Mur

Wielki mur rozpościerał się tak wysoko, że stojąc przy nim można było mieć wrażenie, że sięga aż do chmur. Pomimo masywności i solidności tego zabezpieczenia, wszystkie bramy były otwarte, wypuszczając co jakiś czas pojedynczych wędrowców, a rzadziej niewielkie grupki. Wydawać by się mogło, że przez bramy przechodzi ich stosunkowo niewiele, jednak osoby obserwujące to zjawisko od lat doskonale wiedziały, że to nieprawda. Ta droga została ubita stopami milionów osób – chociaż wielu pamiętało, że jeszcze niedawno rosła tu trawa, a w zamkach gnieździły się pająki.

– To będzie bardzo pouczająca wycieczka – powiedział Ojciec, poprawiając Synowi plecak. – Myślę, że na długo pozostanie ci w pamięci.

Mijając w wejściu dziwnego osobnika, wiozącego za sobą na taczkach kilkadziesiąc złotych statuetek, wkroczyli do środka tego wyjątkowego miejsca.

Początkowo niczym się nie różniło od świata zewnętrznego. Podobne drzewa, podobne domy, ludzie też jakoś nie odbiegający od normy. Coś jednak było nie tak i to właśnie można było wnioskować z istnienia tak masywnego muru, oddzielającego tę część świata od reszty. Syn był podekscytowany i pełen entuzjazmu i chciał jak najszybciej znaleźć coś, co zupełnie rozwieje jego wątpliwości wobec tego miejsca. Wycieczka jednak okazała się długa i męcząca, a Ojciec wydawał się unikać wyznaczenia wprost jakiegoś celu. Trasa wydawała się więc spontaniczna i Syn postanowił spodziewać się na niej absolutnie wszystkiego.

Tymczasem zaraz na wprost nich wyłoniła się zza horyzontu olbrzymia ściana. I słowo „ściana” byłoby idealnym opisem tego elementu, jego całej płaskości i sztywności, gdyby nie fakt, że jej powierzchnia była pokryta farbą rozmaitych kolorów – od czerwieni, przez żółcie, zielenie, niebieskości, aż po fiolety. Cała gama barwna występowała radośnie w formie różnokształtnych plam i pociągnięć pędzla, wałka lub szpachli. Jednak to nie było dzieło sztuki – a przynajmniej nie tej tradycyjnie pojmowanej.

Kiedy Ojciec i Syn podeszli bliżej, zauważyli, że ściana jest malowana przez różnych ludzi. Przynosili oni duże i pełne wiadra i po niedługim czasie odchodzili z zupełnie pustymi. Najciekawsze jednak było to, że ich działania były bynajmniej nie związane ze sobą. W momencie, kiedy jedna osoba odeszła, ktoś kto nie zauważył, że ta przestrzeń jest już pomalowana, kładł na niej kolejną warstwę farby.

Syn zaczął pytać Ojca o sens takiego kolorowania ściany, jednak ten kazał mu przyjrzeć się dokładnie temu widowisku. Usiedli na trawie i wpatrywali się w ścianę, która co chwila miejscami zmieniała swoją barwę. Chłopiec starał się zwracać uwagę na wszystkie szczegóły i po jakimś czasie doszedł do dwóch istotnych spostrzeżeń – jednym z nich było to, że ludzie którzy przychodzili kilkakrotnie, prawie zawsze mieli ten sam kolor farby. Zdarzały się wyjątki, ale były one bardzo nieliczne. Jednak bardziej zdziwiło Syna to, że pomimo iż wcześniej widział na ścianie mnóstwo kolorów, to teraz tak naprawdę było ich jedynie szesnaście. Co prawda, czasem się mieszały i tworzyły barwy pośrednie – jednak czystych barw było dokładnie tyle. Kilka osób, które nakładało czerwoną farbę, miało dokładnie ten sam jej odcień i podobnie działo się w przypadku innych kolorów.

