Chyba każdy, kto po jakimś czasie wraca do miejsca, gdzie się wychowywał, musi chociaż kilka chwil poświęcić na refleksję. Nie wyobrażam sobie, jak można przejść zupełnie obojętnie ulicami, które kiedyś znało się tak dobrze, a teraz wydają się należeć do innego świata – niezależnie od tego, czy się zmieniły, czy nie. A, znając życie, niemal zawsze zachodzi jakaś przemiana.
Jak już pisałam w poprzednim wpisie, w zeszłym tygodniu kilka dni spędziłam w Suchedniowie. Jest to małe miasteczko na południu kraju – miejsce, w którym odbyła się większa część mojego życia. Można powiedzieć, że opuściłam to miejsce zaledwie pół roku temu, ale nie jest to do końca prawidłowa informacja. Tak jak większość mieszkańców uczących się w szkołach średnich, przez poprzednie cztery lata traktowałam Suchedniów jedynie jako noclegownię. Mój kontakt opierał się tylko na trasie dom-przystanek, a pozostałe miejsca najzwyczajniej przestały dla mnie istnieć. Teraz jednak, po krótkiej przerwie i ponownym spojrzeniu na to miasteczko, widzę, jak wiele się tu zmieniło. Suchedniów zaczął umierać.
Mieszkańcy dużych miast nie mają tak właściwie pojęcia o tym, czym są małe miasteczka. Za takie często uznaje się te kropeczki na mapie pod Warszawą, które jak dla mnie równie dobrze mogłyby być jej częścią. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w miejscach, które wydają się być umiejscowione na totalnym odludziu – daleko od metropolii, jeszcze dalej od cywilizacji. Odseparowane od zgiełku, ale jednak nie kojarzące się z polami, zwierzętami domowymi, gospodarstwami i agroturystykami. Małe miasteczka są mniej oczywistą sprawą, a niedługo nie będą sprawą wcale.
Jeśli ktokolwiek oglądał film „Auta”, to na pewno pamięta Chłodnicę Górską – miejsce, które zniknęło z mapy tylko dlatego, że kawałek dalej pociągnięto autostradę, która pochłonęła cały ruch. Podobną strategię stosuje się w polskim planowaniu przestrzennym. Szerokimi rogami łączy się stolice województw ze sobą, omijając możliwie jak najwięcej punktów po drodze. Wydawałoby się, że niesłusznie i krzywdząco, ale czy na pewno?
Myślę, że miasteczka jako takie nie mają w obecnych czasach zbyt dużo sensu. Gospodarczo się nie opłacają. Są nieekologiczne, nieekonomiczne, nieergonomiczne. Trudno w to uwierzyć? Wystarczy pomyśleć tylko o dość sporej połaci przestrzeni, gdzie na kilometr kwadratowy przypada mniej niż 150 osób. To tyle, co zamieszkuje przeciętny blok w dużym mieście. A teraz wystarczy skontrastować to z dowolnym gęsto zabudowanym osiedlem w stolicy jakiegoś województwa. Różnice w gęstości zaludnienia są ogromne. Teraz, każda z tych osób ma swoje potrzeby. Szkoła, praca, zakupy, kontakt z kulturą czy, w przypadku osób religijnych, miejscami sakralnymi. Mieszkaniec dużego miasta wsiądzie w tramwaj, autobus, metro, cokolwiek – nie mówiąc już o sytuacjach, kiedy według najnowszych trendów zbudują mu trzy galerie handlowe pod oknem.
W małym mieście do dyspozycji jest samochód i rower, przy czym ten drugi przez sporą część roku nie nadaje się do użytku. Młodzież i osoby nie dysponujące ponadprzeciętną zasobnością portfela z miejsca skazane są na porażkę. Aby nie czynić z jednych i drugich superbohaterów, załóżmy, że większość i tak wybiera opcję trzecią, czyli „pozostać w domu”. W teorii w miasteczkach jest cicho i spokojnie, a w praktyce sąsiad lubi robić dyskotekę z reklam na Zetce.
