Dawno, dawno temu, kiedy nie wiedziałam jeszcze czym są rzuty Monge’a i nie potrafiłam narysować z pamięci pseudoperipterosa heksastylowego z opistodomosem tetrastylowym, chodziłam sobie do liceum i nie widziałam niczego złego w robieniu ściąg na sprawdzian z języka francuskiego. Do dzisiaj w sumie nie czuję się winna, bo język francuski naprawdę brzydko brzmi jeśli mówi go osoba o moim tembrze głosu. Olewając więc naukę tego języka, zrobiłam coś dobrego dla świata. W przypadku innych przedmiotów szkolnych, traktowałam je chociaż minimalnie bardziej poważnie. Czasem pomarudziłam, czasem się pozłościłam, ale co trzeba było zrobić, to robiłam. Kiedy miałam siłę i chęć, z uporem dążyłam do celu. Kiedy nie dawałam rady – ponosiłam konsekwencje porażki, lub próbowałam naprawić jej skutki. Poza tym jednym, nieszczęsnym, znienawidzonym językiem francuskim, zawsze dążyłam do tego, aby efekt mojej pracy był zasłużony. I to nie tylko w kwestii edukacji.
Nie będę udawać, że moje osiągnięcia i porażki nie wynikają ze szczęścia lub pecha. To są jednak elementy, będące tylko tłem i niedające się samodzielnie wywołać. Można za to z nich skorzystać i wiele na tym zyskać. Ciężko wyobrazić sobie neutralne warunki osiągania czegokolwiek – takie, że efekt włożonej pracy będzie idealnie mierzalny i przewidywalny. I tak – za pomocą samego tła można wiele zyskać, jeśli będzie się miało szczęśliwy start, prostą drogę i pomyślny finisz. Co to jednak za gra, którą przechodzi się tak wręcz bezczelnie na cheatach?
Mam jednak wrażenie, że dla większości ludzi wokół liczy się tylko efekt. Zaczęłam od przypadku ściągania na francuskim, ale tak naprawdę chyba w każdej dziedzinie życia da się cheatować. Nie zliczę, ile razy gotowce z marketu uratowały mój obiad. Jedzenie jest jednak oczywiście konieczne, ale chciałabym to skontrastować z przypadkami, które się odnoszą do zainteresowań i pasji (nie mówię, że gotowanie nie może stać się hobby, ale to już zupełnie inna sytuacja) – a gdzie ludzie i tak idą na łatwiznę.
Idealnym przykładem jest grafika komputerowa. Cały Internet jest zawalony gotowymi brushami do Photoshopa w kształcie wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić, zdjęciami stockowymi pasującymi do każdego hasła, paletami kolorów, całymi elementami, pełnymi dziełami gotowymi do przeróbki. Własna strona internetowa to kwestia jedynie pobrania pierwszego darmowego szablonu, jaki się napatoczy w Google’ach i zmienienia w nim nagłówka. Dzieło twórcze, już nie własne, a posklejane z prefabrykatów.
Blogi ostatnio też jakieś takie nudne się wydają. Przez wiecznie powtarzające się poradniki tłumaczące sztywno, jak powinien wyglądać blog, jak mają być napisane wpisy, jak często i z jak grubymi rzekami pomiędzy wyrazami (imo justowanie to zło przy stałej szerokości liter), na biedny Internet spadła lawina klonów z codziennie pojawiającymi się nowymi postami o dupie Maryni i ładnymi obrazkami kupionymi na stockach. Te obrazki grają pierwsze skrzypce we wpisach, ale w dobie stron typu kwejk kto by się tam przejmował.
Cała fotografia opiera się na plagiatowaniu dzieł natury. Dlatego przez jakiś czas miałam opory przed nazwaniem tej dziedziny sztuką. Obecnie czasem lubię porobić zdjęcia, tak hobbystycznie – chyba jednak nadal nie mogłabym traktować ich jako wytwory artystyczne, a bardziej jako formy użytkowe. Plastyka za to sama w sobie nie może być jednoznacznie wrzucona do worka z napisem „100% twórczości własnej”. Ile powstało dzieł typu „wezmę se trzy graty z pobliskiego śmietniska, postawię jeden na drugim i wymyślę jakąś zupełnie losową nazwę”?