– W sklepie mają tylko szesnaście kolorów do wyboru – uprzedził jego pytanie Ojciec. – Mało kto wie, że barwy można mieszać i większość używa ich w czystej postaci. A to jest śmieszne, bo ideą tej ściany było to, aby każdy mógł swoim kolorem oznaczyć dowolną jej przestrzeń. Teraz jak pięć osób ma tę samą zieleń, to albo kłócą się o to, która jest bardziej zielona, albo wiążą się w jedną grupę i malują razem. Dla nich to o tyle lepiej, że każdy z nich może stwierdzić, że większa część ściany jest jego – w końcu zamalowywują ją dwa razy szybciej.

– Dlaczego oni nie mogą ustalić pomiędzy sobą, kto zamaluje jaką część ściany?

– Gdybyśmy podeszli bliżej, usłyszałbyś ich kłótnie. Nie dogadają się w tej sprawie. Każdy chce, aby ściana była cała pomalowana jego kolorem i do tego dąży.

– Ale przecież mogą umówić się na jeden wspólny kolor! – Dla Syna wydawało się to banalne i najsłuszniejsze rozwiązanie. – Zmieszać wszystkie farby ze sobą i pomalować ścianę w tym kolorze, jaki wyjdzie! Wtedy ściana będzie każdego.

– Oj, to nie jest takie proste – odparł Ojciec. – Wyobraź sobie, że mamy sobie kupić wspólną czapkę i chcemy aby pasowała nam do koszulki. Ty masz koszulkę czerwoną, a ja żółtą. Możemy kupić sobie pomarańczową czapkę, ale nie będzie pasowała wtedy ona ani mi, ani tobie. Podobnie jest z tą ścianą. Niestety ta sprawa chyba nie doczeka się nigdy kompromisu.

Skręcili w prawo, aby nie zbliżać się do ściany i tak idąc, dyskutowali o kolorach. Żaden z nich nie spodziewał się, jak bardzo różnią się ich gusta w tak błahej sprawie, gdyż nigdy wcześniej nie przyszło im na myśl, aby o tym rozmawiać. W końcu jedynym tematem zgody stało się potwierdzenie, że postawienie ściany tylko po to, aby każdy mógł ją pomalować na swój kolor, nie ma najmniejszego sensu.

Kawałek dalej rozpościerała się dość duża dolina, ogrodzona sięgającym do pasa, pomalowanym na biało, drewnianym płotkiem. Małej bramy strzegł automat, wpuszczając tylko te osoby, które wrzucą do środka monetę. Niedużym problemem było wspięcie się na płotek, lub jego przeskoczenie, z której to możliwości wiele osób korzystało.

Ojciec oparł dłonie na jednym z słupków i zaprosił Syna do zatrzymania się na chwilę w tym miejscu.

– Nie wejdziemy do środka? – zapytał Syn, lekko zawiedziony. – Przecież wstęp kosztuje kilka groszy!

– Nie musimy – odparł mężczyzna. – Z tego miejsca doskonale widać to, co ci chciałem pokazać. Spójrz tam.

Wskazał dłonią na środek doliny i Syn automatycznie odwrócił głowę w tamtym kierunku. Znajdowała się tam dość liczna grupa osób ubranych w ciemne kolory. Na samym środku, na wysokim podeście, stał jedyny ubrany na biało mężczyzna. Demonstrował reszcie rozmaite ruchy, a oni zawzięcie je kopiowali. Wyglądało to trochę jak gimnastyka, jednak podczas gdy prowadzący człowiek jedynie demonstrował dane figury, pozostali musieli w nich wytrzymać aż do momentu, kiedy on, skinięciem głowy, pozwoli im zaprzestać. Wyciągał na chwile ręce w bok i podnosił kolano, a oni robili dokładnie to samo, jednak trwając tak przez dłuższy czas. W międzyczasie on rozglądał się wokół i za każdym razem, kiedy zobaczył, że ktoś nie wytrzymał i na przykład opuścił na ziemię stopę, którą miał utrzymywać w powietrzu, wskazywał na tę osobę palcem, a wszyscy inni zaczynali się na nią patrzeć. Po chwili rozlegały się wyzwiska połączone ze śmiechem i dana osoba oddalała się w pośpiechu, uchylając się aby nie dostać lecącym w jej stronę butem. Kiedy znikała z pola widzenia, reszta z jeszcze większym zapałem oddawała się kontynuacji gimnastyki.

