Literaturę można bardzo łatwo podzielić na tę uznawaną za poważną (klasyczną) oraz tę, która służy dla rozrywki. Chociaż wiele osób – tak jak ja – wrzuciłoby jedno i drugie do wspólnego worka, wciąż mnóstwo ludzi po prostu uważa, że dzieła nie zawierające przydługich opisów i szybkiej akcji są w jakiś sposób gorsze. Według nich na przykład „Zmierzch” to nie książka.
W przypadku filmów podział ten nie jest już aż tak wyraźny – choć nadal występuje. Animacje i filmy przygodowe uznawane są za niewartościowy chłam dla mas lub coś dziecinnego, a przedłużające się filmy imitujące zdarzenia historyczne lub opowiadające o prawdziwym życiu stają się dziełami do tego stopnia wartościowymi, aby przeznaczać na ich oglądanie lekcje języka polskiego w szkołach.
Na szczęście gry komputerowe są o wiele nowszym tworem i nie pojawiła się (jeszcze) posępna otoczka szlachetnej powagi wokół co nudniejszych tytułów. Jeśli ktoś wyśmiewa jakąś osobę, przez to, że gra ona w grę polegającą na rzucaniu zaklęć, przywoływaniu magicznych istot i wznoszeniu ogromnych budowli z dziesięciu patyków i czternastu kamieni, to najprawdopodobniej nie spojrzy na niego inaczej, jeśli różdżka zamieni się w pistolet, smoki w agentów ubezpieczeniowych a zamek w mieszkanie na kredyt. Gry to gry i tutaj w wyborze nie ograniczają podziały a osobiste preferencje gatunkowe – a przynajmniej tak jest wśród graczy, których ja znam.
Myślę, że doszłam w tym miejscu do stwierdzenia, że magia w grach nie jest uznawana za złą. Teraz przedstawię, dlaczego jest dobra, a nawet niesamowita. Myślę, że najlepiej będzie wykorzystać do tego kilka przykładów:
Magia świata przedstawionego
Sacrifice to jedna z najwspanialszych gier, w jakie kiedykolwiek grałam. Nie chciałabym opisywać fabuły, użytych środków czy innych rzeczy, o których można przeczytać chociażby u salantora. Zamiast tego, muszę powiedzieć, jakie wielkie wrażenie wywiera na mnie każda z map, nawet po jakiś 10 latach. Ta gra nie byłaby taka sama bez tych wszystkich nierówności terenu, które sprawiają, że nigdy nie wiadomo, co znajduje się za każdym pagórkiem oraz jakie widoki będzie się dało z niego zobaczyć. Twórcy Sacrifice nie bali się też dziur na mapie. Świat przedstawiony jest tutaj jako zbiór wysp unoszących się w pustej przestrzeni, będącej nicością o niezwykle artystycznym wyglądzie. Grając w Sacrifice, trudno nie wykorzystać nieciągłości terenu i za pomocą odpowiednich zaklęć nie powrzucać tam wrogich istot, uniemożliwiając tym samym wrogiemu magowi pozbierania ich dusz. Tak, wiem – dla kogoś, kto w to nie grał – ten opis musi brzmieć naprawdę makabrycznie.
Screeny z gry – źródło
Niezwykle ważne są też elementy przyrody oraz architektury poumieszczane w różnorakich miejscach. Tutaj występuje prawdziwa mieszanka – wokół ujść mana (źródeł energii magicznej) powstają wsie z chałupkami i wiatrakami, w innych miejscach można spotkać fabryki, a gdzie dalej wąskie, spiralne jakby-liście pnące się do nieba. Sam klimat każdej wyspy nie ma niczego wspólnego z jej położeniem geograficznym, a ściśle zależy od tego, który z bogów ma kontrolę nad daną ziemią. Dzięki temu spokojnie można pospacerować po śniegu, trawie, piasku czy pustej, skalistej ziemi. Tym, czego nie przypominam sobie z żadnej innej gry tamtych czasów, jest możliwość ingerowania w podłoże za pomocą jednego z kilku zaklęć.
Choć obecnie gry są w stanie niemal idealnie imitować świat rzeczywisty pod względami wizualnymi, ja wciąż czekam, aż któraś z nich wywoła we mnie ten efekt „wow”, jaki towarzyszy przy każdorazowym włączeniu tego prawie zabytku z 2001 roku.
Magia przedmiotów
Nie mogłabym chyba pisać o magii, pomijając przygody najsławniejszego czarodzieja XXI wieku. O ile książki i filmy o przygodach Harry’ego Pottera raczej utrzymują podobny klimat we wszystkich częściach, tak każda kolejna gra wydaje się nie mieć prawie nic wspólnego z następną i poprzednią. Pierwszej części nigdy nie widziałam, a czwarta i piąta wydały mi się na starcie tak słabe, że późniejszych tytułów nie sprawdzałam. Tą jedyną częścią zawsze była dla mnie trzecia – Więzień Azkabanu.
