Wegetarianizm – to już 5 lat!

  • Jak rozpoznać wegetarianina w tłumie?
  • Powie ci o tym.

Czasami trudno mi w to uwierzyć, ale tego typu dowcipy były normą jeszcze kilka lat temu. Wegetarianizm, a tym bardziej weganizm, uznawane były za swojego rodzaju egzotykę, a ludzie niejedzący mięsa za dziwaków. Obecnie każdy zna wegetarian nie tylko z opowieści, ale często są oni wśród jego najbliższych znajomych czy rodziny. Nawet mogę się założyć, że co któraś osoba czytająca ten tekst sama od dawna nie je mięsa.

Dla mnie to już pięć lat.

Minęło szybko, choć wydaje mi się, jakbym przestała odwiedzać stoisko mięsne w supermarkecie całą wieczność temu. Ktoś mógłby zapytać: czy czasami chciałabym zrezygnować z wegetarianizmu albo zrobić sobie przerwę? Jak często nachodzą mnie tego typu myśli. Odpowiem krótko: praktycznie nigdy.

Zrezygnować z jedzenia słodyczy albo picia alkoholu – to byłby wyczyn! Ale w dzisiejszych czasach odstawienie mięsa jest tak proste, że człowiek nawet nie zadaje sobie pytania, czy cokolwiek traci. Lodówki w supermarketach wręcz uginają się od najróżniejszych wegeburgerów, wegetariańskiego mielonego czy wszelkiej maści kotletów, kiełbasek i past. Pamiętam czasy, kiedy po takie rzeczy trzeba było pojechać do hipermarketu za miastem, a produkcją wege-gotowców zajmowała się jedna firma.

Obecnie rynek jest ogromny. Produkty dla wegan i wegetarian stały się tak popularne, że supermarkety zaczęły sprzedawać je pod własnymi markami. W tym roku jedna z największych firm mięsnych w Niemczech, po sześciu latach od wprowadzenia produktów wegetariańskich, w 2020 sprzedała ich więcej niż produktów mięsnych. A to wcale nie jest wyjątek – wędliniarze widzą, że jeśli prędko nie dostosują swoich zakładów do produkcji wytworów z soi, tofu czy fasoli, czeka ich szybkie pożegnanie się z biznesem.

To dzięki tej dostępności produktów coraz więcej ludzi decyduje się na rezygnację z mięsa, a że firmy widzą ten trend, kula śniegowa zaczyna się toczyć. Mam nadzieję, że wkrótce podobnie stanie się z podróżowaniem pociągiem czy kupowaniem z drugiej ręki, odnawianiem produktów. Naprawdę nie wierzę, że pojedyncze decyzje są w stanie cokolwiek zmienić jeśli chodzi o klimat i środowisko. Do tego potrzeba całego systemu, który wpłynie masowo na wybory ludzi.

Wegetarianizm dla żółtodziobów

Jeśli ktoś z czytających ten wpis jeszcze się waha, zapraszam do kontynuacji, ponieważ podam tutaj kilka naprawdę pragmatycznych powodów, dla których warto chociaż spróbować.

Zacznijmy jednak od samej kwestii spróbowania. Rezygnacja z mięsa wielu osobom wydaje się przypominać rezygnację z wielkiego nałogu. Odstawić mięso to jak rzucić palenie, jak przestać jeść słone przekąski czy jeszcze gorzej. Tutaj niepotrzebnie stawiamy przed sobą problem, którego nie ma. Wystarczy tylko spróbować! Mięso nie uzależnia (chociaż w sumie to kto wie, co obecnie do niego dodają ;) tak jak słodycze czy używki, dlatego rezygnacja z niego nie spowoduje syndromu odstawienia. Ciało nie będzie się domagać go w środku nocy, a ręka nie będzie otwierać lodówki co pięć minut w nadziei, że może znajdzie się tam jakiś zagubiony kabanos.

Warto jednak pamiętać, że robi się to przede wszystkim dla siebie. Nikomu nie musisz niczego udowadniać, nie stawiaj sobie mocnych celów typu „przez miesiąc nawet nie dotknę mięsa”. To zniechęci bardziej niż postanowienia noworoczne na posylwestrowym kacu. Po prostu ustal, że od teraz nie jesz mięsa, ale jeśli nie dasz rady, to w każdym momencie możesz wrócić. Być może się zdziwisz, jak kolejne miesiące czy lata zlecą, a taka chwila nie nadejdzie. A jeśli nadejdzie – no cóż, przynajmniej do tego czasu zrobiłaś coś dobrego dla tej planety.

