Matura to bzdura. Niestety inaczej nie da się tego określić. Być może w założeniu miał to być poważny egzamin, niezbędny w życiu i świadczący o człowieku… ale gdzieś po drodze zmienił się w cyrk. Przedstawię to po swojemu:
O maturze mówi się cały czas. Nie tylko w ostatniej klasie, ale już na kilka lat przed – wciska się licealistom, jak bardzo ten nazywany po staremu Egzamin Dojrzałości jest ważny i tak dalej. Straszy się ich głupimi procedurami takimi jak: oddawanie pół roku wcześniej bibliografii, wypełnianie jeden za drugim arkuszy próbnych, cała masa niepotrzebnej makulatury (deklaracje jedne, drugie), terminy, terminy, terminy. Mnóstwo czasu poświęca się na tę całą otoczkę – na poinformowanie każdego, że trzeba się ubrać w taki a nie inny sposób, przyjść odpowiednio wcześniej, załatwić potrzeby fizjologiczne przed egzaminem i zabrać odpowiednie akcesoria. W ostatniej klasie matury są wszędzie. Kursy przygotowawcze, jakieś korepetycje, instrukcje jak radzić sobie ze stresem i nadmiarem nauki, poradniki dotyczące rozwiązywania schematycznych zadań… W maju w każdej gazecie matura, matura, matura. Powstają specjalne strony, fora dla maturzystów, gdzie roztrząsany jest każdy najmniejszy szczegół egzaminu – „Czy mogę przedłużyć prezentację z polskiego o siedemnaście sekund?”. W szkołach co lekcje pada słowo „matura”, co ma jeszcze podkreślać że poszliśmy do liceum nie po to, aby się nauczyć podstaw wielu dziedzin, nie po to aby znaleźć tę, w której czujemy się najlepiej, nawet nie po to, aby mieć powód do ruszenia tyłka z domu, ale po to, żeby przyjechać do szkoły kilka razy w maju, a potem w lipcu odebrać papierek.
Natomiast w maju otwieram arkusz z matematyki podstawowej, angielskiego i widzę zadania z którymi poradziliby sobie gimnazjaliści. Czuję się oszukana. Czy to jest aby na pewno ten egzamin o którym wszyscy huczą, że tak trudno 30% zdobyć? Przychodzę na egzamin ustny z polskiego i z zażenowania lecąc na improwizacji, nawet uprzednio nie przeczytawszy wszystkich zapisanych w bibliografii lektur, dostaję maksymalną liczbę punktów. A na dzień przed, uznałam, że nie obchodzą mnie te matury i zadowolę się połową punktów, czy nawet minimum pozwalającym je zaliczyć. Egzaminy na poziomie rozszerzonym okazują się już mniej banalne i powiedziałabym, że nawet wyzywające, jednak to nie o nich tak głośno wszędzie.
Wiecznie jednak te same formułki. Wchodzimy na salę w ustalonej kolejności, wykonujemy rząd ściśle zaplanowanych czynności – przeczytanie pierwszej strony, rozerwanie arkuszy, potem policzenie kartek, w międzyczasie zerknięcie potajemnie na tematy wypracowań, wpisanie peselu. A w międzyczasie wysłuchanie po raz piąty o tym, że piszemy tylko czarnym długopisem, że nie używamy korektorów, że nie korzystamy z telefonów ani innych pomocy dydaktycznych, że egzamin trwa tyle a tyle… Tak więc kilkadziesiąt dobrze słyszących osób musi po raz kolejny wysłuchiwać tego samego, a to na dodatek znajduje się przed nimi na pierwszych stronach arkuszy. Takie są procedury, to jest konieczne. Niestety, żyjemy w kraju w którym gdyby tylko coś zostało nieuwzględnione, jakiś papier pominięty, jakieś słowo niedopowiedziane, to zaraz znalazłby się ktoś, kto by tę lukę wykorzystał. Ostatecznie prowadzi to do tego, że wszyscy razem traktowani są jak zgraja potencjalnych złoczyńców.
