyrzuty sumienia, że powinno się w tym momencie wkuwać renesans na sprawdzian z historii sztuki, po czym bierze się zeszyt do HS i po przeczytaniu kilku zdań stwierdza się, że książka do angielskiego jednak powinna być przejrzana, chociaż tak pobieżnie. A w tle czai się zeszyt od matematyki i parę innych przedmiotów drących się w moją stronę, głosami nauczycieli im odpowiadających: „Mój przedmiot jest ważniejszy, ucz się tego!”. I tak bez przerwy. To sprawia, że od kilku miesięcy czuje się, jakbym upadła, a ktoś mnie jeszcze kopał, abym przypadkiem nie zatrzymała się w miejscu. W tym momencie marzę o takiej chwili – trochę dłuższej chwili – podczas której nie myślałabym o szkole, obowiązkach i rzeczach, które powinnam zrobić. Podczas której mogłabym odpocząć naprawdę. Bo co to za odpoczynek, kiedy myślami jest się pomiędzy geografią a historią.
Jeśli już o samo uczenie się chodzi, to nie ma nic bardziej demotywującego od tej irytującej prawdy, że czym bardziej się staram tym gorsze oceny dostaję. Wkuwanie kilka dni materiału przynosi oceny niepozytywne, a zrobienie czegoś 'na odwal’ czy nauczenie się 'na pięć minut przed’ zaskakuje mnie wysokimi wynikami. Ten fakt z kolei prosi się, aby zinterpretować go jako 'nie ucz się,dobre oceny przyjdą same’. Tym bardziej, że po ostatnim uczeniu się artystów gotyku i włoskiego renesansu, co chwila wśród moich myśli pojawiają się losowe nazwiska lub tytuły, bez żadnego kontekstu, bez powiązania pomiędzy myślami je otaczającymi.
Nienawidzę niedziel. Niedziela to taki dzień, w którym przeplatają się dwa stany – nie robienie niczego i wkurzanie się, że się niczego nie zrobiło. Mówi się, że pomiędzy sobotą a niedzielą mógłby być jeszcze jeden dzień. Ja twierdzę, że mógłby być dzień na zastępstwo niedzieli. A najlepiej oddalony od poniedziałku o kilka dodatkowych godzin, które można by było wykorzystać na przykład na sen, tudzież inny rodzaj odpoczynku przed nadciągającym tygodniem (a zwłaszcza pierwszym jego dniem). A w sumie i poniedziałku mogłoby nie być. Tydzień zaczynałby się przyjemnie wtorkiem, który – jak większość osób pewnie zdążyła zapamiętać – jest moim ulubionym dniem tygodnia. Środę można by sobie darować, a rezygnacja z czwartku i piątku była by inwestycją niezwykle wspaniałą. Soboty nawet lubię, ale zostałyby głównie dlatego, że jest to z przyzwyczajenia wyczekiwany przez cały tydzień dzień, a jego brak spowodowałby zaniknięcie wyczekiwania, co byłoby zbyt nietypowe, a świat miałby szansę stać się nie-irytujący, co – jak wszyscy wiemy – byłoby oksymoronem.
W ogóle ostatnio miałam naprawdę niezwykle irytujący sen. Koszmar z gatunku tych, które nie są w ogóle straszne, ale po obudzeniu się ma się ochotę krzyknąć „Boże, jakie to cudowne, że to był tylko sen, a monotonia życia codziennego porównywalnie jednak nie jest aż taka irytująca!”. Niestety ta euforia mija po kilku minutach i przeradza się w „ale jest kurde nudno ;/” lub dotkliwe spojrzenie w kierunku kupki zeszytów proszących się o zajrzenie do nich słowami odbieranymi przeze mnie „teraz zniszczę ci dzień, masz prawo rzucić mną o podłogę”.
Dobrze, kończę już. Tak, wiem – to był irytujący wpis. Znowu.