There is no Planet „B”

Niezależnie od tego, czy ufasz dokumentom i badaniom na temat wpływu masowej produkcji mięsa na środowiska, zrób sobie prostą kalkulację. Rolnik posiada ziemię i za tą ziemię płaci. Żyją na niej zwierzęta, które codziennie spożywają i wydalają, niektóre przez kilka miesięcy, inne nawet całkiem sporo lat. Rolnik zatrudnia ludzi do zajmowania się zwierzętami, do przeprowadzenia uboju. Mięso sprzedawane jest, pakowane, transportowane. Kolejni zaangażowani ludzie. W końcu produkt trafia do marketu, przechowywany jest tam w warunkach chłodniczych. Część mięs nie zostanie kupiona do końca niezbyt długiej daty przydatności, więc cena musi to uwzględniać.

Klient kupuje mięso za 9,75 zł za kilogram w promocji.

Czy tylko mi coś tutaj nie gra? Oczywiście trzeba tutaj zaaplikować prawo skali, w ogromnych ilościach ceny transportu czy przechowywania stają się zupełnie minimalne. Jednak jak to jest w ogóle możliwe, że życie zwierzęcia, wykarmienie go przez długi czas i wszystko co później sprowadza się do tak niskiej kwoty? W przypadku produktów wegetariańskich cena przecież jest podobna, a produkcja jest o wiele łatwiejsza, szybsza i tańsza. Nie uważacie, że to trochę podejrzane? Jeśli nie lubicie brzydkich rzeczy, to nawet nie próbujcie googlać sposobów, w jakie firmy „oszczędzają”.

Jednym z nich jest „oszczędzanie” na naszej planecie. Masowa produkcja prawie nigdy nie jest niczym dobrym, ale w przypadku mięsa jest niezwykle nieefektywna. Ilość zasobów jakie trzeba włożyć w wyprodukowanie mięsa jest ogromna w porównaniu z np. uprawą warzyw. Różne źródła podają różne ilości wody potrzebne do wytworzenia kilograma produktu – dla mięsa mogą to być nawet tysiące litrów. A przecież tyle się mówi o suszach!

Zanieczyszczenie środowiska? Tutaj również mięso gra główne skrzypce, obok przemysłu ubraniowego i elektroniki psującej się po roku od kupienia. Do tego dochodzi jeszcze samo wykorzystanie terenu, który inaczej mógłby zostać zalesiony (przypominam, warzywa pochodzą od roślin, które fotosyntezują, więc podczas swojego istnienia mają pozytywny wpływ na środowisko). Niektóre zwierzęta hodowlane jedzą o wiele więcej niż człowiek, więc tutaj również można pomyśleć o tych wszystkich, których można by było wykarmić zamiast „marnować” żywność na paszę dla zwierząt.

O cierpieniu zwierząt, tym co je spotyka, nawet nie będę już pisać. Jeśli ktoś naprawdę kocha zwierzęta, z całą pewnością ich nie je.

Ale wiecie co? Może jednak warto spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać, że to ostatni moment, aby zdecydować się na wegetarianizm. Być może już wkrótce takiego wyboru w ogóle nie będzie. Coraz częstsze katastrofy klimatyczne, coraz więcej miejsc bez dostępu do wody pitnej, coraz więcej chorób (koronawirus to jedno, ale może warto przypomnieć chorobę szalonych krów, ptasią grypę i kto wie co jeszcze?)… można się odwrócić i udawać że wszystko będzie w porządku, ale już wkrótce prawdopodobnie wcale nie będzie wyboru. Jestem wręcz przekonana, że jeszcze za naszego życia.

Miały być pragmatyczne powody

Choć wegetarianizm i weganizm najczęściej wynikają z wrażliwości i chęci zrobienia czegoś dobrego dla zwierząt i planety, być może zaskoczę Was, jak wiele zalet ma taka „dieta” dla samej osoby „praktykującej”.

Zacznijmy od oczywistej: zdrowie. Chyba jeszcze nigdzie nie widziałam sensownego źródła twierdzącego, że wegetarianizm jest niezdrowy. Co prawda, jedząc bezmyślnie można szybko doprowadzić do niedoborów witamin i minerałów, ale tak samo bywa z dietą mięsną. Przeciętna dieta wegetariańska jest jednak o wiele sensowniejsza od przeciętnej diety mięsnej, ze względu na większą ilość warzyw i owoców oraz mniejszą szansę, że z którymś produktem jest „coś nie tak”.

To jest chyba najbardziej pragmatyczną zaletą wegetarianizmu – niezwykle ułatwia on życie. Ja naprawdę pamiętam, jakie mięso było problematyczne – nie dość, że często w ogóle nie nadawało się do zjedzenia (bo np. źle przechowywano je w sklepie), trzeba było je dokładnie usmażyć, ugotować czy upiec, to jeszcze surowe okropnie śmierdziało (uważam, że zapach surowego kurczaka to jeden z najbardziej ohydnych zapachów na świecie). Surowe mięso było oczywiście produktem toksycznym, który nie powinien mieć kontaktu z niczym innym, na przykład innymi rzeczami w lodówce. Nie ma mowy aby zapomnieć umyć nóż po pokrojeniu mięsa, nie mówiąc już o zostawieniu na wierzchu deski czy innych akcesoriów kuchennych mających kontakt z surowym mięsem. I od razu po obiedzie wyniesienie śmieci, bo każdy dzień trzymania resztek w koszu pod zlewem zwiększał ryzyko utworzenia w kuchni śmiercionośnej bomby biologicznej.