Matura to bzdura, gdyż główną jej częścią nie jest egzamin a stres spowodowany jego uformowaną ważnością. Strach przed tym, że bus się spóźni i przyjedziesz dwie minuty po rozpoczęciu egzaminu, lęk przed koniecznością powstrzymania wszelkich potrzeb takich jak napicie się zwykłej wody czy skorzystanie z ubikacji, albo gorzej – panika przed tym, że podczas egzaminu nagle rozpocznie się przedwcześnie okres i trzeba będzie na tym etapie odłożyć arkusz. Przed tym ostatnim, tak ironicznie, chroni zakaz opuszczania sali przed upłynięciem połowy czasu trwania egzaminu.
Tym, co mnie zainspirowało do utworzenia tego wpisu była sytuacja z dzisiaj. O ile miesiąc temu myślałam, że mam to wszystko już z głowy i nie będę musiała męczyć się irytującymi procedurami, o tyle teraz dały mi się one przypomnieć aż nadto. Okazało się, że moja własna siostra, ucząca się w tej samej szkole i przyszłoroczna maturzystka nie ma uprawnień do odebrania mojego świadectwa maturalnego za mnie. Jako, że pracuję na cały etat, nie mogłam pojawić się na zakończeniu roku szkolnego, tak jak i nie zawitam do szkoły w ciągu najbliższych tygodni. W weekendy szkoła oczywiście jest zamknięta, a na tygodniu sekretariat czynny jest tylko przez kilka godzin, i to porannych. Nie mam więc jak odebrać matury, a nikt nie może zrobić tego za mnie. Potrzebują konkretnie mojego podpisu na tej karteczce z nazwiskami i już. Podobno są sposoby aby rodzic mógł odebrać, oczywiście po podpisaniu protokołu i czegośtam, ale to się okaże w przyszłym tygodniu. Wspominałam o biurokracji?
Jak dobrze, że Komisja Egzaminacyjna nie jest aż tak bardzo zacofana w nowinkach technologicznych, aby nie słyszeć o Internecie. Swoje wyniki już znam i nie odbiegają one znacznie od tego, czego się spodziewałam. Część była lekko pozytywnym zaskoczeniem, ale nie jakimś niesamowitym – po prostu nie spodziewałam się na przykład tak wielu punktów z historii sztuki, którą pisałam myśląc o pracy, o której dostaniu dowiedziałam się kilkadziesiąt minut przed testem. Liczyłam na trochę więcej punktów z rozszerzonej matematyki, ale widocznie zrobiłam więcej błędów niż mi się wydawało. Podstawy oczywiście poszły niemal idealnie – cała Polska śmiała się z tego, jak proste były egzaminy w tym roku, a tymczasem…
A tymczasem okazuje się, że co piąty maturzysta nie zdał – podobnie jak w ubiegłym roku. Co piąta osoba, na której edukację przeznaczane były pieniądze z naszych podatków nie wykazała się nawet takim minimum samozaparcia, aby nauczyć się rozwiązywać chociaż te najprostsze zadania – a są one bardzo schematyczne. To nie kwestia inteligencji – zdanie matury nie wymaga obliczenia wszystkich zadań, napisania wypracowania ze wszystkimi możliwymi informacjami. To nie sprawa poświęcenia mnóstwa czasu na przeczytanie wszystkich lektur i pieniędzy na korepetycje. To się odnosi jedynie do nie-bycia idiotą. Tak, ja wiem, że jest wiele rzeczy ważniejszych od matury. Matura nie gwarantuje pracy, nie prowadzi do lepszego życia – to wszystko to ściema. Ale skoro chodziło się przez 3-4 lata niemal dzień w dzień do szkoły, marnowało swój i innych czas, zajmowało miejsce i korzystało z (może i beznadziejnych, ale zawsze jakichś) materiałów szkolnych, to jak nisko trzeba aspirować, aby zakończyć ten etap życia lekceważącym niezdaniem? Do jak niskiego poziomu należy jeszcze dorównać tych, którym zależy, aby ci, którzy mają naukę w dupie „mogli nadążyć”?. A następnie oślątka zdają poprawki, idą na studia – wszystko jedno, jakie, jakoś je zaliczają i dziwią się, że jakto praca na nich nie czeka… ale to już zupełnie inna bajka.
Puenta: Szanowny Systemie Edukacji, pokaż wreszcie, że liczy się nauka i wiedza, a nie bycie na czas na egzaminie i wstrzymanie siku. Dziękuję.