Dwie notki temu napisałam, że ludzie się zmieniają i że wystarczy tylko na chwilę z kogoś spuścić wzrok, a pojawia się szansa że przy ponownym spotkaniu zobaczy się zupełnie inną osobę. Wtedy mogło to zabrzmieć smutno ze względu na nastrój wpisu, jednak uważam to za bardzo dobre i istotne. Bo nie ma nic gorszego niż zafiksowane bryły ludzkie, które nie poruszą się w rozwoju umysłowym ani o milimetr, bo tak zostały nauczone i tak ma być.
Nikt nie jest idealny. Co prawda, jedni dysponują mądrością większą, inni mniejszą – jednak ani jeden człowiek nie posiada wiedzy absolutnej. Można się kłócić, że nie ma obiektywnego wskaźnika inteligencji, że nie da się powiedzieć że jedna osoba przewyższa drugą… jednak nie to jest teraz ważne. Każdy w swoim życiu ma niezliczoną ilość szans do pomyłki – a tej świadomość nie zawsze przychodzi od razu. Dlatego zupełnie nie rozumiem, jak można podczas rozmowy być absolutnie pewnym swoich racji i zamknąć się na jakiekolwiek argumenty od drugiej strony. Przedstawienie takiej postawy w tym świetle wydaje się zupełnie demaskować jej idiotyzm – a pomimo to „pewność siebie”, to coś co opiewane jest w każdym poradniczku dla niepełnosprytnych życiowo. Ale po kolei – po co jest dyskusja?
Odpowiedź pierwsza lepsza: dyskusja jest po to, aby wbić drugiej osobie do głowy swoje racje. Błąd. Celem rozmowy powinno być ustalenie co jest bardziej słuszne, przedstawienie danej sprawy z jednej i drugiej strony, wypełnienie luk w rozumowaniu i wiedzy, a następnie wyciągnięcie odpowiednich wniosków. Jeśli wyraźnie widzę, że ktoś mnie nie słucha, nie przyjmuje innych możliwości niż ta, której się trzyma i wydaje mu się, że lepiej wie, co ja mam do powiedzenia, niż ja sama… to ja rezygnuję. Jeśli dyskusja jeszcze dotyczy ważnej sprawy, to dobra, mogę się poprzekrzykiwać jak dzieci na podwórku (co skończy się najprawdopodobniej brakiem satysfakcji obu stron); jeśli jednak rozmowa nie ma celu, to po jakimś czasie twierdzę, że to okno nie zasługuje już na wciśnięcie klawisza enter z nim na wierzchu.
Czasem, kiedy mi się nudzi lub po prostu mam taką chęć, zdarza mi się wypowiadać w dyskusji, broniąc przeciwnej strony. Najczęściej wynika to z wyrobionej przez życie postawy antykonformistycznej – napiszę „ja uważam inaczej”, wymyślę trzy argumenty przeciwko i dopiero wtedy zdam sobie sprawę, że jednak druga osoba miała rację. Ale ciągnę dalej – nie warto poddawać się, nawet zaczynając na przegranej pozycji. W tym samym czasie jednak wysłuchuję, co druga osoba ma do powiedzenia i odpowiednio ustosunkowywuję argumentację do tego. Taka rozmowa jest dość śmieszna, bo mogę z góry zakładać, co powie rozmówca – a jeśli to się nie spełni, to spotka mnie miłe zaskoczenie. Dodatkowo, Internet jest o tyle fajnym narzędziem, że jeśli trafi się na nieodpowiedniego partnera rozmowy, to zawsze można zniknąć, udając że się zapomniało o temacie.