A podobno to wegetarianizm jest „kulinarnie trudny”.

Prawie wszystko, co wegetariańskie, można zjeść na surowo (klasyczny wyjątek: ziemniak). Oczywiście wiele rzeczy będzie w takim stanie niesmaczne, jednak sam fakt, że nie trzeba robić widelcem prac archeologicznych na patelni, w poszukiwaniu niedosmażonych kawałków, jest już dużym problemem z głowy. Jak ktoś tak jak ja nie lubi gotować – na pewno doceni takie „ułatwienie”.

Jedzenie wegetariańskie jest tanie. Narzekałam na zbyt tanie mięso, ale to nie o tą samą „taniość” chodzi. Wiele osób po prostu nie zdaje sobie sprawy, jak wiele rzeczy można wyczarować z pomidorów, puszki ciecierzycy czy szpinaku. Jak jeszcze zainwestuje się w mniej oczywiste składniki, np. płatki drożdżowe, można zrobić w kuchni pierwszą prawdziwie bezkrwawą rewolucję.

A przede wszystkim: kuchnia wegetariańska jest smaczna. Zero chrząstek, zero wyciągania ości, zero flaczkowatego tłuszczu. Tylko to, co najlepsze (no chyba, że przegotujesz ryż na papkę lub zapomnisz kupić sól, no zdarza się). Żadnego smaku nie trzeba maskować, żadnego na siłę wzmacniać. Kiedyś poprzez jedzenie wege ludzie rozumieli coś w stylu „potrawy mięsne odjąć kotlet”. Tak też opcje wege były serwowane w restauracjach. Często w tej samej cenie, co danie z kotletem, bo „za fanaberię się płaci”. Obecnie jeśli ktoś nie ufa, że dania wegetariańskie są pyszne, wystarczy tylko odwiedzić jedną z wegetariańskich czy wegańskich knajpek i zamówić naprawdę cokolwiek. Po prostu trzeba spróbować potrawy stworzonej przez kogoś, kto sam nie je mięsa, a nie na przykład dania zawiedzionej babci, bo „ja myślałam, że chociaż rybka”.

Wegetarianizm w podróży

Czy rezygnacja z mięsa ułatwia podróżowanie czy stanowi podróżnicze wyzwanie lub ograniczenie? Dużo zależy od charakteru i celu podróży, ale ja nie napotkałam żadnych większych problemów w tym temacie.

Wychodząc w góry mam kilka rzeczy, które lubię ze sobą zabierać i spisują się one świetnie. Pierwszą jest paczka orzechów, czyli zdrowa bomba kaloryczna, dodająca energii. Dla orzeźwienia pakuję pokrojoną na kawałki paprykę do wielorazowego pudełka. Papryka pozostaje bardzo długo świeża, i jak po nią sięgam, zawsze czuję, że to dokładnie to, czego w tym momencie potrzebowałam. Warto spakować sobie wykałaczkę albo mały widelczyk, aby nie musieć dotykać jej brudnymi rękami. Białkowe batony są również fajną opcją, nie mówiąc już o produktach typu „food substitute”. Opcja nie dla wegan, ale dla wegetarian – pitny skyr, czyli jogurt w stylu islandzkim, o dużej zawartości białka. Fajną opcją są również wszelkiego rodzaju mandarynki, ale unikam ich ponieważ boję się, że zapomnę potem wyciągnąć skórki z plecaka i tam zgniją.

W przypadku podróży miejskich zestaw oczywiście wygląda trochę inaczej. W takiej sytuacji prawie zawsze znajdzie się miejsce, gdzie można umyć ręce czy kosz do którego można wrzucić odpadki – można więc wziąć ze sobą o wiele więcej rzeczy. Albo nie brać wcale – w końcu to już nie jest żaden problem, kupić coś gotowego na miejscu, czy zjeść coś wege w lokalnej knajpce. Mogę policzyć sytuacje, kiedy totalnie nie było żadnej opcji wege, na palcach jednej ręki. A przecież podróżuję dużo.

Podobno też dużo tracę, nie kosztując lokalnych specjałów mięsnych. Myślę, że jedną z najważniejszych rzeczy, które tracę, jest ogromna szansa zatrucia pokarmowego, zwłaszcza jedząc „na ulicy”.

Podsumowanie

Wpis się znowu rozrósł, bardziej niż przypuszczałam. Wiem, że świata on nie zmieni, prawdopodobnie nie przekona też nikogo do przejścia na wegetarianizm. A może jednak?