In visual art, horror vacui (from Latin „fear of empty space”), also cenophobia (from Greek „fear of the empty”), is the filling of the entire surface of a space or an artwork with detail. /Wikipedia
Gdyby to pojęcie można było odnieść do stanu psychicznego człowieka, to pasowałoby idealnie do tego co ostatnio czuję. Matury właśnie dobiegły końca – kilka godzin temu pisałam ostatni egzamin i mogę wreszcie się wyspać odpocząć, odetchnąć. Ale nie chcę. Chwila spokoju wydaje się być czymś strasznym, czymś dziwacznym i przepełniającym niepokojem. Powiedziałabym nawet, że wręcz czymś męczącym.
Od dłuższego czasu mój terminarz (tak, prowadzę kalendarzyk, w którym zapisany jest każdy punkt dnia) wypełniony jest po brzegi planami i notatkami. Od czasu dyplomów wiecznie mam coś do roboty. Najpierw było to nadrabianie zaległości matematycznych, przeplatane z zakańczaniem przeciągającego się od wieków zlecenia, wypełnianie pitów, wymienianie dowodu osobistego bo data ważności wygasła, latanie więc do fotografa, rejestracja na studia bo już trzeba, próba zapisania się do okulisty we wspaniałym kieleckim ośrodku zdrowia zakończona niepowodzeniem, potem nagle mam dwa dni na utworzenie praktycznie od zera prezentacji maturalnej z polskiego, ale wcześniej „szybka” wycieczka do Kielc na ćwiczenie angielskiego, zaraz potem rozmowa o pracę i dzień czy dwa później komunia brata ciotecznego, STOP. Pojawiają się trzy dni wolne. Trzy dni, w których nie muszę robić nic poza leżeniem do góry brzuchem i kontemplowaniem posiadanej już wiedzy z historii sztuki, która zostanie wykorzystana na środowym egzaminie. Niedziela, poniedziałek, wtorek na badanie niezmierzonych szlaków prokrastynacji, na próbowanie wszystkich smaków lenistwa i wylegiwanie się tak, że aż leniwiec przy mnie niegodzien będzie swej nazwy.
I te trzy wspaniałe, wolne dni spędziłam na wytrzymywaniu silnych bólów głowy, próbując pomiędzy nimi nie tyle odpocząć, co nie zmęczyć się bardziej. Trzy puste, niezapisane kartki w moim kalendarzu, które z chęcią po prostu bym wyrwała, ale wewnętrzne poczucie estetyki mi tego zabrania. I o ile ból głowy momentami nawet dawało się znieść, to tym, co najbardziej drażniło było poczucie uciekającego czasu. Wrażenie, że mimo że odpoczynek jest ważny, mimo że jest potrzebny i mimo że znacznie owocuje w dalszym życiu… dni te są zupełnie marnowane.
Nie chcę pustych stron w moim kalendarzu. Chcę mieć górę roboty, chcę mieć deadline’y i niekończące się listy zadań – takie nie do odhaczenia. Pragnę odgórnie wyznaczonych „prac domowych”, których będę się trzymać i których niewykonanie przyniosłoby przykre konsekwencje. Chcę móc wybierać, którą rzecz wykonam, a którą oleję. Chcę zasypiać z poczuciem, że czegoś nie zrobiłam i że muszę to wykonać następnego dnia – to jest absolutną gwarancją, że jest po co wstawać. Potrzebuję dynamiki w życiu, bo jej brak zamula i utwierdza w letargu. Tak więc, wyznaczam sobie zadania – takie, których niewykonanie przynosi jakiekolwiek widoczne straty (na przykład nieuczestniczenie w jakimś wydarzeniu to zmarnowanie wydarzenia).
Dzisiaj więc zarówno przed jak i po maturze przełaziłam po Kielcach kilka kilometrów, załatwiając różne średnio istotne sprawy, kończąc dzień na obecności na barcampie KielceComu. Jutro zamierzam kupić sobie wreszcie nowe okulary i jeszcze iść do kina – po raz pierwszy od czasów ekranizacji czwartej czy tam piątej części Harry’ego Pottera. Potem, następnego dnia, ma być pożegnalne ognisko klasowe i uciekam stąd. W międzyczasie trwają przygotowania organizacyjne suchedniowskiego konwentu (napiszę o tym więcej wkrótce), prace nad zupełnie nowym portfolio (jeśli „pracami” można nazwać rozpoczynanie projektu za każdym razem od początku i rezygnację po kilkunastu minutach) oraz prowadzenie tego bloga. Wolny czas na odpoczynek? Błagam, nie.
Top 1 rzecz do nauczenia się w te wakacje: ustawiać swoje egoistyczne cele na równi z zadaniami wymuszonymi przez sytuację i istotnymi ze względu na ustanowioną ważność. Planować czas tak, aby czynności takie jak „zaprojektuję sobie własną wizytówkę i dam ją do drukarni” nie musiały wiecznie ustępować miejsca tym typu „polatam sobie po Kielcach, aby wykonać nieszczęsne zdjęcie do dokumentów”. Tak aby wielkie misje typu „Nauczę się modelowania 3D” nie ginęły gdzieś pomiędzy „pojadę do szkoły odebrać swoje prace” a „narysuję ten rysunek dla [tutaj wstaw imię i nazwisko dowolnej osoby, która twierdzi, że mam talent]”. Jak dobrze mieć chociaż grafomanię, która ustawia tą jedną przyjemność pisania ponad te wszystkie nędzne powinności życia.