Parę dni temu oddałam swoją pracę dyplomową i mam wrażenie, że coś jest nie tak. Taka oczekiwana długo chwila, a nie przyniosła ze sobą nic magicznego. Nie było nawet fajerwerków. Niby zaczęłam sobie odhaczać wszystkie odkładane na „po dyplomie” czynności, nadrabiać sen, sprzątać w mieszkaniu… ale nie czuję tej „zmiany”, którą sobie zaplanowałam. Czas idzie dalej, życie się toczy, wciąż mam mnóstwo książek do przeczytania i filmów do obejrzenia i nikt mi nie powiedział, że teraz jest właśnie ten czas, żeby to odmienić. Bloga też zaniedbałam, po raz kolejny. Ciągle mam swoją niekończącą się listę postów do napisania i powinnam i je zacząć powoli realizować. Potrzebuję jednak napisać coś luźnego, bez tematu, wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Bez starania się za wszelką siłę, aby ktokolwiek to przeczytał. Czy ja jeszcze umiem pisać po takiej przerwie? Pisać, Pisać, a nie parafrazować akty prawne w opisie budynku załączonym do projektu.
Sam projekt – cztery plansze formatu 100×70 – przedstawia budynek hotelu, jego wyraz estetyczny, jego zgodność z warunkami technicznymi i konstrukcyjną możliwość jego postawienia. Prezentuje zbiorowisko ścian i stropów o kompozycji dobranej bardziej szczegółowo niż jakakolwiek potrawa w kuchni. Wewnętrzne rurestwo (poprawniej: instalacje) poprowadzone bardziej lub mniej szczegółowo. Ludzi zbiegających podczas pożaru normatywną klatką schodową do normatywnych korytarzy. Wirtualnego inwestora, patrzącego, czy aby żaden metr powierzchni użytkowej się nie zmarnował.
Ale tak naprawdę ten projekt przedstawia drogę. Nie ulicę, tylko podróż w czasie przez ból (zwłaszcza pleców), łzy (kiedy trzeba pokazać portfel w drukarni) i zmęczenie (a to akurat to przez cały czas). Mimo to, bardzo rozwijającą i uświadamiającą drogę. Nie chodzi o pokonywanie kolejnych progów wytrzymałości, czy zaciekłej walkę z czasem, ramię w ramię z niedociągającą motywacją. Chodzi przede wszystkim o zniesienie samej siebie – nie tej z lustra a tej, która prawie pół roku temu zaczęła stawiać pierwsze kreski w szkicowniku i myślała, że przecież już wszystko wie i za pół roku na pewno nie okaże się, że coś się dało zrobić lepiej.
Praca inżynierska na architekturze ciągnie się przez dwa semestry – w pierwszym przygotowuje się projekt koncepcyjny, czyli całą formę budynku. Ustala się jego wymiary i kształt, przyjmuje wstępnie materiały, rozwiązania konstrukcyjne, kreuje zagospodarowanie działki. Jest to niezwykle ważny etap, gdyż każdy błąd będzie owocował następnymi w przyszłości. Na semestrze inżynierskim rozwija się przyjęte założenia, rysując szczegółowe rysunki budowlane, opracowując detale budynku i przygotowując opis. Wtedy wychodzą na wierzch wszystkie niedociągnięcia koncepcji. Wymiary przyjęte „na styk” niebezpiecznie się zawężają, coś podliczone wtedy na szybko teraz daje zupełnie inny wynik. Momentami zaczynałam być wściekła na samą siebie, że niedopilnowałam paru spraw, że nie uwzględniłam wszystkiego. Błędy z semestru poprzedniego towarzyszyły mi cały czas. Co za ponury absurd, aby o budynku decydować na semestrze szóstym, kiedy jest się kretynem?
Projekt ten dodatkowo podrażnił moje wmówione sobie wcześnie poczucie absolutnej umiejętności obsługi programów. Zwłaszcza Revita. Gdy po wakacjach otworzyłam swój plik, nie mogłam uwierzyć, jak mogłam nie odróżniać linii detalu od linii szczegółu, dlaczego unikałam wcześniej opisywania i wymiarowania projektu w tym cudownym narzędziu, przerzucając projekt dość wcześnie do topornego AutoCADa. Początek października był męczeniem się z własnym projektem. W mojej pamięci również nie zachowały się algorytmy pracy – sposoby według których oznaczałam ściany kolorami na rysunkach konstrukcyjnych, ustawienia eksportu plików tak aby w jak najmniejszym stopniu zawieszały kompa czy uporządkowanie folderów, do których zapisywałam elementy projektu.
Myślę, że jednym z ważniejszych celów tego projektu było właśnie uświadomienie, jak ważne jest przyłożenie się na samym początku, jeśli nie chce się pluć sobie w brodę na każdym kolejnym kroku. Ja za bardzo marzyłam o tym, aby zaprojektować budynek niesamowity. Chciałam stworzyć coś wyróżniającego się, nietypowego. Taka szkodliwa ambicja może prowadzić do zguby. Zwłaszcza, że ja wcale nie uważam, że celem architektury jest dążenie do stania się dziełem sztuki. Może być postrzegana w taki sposób, ale jej przeznaczeniem jest bycie użyteczną.
Na szczęście dyplom został już oddany. Pamiętam, kiedy w najcięższych momentach do tego stopnia straciłam rachubę czasu, że nie wiedziałam, czy Mikołajki już były, czy jeszcze nie. Był to koniec listopada. Teraz nagle mają być Święta, a jeszcze przed nimi sesja podstawowa na studiach. Nie jestem mentalnie przygotowana na jedno i drugie. Nie mam pomysłów na prezenty, nawet nie mam kiedy ich poszukać. Czas pozostały do odwiedzin u rodziny mam wypełniony co do minuty. Takie tam „wolne” po oddaniu dyplomu. Trochę odbiegło od oczekiwań. Zastanawia mnie, czy pierwsze od lat Święta po sesji, podobnie wypną tyłek. Chociaż do egzaminu inżynierskiego pozostanie wtedy jakiś miesiąc. To prawie cała wieczność.
Ale szczerze mówiąc, trochę nie mogę się doczekać, aż będę mogła się podpisywać inż. arch.
Tak wygląda elewacja frontowa hotelu, który zaprojektowałam na dyplom. Sam projekt (cztery plansze) będę mogła Wam pokazać dopiero za kilka miesięcy. Poświęcę wtedy temu budynkowi dłuższy wpis, opiszę co sprawiło najwięcej trudności, a co najwięcej radości. Pewnie dorzucę jakieś przemyślenia z perspektywy czasu. Na pewno będą o wiele bardziej poukładane niż cokolwiek, co mogłoby powstać wokół tego projektu teraz.