Miałam napisać coś tutaj przed rozpoczęciem roku szkolnego, jakiś szablonowy wpis pod tytułem „ale mi się nie chce, mam nadzieję, że mi się zachce”, jednak z powodu pod tytułem „w sumie to nie chce mi się nawet pisać” tego nie zrobiłam. Potem oczywiście bywały chwile, kiedy miałam na tyle chęci aby coś tu dodać, jednak zawsze zdarzały się one kiedy: albo nie miałam na to czasu, albo po włączeniu komputera odechciewało mi się męczyć (_wszak_ myślenie sport ciężki i wymagający nieopisanego wysiłku). Tak więc minął sobie wrzesień.
Teraz jednak wreszcie znalazłam chęci, aby zmobilizować się do wyrażenia chociaż części tego, co miało się tutaj znaleźć już jakiś czas temu. Znając życie nie będzie to długi wpis, zwłaszcza, że alt mi się zacina, a nie lubię poprawiać literek na ich odpowiedniki z ogonkami :/. Ciężko mi się skupić kiedy otwarte mam kilka innych stron w przeglądarce, irce oraz komunikator, do którego wciąż ktoś mi się dobija, a na dodatek z głośniczka wbudowanego w laptop wydobywają się mózgodestrukcyjne dźwięki ruskiego industrialu. Jeszcze gdyby nie fakt, że tuż znad ekranu laptopa (nie ma to jak pisać na leżąco) wyłania mi się nieprzyjemny blask żarówek energooszczędnych a wszyscy wokół nagle czegoś ode mnie chcą, to pisanie tego posta byłoby skrajnie przyjemne.
Tak, nareszcie, koniec mojego narzekania wstępnego. Paweł może być dumny, zwłaszcza po tym, jak stwierdził, że przez pewną osobę zepsułam się, a moja cudowna umiejętność doszczętnego krytykowania otaczającego mnie świata zredukowała się do minimum lub nawet ulotniła się całkowicie. Tak więc nadszedł ten czas, kiedy daję upust mojemu narzekaniu, a świat może poczuć się zagrożony. Poniższymi argumentami postaram się to udowodnić. Po pierwsze szlachta sarmacka występująca w Potopie Henryka Sienkiewicza występowała w Potopie Henryka Sienkiewicza, jednak nie o tym jest ten wpis. Przy okazji mogę dodać, że chwilę temu wymieniony pisarz nie jest autorem Pana Tadeusza, co nieumyślnie zdarzyło mi się ostatnio stwierdzić. Myślę, że powyższymi argumentami nie udało mi się udowodnić 'założonej tezy’, gdyż _owe_ argumenty nie zostały przedstawione wcale. koniec wypracowania, nazwisko, dziękuję, pała. A Kmicic wysadził Kolubrynę. Tak, to było a’propos (kto wie, ten wie).
Koniec wstępu? Tak, koniec. Mam skrytą (a teraz już nie skrytą) nadzieję, że dalsza część wpisu nie będzie krótsza od tego wyżej. W razie czego zaspamuję jakimiś losowymi tekstami wyrwanymi z lecących z głośniczków piosenek. Tak, przełączyłam plejlistę na 3DG – ruski industrial nie nadawał się do pisania. Tak, to jest ten moment, w którym kończy mi się lanie wody, a zaczyna przypominanie sobie, o czym tak w ogóle miał być ten wpis, po czym, gubiąc wątek jeszcze przed jego znalezieniem (o, to będzie tytuł wpisu), stwierdzam, że w sumie o niczym.