Zdarza się również, że podczas normalnej dyskusji (czyli nie takiej jak w akapicie powyżej) w trakcie jej trwania zmienię zdanie i mimo to, ciągnę ją dalej – na tym samym stanowisku. Szukam dalszych argumentów, choć widzę że nie mam racji. Zdaję sobie sprawę, że to co mówi rozmówca, ma większy sens niż zdania mojego autorstwa. Jedak szukam dalej argumentów, bo ta rozmowa i tak niczego nie zmieni. Bo obserwują nas trzy, góra cztery osoby, a dla reszty Internetu ta dyskusja nie istnieje. Jedynym celem rozmowy jest więc wpłynięcie tylko na jej uczestników – a jeśli ci się ze sobą zgadzają, to można by było już zakończyć. Ale to nie wszystko. Rozmowa wiele daje i pozwala dokładnie przemyśleć omawianą kwestię. Mało rzeczy jest zupełnie pewne i tak łatwo jest przeoczyć coś zupełnie istotnego. Dlatego czyż nie najlepszym sposobem na coś takiego jest po prostu stanięcie na chwilę po przeciwnej stronie i spróbowanie się mocno z kimś pokłócić w komentarzach pod jakimś wpisem? A nóż się wpadnie na coś, co przedstawi sprawę w zupełnie innym świetle i nagle okaże się, że jednak mieliśmy rację. W przeciwnym wypadku nic się nie traci. To była jedynie gra, nikt nie zginął, nikt nie powyrywał sobie włosów czy nie został oblany kwasem żrącym. Wystarczy powiedzieć „miałeś rację”, myśląc „oboje mieliśmy” i odejść po cichu, z poczuciem wygranej.
Dam głowę, że w tym momencie ktoś kto to czyta powie, że popadam w hipokryzję. Tak, popadam, bo o tym jest ten wpis. No bo właśnie – skąd druga osoba ma wiedzieć, że ja nie jestem zafiksowaną bryłą ludzką, tylko tak udaję? Po prostu – nie ma tego wiedzieć. Rozmawiałam dla siebie, a nie w celu wpłynięcia na rozmówcę, więc nie w moim interesie było przekonywanie go, że nie ma racji. W sumie to nie obchodzi mnie ten człowiek w niemal nawet najmniejszym stopniu, a ta rozmowa nie zmieni historii. Nie uczestniczę w debatach politycznych, a w obrzucaniu siebie nawzajem mięsem na portalach społecznościowych i choć w formie prawie niczym się to nie różni, to skutki jednego i drugiego są definitywnie odmienne. W każdym razie – będę tak robić, bo normalne dyskusje mi się znudziły, a grafomania każe mi w jakichkolwiek uczestniczyć.
Tym bardziej, że jestem pewna, że prawie nikt inny tak nie robi. Mam wrażenie, że ludzie w sumie to nie wiedzą o czym piszą, nie zastanawiają się nad sensem, a jedynie przeklejają schematyczne myśli. Usłyszeli gdzieś coś, co ładnie brzmi i zaraz to znalazło się w ich ustach. I najgorsze jest to, że to już tam zostanie, bo przecież to argument na wszystko. No bo w sumie to po co wysłuchiwać rozmówcy, na pewno nie ma niczego do powiedzenia, co nie?
Co więcej, przyjęło się uważać, że najważniejsza na świecie jest pewność siebie. W głupich poradniczkach dla średnio-inteligentnych to musi być zawsze podkreślone. Pewność siebie i ta nieopisana charyzma (swoją drogą, nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co to słowo oznacza tak konkretnie). Trzeba stać zawsze po jednej stronie, najlepiej przez całe życie, i nie dopuszczać, pod żadnym pozorem, możliwości przyznania się do błędu – nawet przed sobą. Co więcej – nie można nawet przypuszczać istnienia takowego. Nie mylisz się, jesteś wspaniały, jesteś specem od wszystkiego, zawsze masz rację i tak dalej. Trochę jak papież, tylko możesz zostawić małe dzieci w spokoju.
