Dzisiaj chyba mam wenę do pisania. Może jest to spowodowane całoniedzielnym gniciem w celu przygotowania się do tej wymagającej długiego nastrajania się, a nieznacznie długiej w wykonaniu czynności zwanej napisaniem pracy domowej z polskiego, której zaniechanie dostarczyło mi naprawdę dużych pokładów energii i siły twórczej. Innym powodem mogła być niezwykle wzruszająca i poruszająca dyskusja na jedynym kanale ircowym o której tylko osoby obecne w tym czasie i miejscu wiedzą i jeśli ktokolwiek z nich to czyta to nie powinien mieć wątpliwości o który kanał i którą dyskusje chodzi. W każdym razie całkowicie odechciało mi się spać, co zresztą nie jest niczym szczególnym w moim przypadku, acz wyjątkowym biorąc pod uwagę, że jest poniedziałek – dzień który powinien się jak najpóźniej zacząć i jak najwcześniej skończyć.
W każdym razie – tradycyjnie pisząc beztematowo, bezsensownie i bez żadnego większego celu, nie licząc egoistycznej chęci wyzbycia się zbędnych myśli. Ale no cóż, taka była idea tego bloga – śmietnika myśli, które czasami nawet mogą się ułożyć we względnie sensowniejszą całość, choć jest to tak sporadyczne, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio miało miejsce (już biorąc pod uwagę przypuszczenie, że w ogóle miało).
Wyjątkowością w tym całym wpisie jest to, że pisząc, wreszcie czuję się silna. Nie tylko jako właścicielka, autorka tego bloga – władczyni wszystkich tych zapisanych myśli, jedyna osoba która ma do nich całkowite prawa. Tym razem ogólnie mam wrażenie, że znacznie odbiłam się od dna, jakim było gnicie i użalanie się nad sobą i wszystkim wokół trwające większą część tego dnia. Kilkadziesiąt minut temu, podczas jednego dialogu (już nie na ircu) rozmówca trafił w mój czuły punkt. Może w ogóle powinnam zacząć od tego, że nie była to rozmowa o ulubionym zwierzątku z nowopoznaną losową osobą, a wręcz tego przeciwieństwo. W szczegóły nie będę nikogo wyposażać. W każdym razie dyskusja toczyła się równo, raczej nie zbaczała z tematu i ogólnie wyjątkowo dzisiaj udawało mi się co chwila znajdować odpowiednie argumenty. Tak dla odmiany też starałam się zachować powagę, choć właśnie teraz zdradziłam kilka moich prawdziwych myśli i poglądów na różne sprawy, na co reakcją zwrotną było „pierdolisz bez sensu”. Ale trudno, bycie oryginalnym czasami nie jest takie złe, a myślenie w sposób „wyjątkowy”, choć na dłuższą metę znacznie utrudnia życie, czasami potrafi samym tym faktem poprawić nastrój. Wracając do samego „czułego punktu” – było nim ironiczne stwierdzenie, że „tak, ja zawsze wiem najlepiej i jestem najmądrzejsza”. Tak, to zabolało. Głównie dlatego, że – prawdę mówiąc – uważam siebie za osobę niewykraczającą mądrością ponad średnią krajową, a już na pewno nie przewyższającą znajomych poziomem IQ, który jest znacznie niższy, niż większość z nich przypuszcza. Wiem, że nie ma się czym chwalić – to nie jest dobre podejście do sprawy. Jednak staram się być realistką – nie będę uważać siebie za kogoś, kim nie jestem, nawet jeśli „kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”.
Zmieniając jednak temat na sensowniejszy, tj w ogóle rozpoczynając jakikolwiek temat, chciałabym napisać o czymś, czemu kiedyś, na moich poprzednich, w większości już nieistniejących blogach, poświęcałam co drugi wpis, a co było kiedyś dla mnie jedyną naprawdę cenną rzeczą w życiu. O marzeniach. Nie wiem, czy to życie (które bajdełej nie trwa w moim przypadku dostatecznie długo, abym miała pełne prawa do narzekania na wszystkie jego aspekty) mnie zniszczyło, czy sama się zniszczyłam – w każdym razie ostatnio moje marzenia ograniczają się do absolutnego minimum. Czasami wręcz nie poznaję siebie. Zwłaszcza, kiedy porównuję się do osoby jaką byłam rok, dwa czy trzy temu. Nie mam teraz nastroju do czytania tamtych bezsensów, które umieszczałam na coraz mniej słitaśnych a coraz bardziej emo blogach, gdyż albo by mnie to zdołowało z powodu niespotykanie niskiego poziomu pod względem poprawności językowej, albo z powodu tęsknoty za wizją świata z tamtych lat – w większości równie złego i niedobrego, ale wyposażonego w nadzieje, szanse na poprawę życia i lepszą przyszłość. Teraz wiem, że jak skończy się gonitwa z lekcjami występująca naprzemiennie z bezwymiarowym gniciem, zacznie się podobna – w pierwszej kolejności, w wersji przyszłości względnie pozytywnej, gonitwa na studiach, a następne gonitwa w pracy aby na starość, jak wreszcie będzie mnóstwo czasu nie korzystać z niego w taki sposób, jak korzystałabym gdybym go posiadała teraz. Tak, to był przykład zdania zaczynającego się i kończącego tym samym słowem.
Tak, wiem, odbiegłam od potencjalnego tematu, jednak w sumie odwidziała mi się jego kontynuacja. Choć napisałabym jeszcze wniosek – jako, że piszę to w zastępstwie za prace domową z polskiego – który podsumowałby myśli tutaj nie wyrażone, a które powinny się tu znaleźć. Tak więc, marzenia przeszłe dzielą się na spełnione i niespełnione. Oczywiście dominują te drugie. Klasycznym przykładem jest brak listu z Hogwartu podczas jedenastych urodzin. Może te proporcje są spowodowane brakiem ograniczeń w wymyślaniu marzeń, które nie mają szansy się spełnić, a ich mnogością wśród tych, które są w rzeczywistości osiągalne. A skutkiem tego jest ograniczanie marzeń do minimum. Dlatego boje się przyszłości. Aby nie utknąć na dobre w szarej rzeczywistości mogłabym co jakiś czas spełnić jakiekolwiek swoje marzenie. W ogóle to taka ironiczna sytuacja – zmuszanie siebie do spełniania marzeń, w celu nie zniszczenia sobie ich brakiem przyszłości. Ale mniejsza. Wenę gdzieś wywiało, rozsypała się, niekoniecznie w proch, choć na pewno w rytm budzika, tykającego, że już jest po trzeciej i zacierającego wskazówki, złośliwie czekając aż za ponad dwie godziny zadzwoni, aby po chamsku wyrwać mnie ze snu, a za którymśtam razem z kolei przypomnieć mi, że właśnie rozpoczął się mój ulubiony dzień – poniedziałek.
Patrząc na całokształt tego wpisu mogę powiedzieć jedno. Chyba wreszcie przestałam używać z nadmiarem myślników wśród moich tak często występujących w zdaniach wtrąceń. Nie moja wina, że myślę chaotycznie. Choć – jak już są – mogłabym je częściej różnicować. Ale najważniejsze – ograniczyć, lub całkowicie zrezygnować z rozpoczynania zdań słowem „tak” ;/