– Czy to jest praca? – zapytał zdumiony Syn, a w jego głosie dało się wyczuć nutę irytacji.

– Nie. Ci ludzie przyszli tutaj dobrowolnie i niczego za to nie dostaną. Większość nawet zapłaciła za wstęp, a reszta wkradła się bokiem, kiedy nikt nie patrzył. Ich działanie jest zupełnie bez sensu, jednak tego zostali nauczeni i tak robią. Poza tym, przyswoili sobie czerpanie satysfakcji z tego, że to nie oni są tymi, którzy opuścili to grono. I robią to już tyle lat, że w tym momencie, zaprzestając, mogliby mieć trudności ze znalezieniem innych pozytywnych dla nich aspektów życia. Ważne jest to, że tym momencie, tak sobie ćwicząc, nie stanowią żadnego zagrożenia. Niestety nie jestem pewien, co by się stało, gdyby kolejną figurą gimnastyczną nie było wyciąganie ręki, a na przykład robienie komuś krzywdy.

Syn nie odpowiedział. Patrzył na tych ludzi jak na małpki w zoo i nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego zachowują się tak dziwnie. Jedyne, co mu przyszło na myśl to to, że być może są po prostu głupi i to trochę poprawiło mu nastrój. Cieszył się, że on i Ojciec nie weszli do środka i mogą uważać siebie za lepszych od tamtej bandy kretynów. Choć starał się tego nie okazywać, wewnętrznie rozpierała go duma i poczucie własnej godności. Rozmyślania przerwał mu Ojciec, zapraszając do dalszego zwiedzania.

Idąc dalej, mijali wiele dolin podobnych do tej pierwszej. Niektóre płotki były pomalowane na inny kolor, inne były niemożliwe do pokonania górą. Czasem ogrodzenia nie było wcale, a w jego miejscu jedynie zaznaczona była linia graniczna. Społeczności wewnątrz również się od siebie różniły. W niektórych grupach każdy ćwiczący musiał wziąć ze sobą małą piłeczkę, w innych ludzie wykonywali ćwiczenia grupami, lub byli podzieleni według przeróżnych kryteriów. Wszystkie jednak łączył fakt istnienia osoby prowadzącej, która wszystkim pozostałym pokazywała, co mają robić.

W końcu z daleka zaczęła dobiegać wrzawa. Szli dokładnie w stronę źródła dźwięku, a ten stawał się coraz wyraźniejszy. Wkrótce dało się już rozpoznać głosy przekrzykującego się tłumu. Ojciec i Syn znaleźli się na dużym rynku przepełnionym ludźmi, na którego środku stała kolorowa scena, ubrana w dekoracyjne materiały i przystrojona kwiatami. Zgromadzeni widzowie patrzyli się w stronę mężczyzny trzymającego mikrofon i jego skąpo ubranej asystentki, która trzymała w dłoni zwykłą skarpetkę, co jakiś czas prezentując ją tłumowi.

– Wspaniała, drogocenna skarpeta – mówił człowiek ze sceny. – Jest ciepła i wygodna. Dobry materiał, staranne wykonanie.

– A ma certyfikat jakości?! – wykrzyknął ktoś z tłumu i po chwili odkaszlnął

– Nie posiada jeszcze żadnego certyfikatu, gdyż to nasz nowy produkt. Jednak daliśmy mu aż dziewięć na dziesięć gwiazdek w naszej skali jakości, a to wiele oznacza!