Uważam, że ludzie zbyt pewni siebie, są tak naprawdę głupi. Są zaślepieni swoją jedną postawą i nawet nie chce im się analizować argumentów za i przeciw. To rodzi agresję, powstają jakieś durne ruchy narodowe i posty na naTemat, a ja dzięki temu mam materiał na wpis, pod którym być może ktoś napisze, że walczę z wiatrakami, bo nie mam dowodu na istnienie tego typu ludzi, lub że stworzyłam kolejną szufladkę. To mogłoby znowu stworzyć jakąś ambitną dyskusję, która dalej wytworzyłaby kilka ciekawych wniosków i może rozwinęłaby się w fajnym kierunku. Ale nie będę kontynuowała tematu „innych” bo „inni” to pojęcie trochę abstrakcyjne. Chciałam tylko powiedzieć, że zmiany są fajne. Bystry obserwator świata z biegiem lat widzi coraz więcej jego elementów i to może znacznie wpłynąć na poglądy. A stanie w miejscu to takie ignorowanie tego wszystkiego, rysowanie ptaków wyglądających jak dupy i zawzięte powtarzanie, że „białe jest białe”. Taka tabula rasa oprawiona w antyramę ze szkła przeciwpancernego.
Przykład z życia: jakieś 4 lata temu uważałam globalizację za coś złego. Nie wiem czemu, ale ubzdurało mi się, że poprzez mieszanie się kultur, jakieś poszczególne tradycje zanikają i świat robi się nudny. Przyjeżdżasz do Hameryki a tam wszyscy jedzą bigos i ziemniaki. Kiedy zrozumiałam, jak wiele świat zawdzięcza globalizacji, przez długi czas byłam zbyt pewna w tym poglądzie. No bo przecież Internet, wyrównywanie możliwości, otwarte granice, kontakt… I tak sobie egzystowałam w pełnym przekonaniu i w głupocie, jak się okazuje. No bo przecież ujednolicanie sprawia, że natykają się na siebie osoby, które nie powinny się spotkać. Ludzie to z natury zwierzęta i poza własnym stadem najchętniej by się pozabijali. I tak też się działo. Ten krótki akapit nie ma na celu rozwiązania problemu a pokazanie że ma on więcej stron niż mogłoby się pierwotnie wydawać. W tym przypadku i na tym etapie, człowiek stojący po stronie przeciwników globalizacji miałby rację, jednak stojąc niezmiennie po jednej stronie, mógłby on jedynie myśleć o tym, że zniknęłyby charakterystyczne stroje ludowe. A to jedynie ilustracja problemu.
Nie lubię rozmawiać z osobami, które zjadły wszystkie rozumy. No bo jak wygląda taka wymiana zdań? Ja mówię jakieś argumenty – wszystko jedno czy sensowne, czy nie, a druga osoba bezmyślnie odrzuca je jeden po drugim, nawet nie zagłębiając się minimalnie w ich analizę. Czuję się więc, jakbym mówiła do ściany. Albo do gościa od socjal media w jakiejś dużej firmie, którego jedyną umiejętnością/powinnością jest kopiowanie w odpowiedzi podpunktów regulaminu. O ile dana osoba nie jest specjalistą w danej dziedzinie lub nie ma dostępu do tajnych informacji, to taka rozmowa jest zupełną stratą czasu. Przecież ktoś, kto na start jest nieomylny, ma tak małe pojęcie o sprawie, że nie ma sensu w ogóle wykorzystywać jego wiedzy. To tylko ta cała charyzma i granie wszechwiedzącego.
Prośba do społeczeństwa na dziś: przestańcie się gapić na nieomylnych jak cielaki na malowane wrota i zastanówcie się: czy aby ta cała pewność siebie prowadzi do czegoś dobrego?
Ten wpis został napisany dwa tygodnie temu, edytowany w piątek i zostanie opublikowany zaraz. Potrzebowałam do tego pewnego rodzaju bodźca, a dzisiejszego dnia dostałam takich kilka. Może nie umiem radzić sobie z życiem, może nie wiem jak godzić konieczność pisania czegokolwiek z brakiem jakiegokolwiek tematu… Chyba za bardzo przyzwyczaiłam się do wyrażania publicznie tego, co ludzie zachowują tylko dla siebie – czyli konkretniej do pisania w celu przemyślenia jakiegoś tematu. Kłócenie się ze sobą i zmienianie stanowiska w obrębie jednego tekstu… nie, to nie jest normalne.