Blokowiska w miastach natomiast wiążą się z wieloma innymi pozytywami – centralnym ogrzewaniem, wspólnym wywozem śmieci, mniejszymi potrzebami w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Jedno podwórko przypada na kilka setek osób, tak samo jak jeden plac zabaw, boisko i tak dalej. Aż chce się stawiać nowe obiekty.
Teraz przejdę do samych potrzeb mieszkańców. Pierwszą z nich jest konieczność posiadania czegoś w portfelu, kiedy trzeba zapłacić za ziemniaki w Biedronce. Tyle się mówi o startupach, podczas gdy w Polsce prawdziwie duże firmy upadają. Z dzieciństwa pamiętam, jak w Suchedniowie działała ogromna Fabryka Urządzeń Transportowych. Wózki widłowe i te sprawy – część na sprzedaż, część do Rosji. Kawałek dalej znajdowały się budynki Zakładów Wyrobów Kamionkowych Marywil. Czy toto jeszcze żyje w ogóle? Nie mam pojęcia i to samo odpowiedziałam, kiedy raz zaczepił mnie na ulicy jakiś pan z Warszawy, poszukując kontaktu do tej firmy, gdyż musiał jakąś rurę u siebie wymienić. W miasteczku powiatowym, trochę większym, były zakłady Mesko. Co się z Mesko stało – to pokazują zdjęcia przy tym wpisie (choć część zabytku już rozebrano i nie zdążyłam go uwiecznić).
Praca to jedno, a drugą sprawą jest dostęp do rozrywki i kultury. W nowoczesnym świecie człowiek musi mieć wybór. Ofertę otoczenia powinien dostosowywać do swoich potrzeb – a nie godzić się na to, co jest. Jeśli jedno miejsce nie proponuje zbyt wiele możliwości na spędzenie wolnego czasu, to jest to miejsce aspirujące do wyludnienia. Ludzie są zbyt mobilni, aby chociaż nie próbować znaleźć idealnego miejsca dla siebie.
Ostatnio na stronie naszsuchedniow pojawił się wpis o tym, że zmniejsza się liczba zameldowanych w tym mieście osób. Nie jest to chyba żadna nowość – wystarczy tylko wyjść na ulicę. Tam, gdzie kiedyś bawiły się dzieci, teraz może co jakiś czas uda się zobaczyć starszego człowieka zmierzającego do najbliższego sklepu. Chodniki nowe, na osiedlu zamiast bagna kostka brukowa, a chodzą po tym tylko wspomnienia.
Wspomnienia ludzi, którzy kiedyś chcieli posadzić dom i wybudować drzewo (a przynajmniej na coś takiego wskazywałaby estetyka niektórych działek), a teraz siedzą sami, w cieniu altanek z ceraty, bo roślina uschła. Tych, którzy zakochali się w wąskich uliczkach, a teraz, znając na pamięć każdy kamień i wszystkie krzaki, obojętnie przemierzają ten sam dystans dzień w dzień. A brak czegokolwiek, na czym można by było zawiesić wzrok podczas trasy, jeszcze dodatkowo ją wydłuża.
Mamy niż demograficzny, Internet wciąga ludzi do wnętrz mieszkań – normalną sytuacją powinny być puste ulice. Większe miasta jednak tętnią życiem – niektóre nawet przez całą dobę. Dla miłośników spokoju to zapewne zwykła wada, nieraz jednak mam wrażenie, że pomimo licznych zaprzeczeń, każdy potrzebuje od czasu do czasu zgubić się w tłumie, natknąć na ludzi nie będących ani rodziną ani bliskimi znajomymi i poczuć, że jest częścią społeczeństwa. Filozofem nie jestem, socjologiem tym bardziej – jednak uważam, że jest to naprawdę wysoce prawdopodobna teoria.
Nawet kiedy tłum jest tak bardzo niefotogeniczną częścią krajobrazu.