Powróciła wrzawa i ludzie zaczęli gromadzić się w grupkach, przedyskutowując między sobą wartość skarpety. Rozmowy były bardzo głośne, a w międzyczasie pomiędzy grupami przemykały się osoby próbujące podsłuchać dyskusje.

Syn zerknął na scenę. Była pusta. Spojrzał więc pytającym wzrokiem na Ojca i kiedy ten zrozumiał, czego dotyczy zdziwienie dziecka, powiedział:

– Zaraz wrócą. Ich obecność wcale nie jest w tym momencie potrzebna. Tylko by przyspieszyła to, co będzie się teraz dziać, a to działałoby na ich niekorzyść. Posłuchaj za to, o czym rozmawiają ludzie wokół.

Chłopiec zbliżył się do jednej z grup na tyle, aby wychwycić pojedyncze głosy z panującego hałasu.

– To tylko skarpeta – powiedział stary mężczyzna. – Nie potrzebujemy więcej skarpet niż posiadamy. Co więcej, te dziurawe zawsze można załatać i wcale nie będą gorsze od tej.

Kilka osób pokiwało głowami, jednak po chwili głos niezgody zabrała kobieta siedząca obok:

– Kowalska ostatnio kupiła siedem skarpet pod rząd. I to od tego samego gościa. Widziałam jej minę dzisiaj. Pewnie myśli, że tą dostanie równie tanio co tamte. Pokażmy jej, że jest w błędzie. Poza tym, jestem pewna, że nawet jeśli teraz te skarpety nie mają certyfikatów, to już niedługo zaczną podbijać rynek. Wtedy każdy będzie chciał je mieć, a Kowalska będzie miała przewagę, bo już ma. Nie dopuśćmy do tego i sprzątnijmy jej ją spod nosa!

Kilka osób pokiwało głowami, jednak większość wciąż była nieprzekonana.

– Poczekajmy – odparł wysoki mężczyzna. – Musimy poobserwować, co się będzie działo. Rodzina Ścianowskich ma nosa do dobrych ofert, więc zobaczmy, co oni zaproponują. Jeśli rzucą wysoką cenę, to oznacza, że produkt jest tego warty; jeśli nie, to nie ma co marnować na niego forsy. Musimy się wykazać rozwagą – dodał, dla podkreślenia swoich słów.

Dialogi w innych grupach były bardzo zbliżone. Syn doszedł do wniosku, że mało kogo obchodzi sama skarpeta, a większość osób skoncentrowana jest na tym, jak przedmiot oceniają inni. Zdania co chwila się zmieniały, a ludzie pochłonięci byli w dywagacjach o wartości, cenie i jakości. Co więcej, wydawali się być zupełnie odporni na nudę. Tak zafascynowani, tak maniakalni… Syn nie mógł tego pojąć i chciał już opuścić to miejsce, jednak Ojciec wyraźnie dawał mu do zrozumienia, że to nie potrwa długo.

I po chwili rzeczywiście na scenę powrócił mężczyzna z asystentką i skarpetą.

– Czy ktoś w tym gronie chciałby zakupić ten wspaniały przedmiot? – zaczął, niezbyt afirmatywnie. Równie dobrze mógł zachwalać zalety przedmiotu i podnosić go w górę, wskazując co chwila ręką. Ludzie jednak widocznie tego nie potrzebowali.

– Dam trzy tysiące – powiedziała jedna pani ze środka tłumu i nagle wszyscy zamilkli. Te słowa zabrzmiały jak wyrok i dla niektórych były znakiem do wycofania się. Wrzawa powróciła jednak po chwili, i to z o wiele większym natężeniem.