Mam wrażenie, że ludziom brakuje poczucia satysfakcji ze zrobienia czegoś samodzielnie. Nie ma w nich takiej chęci bycia jedynym i absolutnym autorem danego sukcesu. Wiem, że nie każdy zbiera achievementy do portfolio, ale nie rozumiem, jak można chlubić się czymś, do czego nie prowadziła droga pełna przeszkód i utrudnień, a stało się efektem złożenia w kupę kiku prefabrykatów.
Ułatwianie sobie życia? Tak, to właśnie krytykuję. Skąd się wzięła społeczna aprobata wobec czegoś, co po przeanalizowaniu można by było nawet porównać do złodziejstwa?
Być może źródła trzeba szukać już na pierwszych etapach edukacji i rację mają ci, którzy twierdzą, że to szkolnictwo zabija kreatywność. Nauka wbijana na siłę, wymaganie danej wiedzy tylko dlatego, że jest w programie (znajomość procesów mitozy i mejozy przyda mi się chyba tylko, jeśli będę szukała tematu, którym mogłabym zanudzić rozmówcę na śmierć), brak zachęcania do zainteresowania się przedmiotem, do chociaż minimalnego zaangażowania. Dlaczego na przykład aby być dopuszczonym do poprawy sprawdzianu trzeba udawać, że się nic nie wie, bo tylko w przypadku oceny niedostatecznej można taki test powtórzyć? Dlaczego przyłapany na ściąganiu uczeń na ogół słyszy jedynie „schowaj tą kartkę”, a w razie niezastosowania się do polecenia, już nic więcej? Może biedni nauczyciele zdają sobie sprawę z tego, jakich bzdur muszą czasem uczyć i odpuszczają.
O dziwo, na studiach jest to również widoczne. Wiedza zamiast w mózgu, siedzi na kończynach nabazgrolona skrótowcami. Kopiowanie notatek lub opracowań jest obok oddychania, odżywiania się i wydalania jedną z czynności fizjologicznych niemal każdego studenta. Robi się naprawdę śmiesznie, kiedy owe pomoce naukowe okazują się być napisane w wąskich kolumienkach 5-pikselowym Arialem, jeszcze ze wskazanymi liniami cięcia. Jeśli takie osoby naprawdę nie zamierzają nabyć chociaż części potrzebnej wiedzy, to po co marnują czas na uczelni? A może to ten legendarny gatunek ludzi, który jeszcze wierzy, że studia mają jakiś późniejszy wpływ na umiejętności znalezienia sobie pracy?
Druga sprawa, że na świecie jest za dużo ludzi i za dużo kultury, która jest wtórna. Na każdym kroku czerpie się z osiągnięć poprzedników, mniej lub bardziej świadomie kopiując ich działania i sposoby. Na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego nie dałoby się osiągnąć absolutnie niczego, zaczynając od zera. Gdyby nie mniej-kreatywni w dziedzinie rzeźby starożytni Rzymianie, to ich kopie greckich rzeźb nie stałyby dzisiaj w muzeach. Chociaż dam głowę, że znajdą się tacy, którzy potraktują to jako absolutny negatyw :).
Aczkolwiek jestem jednak za tym, aby doceniać twory nieposklejane z gotowców. Kucharze nie mają tego problemu, bo każdy wie, że ciasto u babci smakuje najlepiej a żadna kupiona na mieście buła nie zastąpi kanapki, która będzie się składała dokładnie z tego, na co ma się w tej chwili ochotę. Chciałabym, aby podobnie traktowano resztę kultury. Inaczej świat zamieni się w jedno wielkie skupisko memów.