Sama fabuła i poszczególne wydarzenia nie były zbyt ważne. Bohaterów i miejsca doskonale znałam z książek i filmów, więc też nie poświęciłam im za dużo uwagi. Skupiłam się za to na przeszukiwaniu starannie kolejnych poziomów i map, tak aby znaleźć na nich wszystkie sekrety, otworzyć każdą skrzynię, odnaleźć ukryte przejścia czy schowane pomieszczenia. Wszystko po to, aby zebrać całą kolekcję magicznych kart. Część z nich znajdowała się w sklepiku Freda i Georga, gdzie trzeba było oddać odpowiednią liczbę uzbieranych wcześniej fasolek, dyń czy kociołków. W sumie to gdyby gra polegała tylko i wyłącznie na łażeniu po Hogwarcie i zbieraniu przedmiotów wyskakujących zza obrazów, zbroi i rzeźb, to i tak widziałabym w tym wspaniałe źródło rozrywki. A że czasami trzeba było poustawiać gargulce, powyłączać fontanny czy trochę poskakać – to jeszcze lepiej.
Niektóre karty pojawiały się jako część fabuły, więc nie dało się ich nie mieć. Prawdziwa zabawa zaczynała się, kiedy pustych miejsc zostało tylko kilka, a wszystkie mapy były już „przeszednięte” wzdłuż i wszerz po czterdzieści razy. Dzięki temu, że mniej więcej było wiadomo, gdzie szukać, nie stawało się to nużące i po jakimś czasie udało mi się zebrać całą kolekcję.
Magia podróży
Chyba nikogo nie powinno zdziwić umieszczenie pod tym nagłówkiem tytułu The Longest Journey. Ta raczej typowa w swoim działaniu przygodówka typu point-and-click opowiada historię niepozornej studentki ASP w XXIII-wiecznych Stanach Zjednoczonych. April Ryan rozpoczyna swoją najdłuższą podróż, kiedy dowiaduje się o istnieniu świata równoległego (Arkadii) i o swojej umiejętności przenikania pomiędzy rzeczywistościami.
The Longest Journey w dużej mierze opiera się na podróżowaniu pomiędzy krainą nauki i techniki (Starkiem) a światem pełnym czarów, magicznych istot i przedmiotów. Dla gracza ciekawa jest nie tylko ta druga, fantastyczna, rzeczywistość, ale i dość realistyczna wizja twórców gry na temat naszego świata za dwieście lat. Typ gry („klikanka”) dodatkowo wymusza studiowanie każdej kolejnej planszy, wyszukiwanie na niej przedmiotów, które nie zawsze się wyróżniają, powracanie do miejsc w których się już było, aby sprawdzić, czy nie ma w nich jakiegoś brakującego do przejścia dalej przedmiotu.
Nie wiem, jak ten tytuł odbierają inni, ale mi było bardzo łatwo wcielić się w postać głównej bohaterki. Cała gra stała się dla mnie podróżą w nieznane – ale nie taką bez celu. Eksploracja światów była tylko jedną z czynności wchodzących w skład misji polegającej na zapobieżeniu zagładzie. Pomniejsze zagadki logiczne i rozmowy z czasem naprawdę egzotycznymi postaciami tylko dodają grze jeszcze więcej niesamowitości. A zmiany w miejscach, w których się już było, pojawiające się przy powrotach – czy to nie takie życiowe?
Niestety (a może na szczęście) nie miałam jeszcze do czynienia z sequelem The Longest Journey, więc nie jestem w stanie wypowiedzieć się na jego temat, ale mam nadzieję, że jest równie dobry i ciekawy co pierwsza część.
Magia Product Placement
Jednym z tytułów, na które już nigdy nie spojrzę w ten sam sposób, co parę lat temu, jest Darkened Skye. Jest to przygodowa gra akcji, w której gracz wciela się w z pozoru zwykłą dziewczynę ze wsi, łazi po labiryntach ścieżek, zabija złe potwory i zbiera Skittlesy. Tak, dokładnie na tym polega główny mechanizm Darkened Skye. Skamieniałe, kolorowe cukierki można ze sobą łączyć w celu uzyskania poszczególnych zaklęć.
Kiedy po latach na nowo odkryłam tę grę, nie mogłam powstrzymać pobłażliwego śmiechu, towarzyszącego mi co chwila. Najzabawniejsze było to, że polski dubbing został wykonany naprawdę profesjonalnie i kiedy postacie zupełnie poważnie opowiadały o tym, jak dawno temu ktoś ukradł tęczę i za pomocą tajemniczych Skittlesów będzie się dało ją przywrócić, w moim odbiorze gry dominowały naprawdę mieszane odczucia.
Niemniej jednak, pomijając ten naprawdę drobny szczegół, Darkened Skye jest tytułem dla każdego, kto lubi labirynty, gry zręcznościowo-cierpliwościowe (czyli tych, którzy znają 1001 sposobów na to, jak spaść z jednego kamienia), przyjemne postacie i swojski klimat lekkiej fabuły fantasy. Poza tym, minimalizm zróżnicowania większości map dodaje kontrastu miejscom szczególnym do tego stopnia, że aż się chce łazić po tych krętych ścieżkach, zastanawiając się, co się znajdzie za kolejnym zakrętem.
Był to wpis z okazji ósmej edycji Karnawału Graczy Blogerów. Planuję przygotować jeszcze kolejną porcję magicznych tytułów, bo z moich ulubionych gier jeszcze parę zasługuje na miejsce na tej liście. Teraz wybrałam cztery tytuły, które łączy jedna dość istotna cecha: gracz wciela się w konkretną postać i z jej perspektywy przeżywa wszelakie przygody. W kolejnym wpisie growym pojawią się zupełnie inne rodzaje gier. Dlatego zachęcam zarówno do zaglądania na mojego bloga jak i do wzięcia udziału w Karnawale.