Chciałabym nie-nienawidzić (jak to można poprawnie napisać?) kawy. Wtedy przed każda lekcją historii sztuki chlałabym po dwa kubki ze sklepiku szkolnego, aby po wejściu do tej zimnej, dusznej i ciemnej sali móc się w spokoju skupić na lekcji a nie na niezasypianiu. Albo piłabym kawę zaraz po wstaniu co rano, aby móc w spokoju przygotować się do wyjścia z domu, nie zasypiając po drodze z pokoju do kuchni (tak właściwie to nie zdarzyło mi się zasnąć w drodze z pokoju do kuchni, jednak to zdanie jakoś tak pasowało i aż się prosiło aby je napisać). W ogóle kto to widział, aby trzeba było wstawać jeszcze przed świtem, kiedy jest zimno, ciemno i mhrocznie i zapierdalać do szkoły półśpiąc. Oczywiście nie powinnam tu pominąć samej kwestii jazdy busem. Bus jest to jedna z tych rzeczy, które w wyjątkowo spektakularny sposób reprezentują złośliwość rzeczy martwych. Już sama zależność, że czym przyjdę na przystanek wcześniej, tym bardziej bus przyjedzie później, a czym bardziej się spóźnię tym bardziej ten bus mi ucieknie, choć akurat w drugiej części nie ma nic niezwykłego. Inną zależnością jest to, że im bardziej zmęczę się podczas szkoły, włóczenia się po mieście i drogi na przystanek, tym bus będzie bardziej zapchany i tym bardziej nie będzie gdzie – nie dość, że usiąść, to jeszcze stanąć. I, na domiar złego, czym bardziej wyczerpią mi się baterie w empetrójce, lub czym bardziej empetrójka się rozładuje czy zatnie, tym bardziej (s)hity z radia będą dobijające, głośniejsze i denniejsze.
A tak pomijając powyższe 'kilka drobnych szczegółów’ to lubię jeździć busem. To uczucie kiedy ma się dodatkowe czterdzieści minut na dokończenie snu z samego rana, podczas jazdy do szkoły, oraz tyle samo, podczas powrotu, na odpoczynek. Oczywiście w tym celu idzie się na jak najwcześniejszy przystanek, którego umiejscowienie na początku trasy daje możliwość znalezienia miejsca siedzącego w nadjeżdżającym busie. Wyjątkiem są piątki, kiedy to znalezienie miejsca w którym można bezstratnie stanąć graniczy z cudem a miejsca siedzące są pozajmowane przez tych śmiałków, którzy postanowili wybrać się na samą zajezdnię. Jak już mowa o staniu na przystanku to wbrew pozorom jest to naprawdę przyjemna czynność. Oczywiście o ile pogoda nie sprawia, że ustanie w miejscu sprawia trudność. Co jest jednak takiego przyjemnego w staniu na przystanku? Otóż jest to czas, którego się nie przyśpieszy, nie wykorzysta w żadnym szczytnym celu. Krótko mówiąc: czas zmarnowany. Dzięki temu – temu cudownemu uświadomieniu sobie, że i tak nic w tym momencie nie zrobię – nie muszę się zadręczać tym, że ten czas marnuję. Trochę to paranoiczne, ale hedonistką nie będę. Praktycznie przez cały dzień – oprócz tych chwili kiedy czekam na busa, oraz tych chwili, kiedy owym busem jadę – myślę o tym, jak marnuje czas. Nie potrafię odpoczywać w domu. Jestem za bardzo leniwa aby odpocząć. Wrócę, to zamiast siąść do lekcji i uporać się z nimi w godzinę czy dwie aby mieć potem święty spokój, będę robić wszystko aby tylko odstawić te lekcje na potem. I tak nagle okazuje się, że minęła północ, a ja nawet nie zajrzałam do plecaka. Więc na biega robi się wszystko „na odwal”, a naukę odkłada na „do busa”, z góry wiedząc, że równa się to z rezygnacją z niej. I tak mija dzień. potem następny i kolejny. A potem wrzesień.
Nadeszła ta chwila w której post dwukrotnie przekroczył długość zamierzoną, i chociaż chce mi się pisać dalej, raczej wolałabym zakończyć go jak najszybciej. REASUMUJĄC (wszyscy kochamy to słowo) mniej lenia więcej odpoczynku, mniej pracy a więcej siedzenia w busie… No dobrze, dobrze… I oj tam oj tam (Meru wie, że to musi się znaleźć wszędzie, a jeszcze się tu nie znalazło). I aby już było „tak bardzo na temat” to nie ma to jak fiński hartkor :XD:.