– Trzy tysiące sto! Trzy tysiące sto pięćdziesiąt! Trzy tysiące trzysta trzydzieści! Trzy tysiące pięćset! PIĘĆ TYSIĘCY! Sześć! Sześć tysięcy sto! – zaczęli się przekrzykiwać, co wprawiło Syna w osłupienie. Kiedy kwota sięgnęła ośmiu tysięcy, włączył się głos mężczyzny ze sceny:

– A może… ktoś da dziesięć tysięcy?!

– Ja dam nawet jedenaście! – rzucił mężczyzna ubrany w za dużą marynarkę.

Grupa zebrana pod sceną zaczęła się przerzedzać, jednak ci co zostali, nie wyglądali na osoby, które się na cokolwiek spieszą. Wtem na sam środek wyszedł ten sam starszy mężczyzna – ten sam, którego wypowiedzi na samym początku słuchał Syn.

– Naprawdę chcesz dać jedenaście tysięcy za zwykłą skarpetkę? Nawet gdybyś miał pewność, że jest taka wspaniała, to naprawdę byłbyś w stanie wydać tyle na przedmiot służący jedynie do założenia go na stopę? Co ty chcesz tym udowodnić?

– Oooooszuuuust! – rozległ się wrzask kogoś z tłumu i wszyscy zaczęli przekrzykiwać się nawzajem w wyzwiskach rzucanych w stronę mężczyzny ze sceny. Te same osoby, które wcześniej rzucały coraz to wyższe ceny, teraz zaczęły się wspinać na górę i gonić mężczyznę, który widząc co się dzieje, zbierał się właśnie do ucieczki.

– Chciałeś mi zabrać jedenaście tysięcy? Ty parszywy złodzieju! – wrzeszczał człowiek w za dużym garniturze, próbując się przebić przez tłum.

– Tego się nie spodziewałem – podsumował Ojciec, prowadząc Syna do bramy wyjściowej. – Niemal do końca byłem przekonany, że skarpetka trafi do tego mężczyzny i stanie się przedmiotem zazdrości dla wszystkich wokół.

– Ale to tylko skarpetka!

– Fizycznie tak. Przedmioty jednak potrafią mieć jeszcze wartość tak jakby duchową. Mogą być sentymentalnymi pamiątkami, albo – tak jak tutaj – przyczyną prawdziwej awantury. Przecież czytałem ci mit o złotym jabłku niezgody rzuconym przez boginię Eris na weselu bogów greckich. Nie pamiętasz już? Tutaj podobną rolę zagrała zwykła skarpeta.

– No tak.

Syn czuł konsternację. Był trochę zmęczony, ale irytowali go wszyscy ludzie, których napotkał tego dnia. Byli tacy naiwni, tacy głupi, tacy nierozmyślni. Jak mogli tacy być? Nie przeszkadzało im to? Nie mieli takiego wewnętrznego przeczucia, że robią coś głupiego? A może mieli i je skutecznie tłumili? A co jeśli naprawdę byli tacy głupi i nic już nie było w stanie tego zmienić? Swoimi wątpliwościami podzielił się z Ojcem.

– Chyba niczego się nie nauczyłeś – odparł mężczyzna, lekko zmieszany i wyraźnie zawiedziony. – Spójrz jeszcze raz na te wysokie mury i zastanów się, czy ci ludzie aby na pewno są winni takiej sytuacji. Pomyśl jeszcze raz, czy nie stali się jedynie ofiarami.

W wejściu było bardziej tłoczno niż wcześniej. A przynajmniej tak się wydawało Synowi. Pojawiło się kilku typowych turystów, takich z dużymi aparatami i koszulami w palmy. I podczas gdy oni wchodzili do środka, z wnętrza wydobywali się ludzie nie wyglądający na podróżników. Zamiast wygodnych plecaków, taszczyli ze sobą olbrzymie walizki na kółkach i reklamówki pełne kanapek. Syn nie potrafił odczytać z ich twarzy ani emocji, ani celu ucieczki.